W sieci pajęczej/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


W SIECI PAJĘCZEJ.
POWIEŚĆ
Klemensa Junoszy (Szaniawskiego).
SKŁAD GŁÓWNY
w księgarni М. A. Wizbeka
w Warszawie, Szpitalna № 5.

1896.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Мая 1896 года.



Druk Józefa Jeżyńskiego, Warszawa, Daniłowiczowska 16.







ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Jest jedno nieduże miasteczko, które się nazywa Czarnebłoto.
Wygląda ono, — pisz, maluj, — jako wszystkie nasze miasteczka; ma wielki rynek, dokoła niego kramy i sklepiki, ma zajazd „pod Zielonym Łabędziem“, chociaż jako żywo nikt zielonego łabędzia nie widział, — ma ze trzydzieści szynkowni, magistrat, kozę z okratowanemi oknami, aptekę... jak zwyczajnie miasteczko.
Żydów w niem parę tysięcy i ci sam środek miasta zajmują, mieszczan, rolników i rzemieślników kilkuset zaledwie. Ci mają swoje domki na ubocznych uliczkach, pola porozrzucane zagonkami w różnych stronach, zaś stodoły za miastem w rzędzie, jedna obok drugiej, tak że na wypadek ognia odrazu wszystkie spłonąć mogą, jak zapałki.
Czarnobłocki kościół i plebanja znajdują się za miastem w oddaleniu, ukryte w zieloności lip i smukłych topoli.
Czarnebłoto leży na wzgórzu, a dokoła niego wioski włościan i drobnej szlachty zagonowej: Olszanka, Brzozówka, Wierzbówka, Zatraceniec, Koziedołki, Ciepła Wola, Zimna Wola, Kurza Wólka, Lisia Wólka; pola, łąki, lasy, stawy, rzeczki, gdzieniegdzie młyn, folwark, a Czarnebłoto w samym środku.
Tak, jak to u nas — a jeżeli odjechać o parę mil dalej, to znów się znajdzie pola, łąki, lasy, wioski i folwarki, rozrzucone w tem wielkiem kole, które oko ludzkie obejmuje; w samem jego środku znajdzie się inna mieścina, dajmy na to Białebłoto, i tak wciąż; w każdem kole mieścina: Bosekaczki, Kopytków, Ogonów, a dokoła wioski i folwarki.
Małe dziecko nawet wie, że tak jest, ale nie zastanawia się nad pytaniem, dlaczego?
W Czarnembłocie był jeden żydek, Uszer Engelman, chudy, przygarbiony, całe życie spędził nad księgami i lubił o różnych rzeczach myśleć.
Miał czas. Nie rozbolał go krzyż po ciężkiej robocie, nie doznawał nigdy uczucia tego zmęczenia, co człowieka do snu kłoni i jak kłodę na posłanie powala, ale owszem, nieraz spać nie mogąc, siadał na przyzbie przed swojem domostwem, zapalał fajkę i myślał.
Otóż, dumając o tych miasteczkach i o wioskach dokoła nich rozrzuconych, rysował sobie w myśli nasz cały światek. Miasteczko — środek, wioski — jakby koło, i znów miasteczko — środek i znowuż wioski — koło. Wykreślił to i na papierze i zrobiło się z tego coś jakby siatka.
I cóż to znaczy?
O! znaczy dużo. Uszer wymiarkował, że wobec tej siatki ani jeden korczyk zboża, wymłócony w chłopskiej stodole, ani jedno cielę, wyhodowane w oborze, ani jedna kura, jajko nawet, nie może się wydostać z tego wioskowego koła, nie zawadziwszy o środek, to jest o mieścinę żydowską.
I wymiarkował także, że nie masz takiej wioski, do której nie prowadziłaby droga przez miasteczko, ani takiego miasteczka, do którego droga nie prowadziłaby przez wioskę: że zaś we wsiach mieszkają włościanie i szlachta, a w miasteczkach żydkowie, a na świecie panuje ciągły ruch, więc jedni o drugich nieustannie ocierać się muszą.
Jeżeli owca przechodzi przez gęste krzaki, to na każdym zostawia trochę wełny; dla owcy strata nieduża, a ptaki mają z tego posłanie do gniazd; jeżeli chłop wiezie zboże w starym worku, to ziarna sypią się po drodze — chłopu strata niewielka, a ptaki mają z tego pożywienie; — jeżeli wieś ociera się o miasteczko, zawsze przy miasteczku coś zostaje; wsi niewielka strata, a miasteczko ma z tego życie.
Tak miarkował sobie ów Uszer swoim starozakonnym sposobem.
Czarnebłoto stało na wzgórku, a jak twierdzą ludzie, rzecz znający, to wzgórze utworzyło się ze śmieci. Od wielu pokoleń te śmiecie się zbierały i zbierają, a domy, chociaż niedawno stawiane, zagłębiają się w ziemię coraz bardziej, bo owa skorupa śmieciowa z każdym rokiem grubieje i rośnie.
Słusznie mówi Małka, właścicielka sklepu i zajazdu „pod Zielonym Łabędziem”, że człowiek żyje od godziny do godziny, od jarmarku do jarmarku.
Zdanie to podzielają w Czarnembłocie wszyscy żydzi bez wyjątku; pisze się na nie dorosły, czy nieletni, bogaty kupiec zbożowy i najbiedniejszy łapserdak; dla każdego bowiem dzień jarmarczny jest dniem radości i wesela.
Zawczasu też mieszkańcy Czarnegobłota czynią przygotowania, aby wystąpić godnie w chwili tak ważnej.
Kupcy sprowadzają świeży towar do sklepów, szynkarze trunki, przekupnie szykują pieniądze, faktorzy języki, biedne żydówki starają się zawczasu o zapas niedojrzałych owoców, pieką pierniki, makagigi, obwarzanki, całe miasto jest w ruchu gorączkowym.
Nietylko w Czarnembłocie o jarmarku myślano, ale i w okolicy robiono przygotowania na ten dzień ważny.
Drobna szlachta i chłopi robili przegląd dobytku i namyślali się, coby kupić, a co sprzedać; kobiety myślały o trzodzie, drobiu, o nabiale, jako o środkach do zdobycia chustek kraciastych, perkalików, płócienek, wstążek, korali i bursztynów ze szkła, paciorków i tych rozmaitych świecideł, bez których wiejska elegantka nie może się obejść.
Cała prawie ludność wioskowa była gotową do wielkiej wyprawy, a dodać trzeba, że w okolicy wioski były gęsto zamieszkałe w części przez chłopów, w części przez drobną szlachtę zagonową. Oprócz tych wiosek w okolicy były wielkie dobra, należące do dwóch hrabiów. Obadwaj ci panowie gospodarstwem sami się nie zajmowali i w ogóle zaglądali rzadko do swych dóbr, które, podzielone na drobniejsze folwarki, wypuszczali w dzierżawę. Było więc sporo dzierżawców, rządców, ekonomów, leśniczych i pani Małka miała zupełną słuszność, że pięciu małych dzierżawców daje miasteczku znacznie więcej dochodu i korzyści, niż jeden duży dziedzic.
Już w przeddzień jarmarku, na noc dążyli chłopi pieszo; ów krowę, ów wołu, albo inne zwierzę prowadząc, a odpoczywali przy gościńcu, w polu lub w lesie. Wlokły się wozy rzemieślników z sąsiednich miasteczek, wozy bednarzy, szewców, czapników, którzy od wczesnego ranka mieli rozbić swe kramy na rynku.
Z nastaniem dnia największy się ruch rozpoczynał.
Wszystkiemi drogami, dróżkami, które do Czarnegobłota wiodły, ciągnęły wozy, biedki, bryczki, dryndule najrozmaitszych fasonów, a ludu pieszego, jak mrowia.
Można się było obawiać, czy ta wielka ilość ludzi zmieści się w tak małej mieścinie? czy przygotowane przez zabiegliwych szynkarzy zapasy napojów i żywności wystarczą? Próżna obawa!
Wiadomo z praktyki od najdawniejszych czasów, że Czarnebłoto pomimo swojej pozornej szczupłości jest niesłychanie pakowne.
Podobne ono jest do wańtucha od wełny, który sam przez się wcale nie wielki, gdy go wypchać, wygląda jak wielka wydłużona baryła; ma ono piękny rynek, ma place na użytek jarmarczny przeznaczone, targ bydlęcy, koński i świński.
Targi te rozległe są i nie było zdarzenia, nawet podczas najświetniejszych jarmarków, żeby miejsca na nich zabrakło.
Drogą od Olszanki do Czarnegobłota wiodącą jedzie wierzchem na chudej szkapie ogromnie czupurny jegomość.
Szkapa pod nim okiełznana i osiodłana. Co prawda siodło nie nadto wspaniałe: stara, zniszczona terlica, gołem drzewem świecąca, bo skóra z niej zlazła miejscami; ale zawsze siodło, ze strzemionami, jak się należy.
Człowiek, na tem siodle siedzący, ma nos potężny, trochę czerwony, wąsiska konopiaste, wielkie, wyraz twarzy zawadjacki, czapkę na bakier.
Ubrany jest w surdut sukienny szaraczkowy, spodnie z płócienka domowej roboty, w kraty, czerwone z niebieskiem, buty z cholewami do kolan. Rękę ma narobioną, jak chłop, chociaż chłopem nie jest; cała okolica wie doskonale, że to pan Walenty Wasążek, szlachcic zagonowy z Olszanki.
Ma on własną posiedzialność z obejściem i dziewięć morgów gruntu w jedenastu kawałkach wąziutkich, a długich niesłychanie.
Niegdyś miał trochę piękniejszą fortunę, ale sporo ziemi sprzedać musiał na „prawo“, bo procesował się wciąż, a zamiłowanie do spraw miał takie, że byle o najmniejszą bagatelę skargi do sądu podawał.
Zaledwie się ożenił i gospodarstwo na siebie objął, zaraz ze szwagrami taniec po sądach rozpoczął i wodzili się o te długie zagony od instancji do instancji, a że, jeden drugiemu rozmyślnie przytem psoty robili, zabijali cielęta, ukręcali łby gęsiom i sami się często za czupryny brali, więc oprócz spraw cywilnych, rosły ciągle karne, z różnem szczęściem dla jednej i dla drugiej strony prowadzone.
Już się Wasążek i dzieci dochował, już mu i ogromne wąsiska urosły, gdy zagonki posagowe w spokojne posiadanie objął, ale nie żałował ani pieniędzy, ani czasu straconego, bo kawał świata zwiedził, sądy najrozmaitsze poznał, prawa się owąchał tak, że aż kodeks od niego zalatywał, a artykuły wszelkie sypał z pamięci, jak groch z worka.
Żaden z jego sąsiadów do takiej biegłości nie doszedł, chociaż też byli to ludzie na różne sposoby wypraktykowani i posiwieli w procesach. To też równać się z nim nawet nie śmieli, a w razie potrzeby sami przychodzili o radę prosić.
W takich wypadkach Wasążek zasiadał z powagą na ławie w izbie, lub też na kamieniu przed chatą i odrazu, bez żadnego przygotowania, okiem nawet nie mrugnąwszy — wykład miał, gęsto go artykułami prawa przeplatając.
— I niech wam się nie zdaje, ludzie — mówił — że Wasążek jeno na małe sprawy znawca. Ho! ho! zna on ci i kredytorstwo i hypoteczność, wie dobrze, z którego boku się co zaczyna i gdzie się kończy...
Jechał pan Wasążek stępa, fajeczkę ćmił i o nowym procesie myślał, gdyż z przechodniami i przejeżdżającymi w rozmowę się nie wdawał, a na powitania ledwie że głową raczył kiwać.
W tem usłyszał poza sobą turkot i wołanie:
— Wio, wio!
Obejrzał się i wstrzymał trochę szkapę. Niebawem jadący zrównał się z nim.
Był to Jukiel, pachciarz z Zatraceńca, dobrze znany w okolicy Jukiel Katz, bardzo sprytny i obrotny żydek.
Jukiel siedział wysoko na tak dobrze wyładowanej biedzie, że dziw, jakim sposobem mógł się na niej utrzymać.
— Ho! ho! — zawołał basem Walenty — a niechże cię psy zjedzą, Juklu, toś biedę wypchał dopiero!
— Każdy człowiek swoją biedę pcha — odparł żyd — a tymczasem dzień dobry panu Walentemu.
— Dzień dobry! Ma się rozumieć; że będzie dobry. Dla takiego spekulanta, jak Jukiel, jarmark to żniwo.
— Jak czasem. Trafi się dobry, trafi się gałgan i częściej gałgan niż dobry, a ten, choć niby powinien być najlepszy, niewiadomo jeszcze, jaki będzie...
— Wielki będzie, nadzwyczajny!
— Skąd to można wiedzieć?
— A toć ludu wali moc! Jak muchy czernieją po drodze. Ile to przed nami? ile za nami? a przecież ta droga nie jedna! O! panie Jukiel, czujesz ty, że będzie dobry jarmark, skoroś tak biedę wypchał, że siedzisz na niej tak, jak na wielbłądzie.
— To same drobiazgi, więcej powiózł mój syn wozem.
— Ha! dawni izraelitowie jeździli podobnoś i na wielbłądach i na inszych bestjach, prawda?
— Albo ja wiem; ja przy tem nie byłem zresztą co mnie do tego, ja mam swojego konia i biedkę — to dosyć dla mnie.
— Niema się co wstydzić: jeździli starodawni żydowie na wielbłądach, bo jeździli — i mannę, bywało, swego czasu jedli, aż im się uszy trzęsły, ale że im coś do łba przystąpiło i zgrymasili, tedy muszą jeść czosnek. Może nieprawda, panie Jukiel?
Żyd ramionami ruszył.
— Panie Walenty — rzekł — na co wasan zaczepia tych Izraelitów, co już od tysiąca lat pomarli. Oni już nie handlują, nie szachrują, oni już leżą w ziemi. Daj im wasan leżeć spokojnie i nie rusz ich, a jeżeli masz złość do dzisiejszych, to ich pozwij do sądu, albo rachuj się z nimi innym sposobem.
— Jukiel swój rozum ma, a ja swój.
— To wielka prawda; zostańmy każdy przy swoim, a jeżeli asan chce, to możemy zrobić handelek na co innego.
— No, no nie mamy się o co sprzeczać. Tak sobie oto powiedziałem, aby gadać. W drodze się nudzi, porozmawiać dobrze. Nie?
— Dlaczego? — owszem. Pan Walenty zapewne chce co kupić na jarmarku?
— Nie.
— To po co wasan jedzie?
— Pieniędzy mi trzeba; muszę spenetrować po mieście, może znajdę jakiego żydka.
— Przecież asan ma na miejscu w Olszance Chaskla; bardzo porządny człowiek i chętny do każdej dogodności. Dlaczego on panu Walentemu nie dał?
— Obiecywał, że się na jarmarku postara i właśnie dlatego jadę.
— Niech się pan Walenty nie boi; jeżeli Chaskiel przyobiecał, że się postara, to się postara napewno. On słowny jest. Zresztą, dlaczego niema być słowny. Panu Walentemu jeszcze można dać pieniędzy.
— Dlaczego Jukiel mówi, że jeszcze?
— Bo są tacy, którym już dać nie można.
— No, to skoro mnie można, po co mam czekać na Chaskla. Niech Jukiel sam da, będzie i prędzej i pewniej.
— Może jabym dał, ale mnie nie pasuje, trochęby to było niepolitycznie.
— Aha, żydowska hajzówka! Znam ja się na tem.
— Asan myśli, że asan się zna, a asan się wcale nie zna. Są takie interesa, na których nie każdy może się znać. Kto panu Walentemu powiedział o hajzówce?
— A cóż to jest?
— Widzi asan, to jest tylko zwyczajna grzeczność i delikatność; jeden drugiemu nie wydziera chleba z ręki. Czy asan myśli, że teraz łatwo żyć? Wcale nie łatwo, a gdyby jeden drugiemu chciał jeszcze psuć, to chybaby wszyscy z głodu pomarli. Widzi pan Walenty, że niema żadnej hajzówki, tylko delikatność.
— Więc takiem prawem o moim interesie z wami niema co mówić?
— Ja tego nie powiedziałem. Niech pan Walenty będzie około południa u Małki, może ja tam przyjdę, może Chaskiel przyjdzie, a najprędzej przyjdziemy oba. Może być asan spokojny.
— No, to dziękuję wam, bo mi bardzo pilno trzeba pieniędzy.
— Asan pewnie chce gruntu przykupić? Właśnie teraz ziemia niedroga.
— Właśnie, że o grunt idzie, ale nie o kupienie, tylko o co innego. Sąsiad mój, Michał, po przezwaniu Koszałka, w grunt mi się łajdak worał; miedzy, która moja sprawiedliwa i rodzona jest z dziada pradziada, oderżnął mi caluteńką skibę.
— Czy pan Walenty siał na tej miedzy pszenicę?
— Toż Jukiel dziwny, a któż na miedzy sieje? Miedza jest miedza; zielsko jeno na niej rośnie i trawa.
— No, więc w czem on zrobił panu Walentemu stratę?
— On teraz na tej oderżniętej skibie zboże zasieje, ale niedoczekanie jego! Ja zaraz do sądu i żeby mnie miało nie wiem co kosztować, z torbami puszczę.
— Mnie się zdaje, panie Walenty, że dwa lata temu asan miał sprawę w takim samym gatunku.
— Ho! ho! miałem ja i nie jedną.
— I zdaje mi się, że nawet z sąsiadem, Marcinem Sójką. Przypominam sobie ten interes, tylko ta jest różnica, że teraz sąsiad się worał w miedzę pana Walentego, a wtedy pan Walenty. I to też sobie przypominam, że tamtą sprawę pan Walenty przegrał.
— To i cóż? Nie każda sprawa bywa do wygrania, ale com się z nim po sądach natańcował, to pewnie jeszcze do dzisiejszego dnia pamięta!
— A ile pana Walentego kosztowało to tańcowanie?
— O tem niema co gadać; kosztowało, bo kosztowało, ale chłop się przekonał, że Walenty Wasążek nie da sobie w kaszę dmuchać! Był koszt, ale i skutek był, a skoro skutek był, to o koszt bajki!
— Nu, prawda. Każdy człowiek ma swoje lubienie; asan ma lubienie w sądach, asan gotów jeszcze kiedy i mnie sprawę zrobić.
— Niech Jukiel dwa razy tego nie mówi.
— Ale o cobyśmy się mieli prawować?
— O co? to najmniejsza rzecz. Chcecie? jutro was zapozwę i narobię wam takiej kapusty, że jej do Nowego Roku nie zjecie.
— Nu, niech asan da spokój, co mi po sprawie, co po kapuście — to nie mój interes.....
— Ja też tylko powiedziałem dla przykładu, żeby Jukiel wiedział, że jak zacznę z kim tańcować, to już rzetelnie. Hulam przez wszystkie instancje i przez kasację, hulam, że żaden młodzik na weselu tak nie hula.
Miasteczko było już widać. Jukiel szkapinę do szybszego ruchu przynaglał, Wasążkowi się też śpieszyło.
— Pamiętaj, Jukiel, — rzekł — że w południe u Małki.
I uderzywszy konia prętem, wyciągniętym galopem popędził.
Przy wjeździe do miasta ścisk był wielki. Dzierżawca rogatkowego, zmęczony, zadyszany, w czapce na tył głowy zsuniętej, biegał od fury do fury, aby odbierać należne mu groszaki. W czynności tej pomagała mu żona, kilkoro starszych dzieci i prócz nich, umyślnie na ten dzień wynajęty Wigdor, człowiek biedny, z profesji krawiec, ale tak dalece uczciwy i rzetelny, że można mu było nawet całego rubla drobnemi powierzyć, bez obawy, że sobie choćby jednego trojaka przywłaszczy.
Wielki krzyk był ciągle przy rogatce, bo każdy wywijał się od zapłaty jak mógł, lub obiecywał, że należność wieczorem odda, gdy będzie wracał. Dzierżawca rogatkowego, jako człowiek w fachu swoim biegły i doświadczony, znał się na takich obietnicach i przed niewypłacalnym pasażerem rogatkę zamykał, i to nie na patyk, jak w zwykłych okolicznościach, ale na ciężką kłódkę żelazną.
Chłop się sprzeczał, dzierżawca w niebogłosy krzyczał, że jest skrzywdzony, że w taki sposób może cały majątek stracić, a tymczasem na drodze przed zamkniętą rogatką, gromadziło się coraz więcej fur, wozów, bryczek, bydła i trzody. Ludzie krzyczeli, klęli, odgrażali się; niejeden, gorętszego usposobienia z wozu zeskakiwał i nie zważając na słuszność sprawy, dzierżawcy wygrażał.
Przeraźliwy kwik świń napełniał powietrze, klątwy i złorzeczenia wzmagały się, dzierżawca o mało nie płakał ze złości i życzył swoim wrogom, żeby w godzinę śmierci mieli taki niepokój, taki czarny i brzydki dzień.
Nareszcie chłop wydobył z kalety kilka miedziaków, szlaban się podniósł i liczne wozy, zawadzając jeden o drugi, wtłaczały się do miasteczka.
Co pół godziny, co kwadrans, powtarzało się to samo. Poborca rogatkowego ochrypł, żona jego, dzieci i pomocnik zupełnie stracili siły od targowania się i wrzasku.
Coraz trzeba było szlaban zamykać i coraz nową falę ludzi i zwierząt do miasta wpuszczać.
Gwałt jednak przy rogatce, w porównaniu z gwałtem, jaki się dział w samem miasteczku, w rynku, mógł się wydawać niby łagodny szmer strumyka wobec ryku morza podczas gwałtownej burzy.
Tam to on dopiero huczał, szumiał, niby wezbrana fala wody, gdy pozrywawszy groble i szluzy, szaleje.
W dniu jarmarcznym nawet bogobojni i uczeni żydzi, wyłącznie oddający się rozmyślaniom i czytaniu ksiąg, przerywali swe zajęcia i wychodzili na rynek, aby napaść oczy przyjemnym widokiem, aby swoją obecnością uświetnić dzień nadzwyczajny.
I słusznie wydawać się mogło tym myślicielom, że w owym dniu wyjątkowym rodzinne ich miasto Czarnebłoto jest niby królową wiosek, do której wszystek lud okoliczny przychodzi z pokłonem i darami, że jest wielką świątnicą handlu i śpieszy do niej naród wszelki, aby złożyć dziesięcinę w bydle, zbożu i wszelkim towarze, a ten wielki krzyk i harmider to niby pieśń pochwalna na cześć Czarnegobłota, odśpiewana przez tysiące głosów różnorodnych.
Jest to dzień życia i dzień żniwa dla tych, którzy dni siewu nie znają.
Dom „pod Zielonym Łabędziem“ jest w oblężeniu, a i we wszystkich innych szynkach aż się roi, bo dzień jarmarczny tem się jeszcze odznacza, że wzbudza w ludziach wielkie pragnienie do picia. Wiedzą o tem dobrze szynkarze i dbają pilnie, aby zawczasu zasilić źródła, do których przyjdą spragnieni dla ochłody, lub rozgrzania.
Zbliża się południe, złota kula słoneczna pali się na wysokościach, gorące promienie rzucając na ziemię; na rynku zgiełk coraz większy, po kramach tłok nadzwyczajny, przez ulice z trudnością przepychać się trzeba.
W zajeździe „pod Zielonym Łabędziem“ były trzy wielkie izby, w których podczas jarmarku gromadziło się zazwyczaj dużo gości.
W pierwszej, najparadniejszej stancji zbierali się dzierżawcy folwarków, rządcowie, nadleśni; w drugiej ekonomowie i zagonowa szlachta, koloniści i co zamożniejsi włościanie, a w trzeciej biedniejsi z nich. Pierwsza stancja była niby jak pokój, sprzęty w niej porządniejsze, w drugiej stoły i krzesła malowane, a w ostatniej — ławy zwyczajne, jak w karczmie.
Tu i tam uwijał się mąż Małki, Mojsie Fisz, i przy pomocy kilku żydziaków roznosił flaszki z wódką, z piwem, z czem kto żądał. Roznosił, kłaniał się, nadskakiwał, a pieniądze zgarniał, gdyż dzień jarmarczny to żniwo dla niego.
W drugiej i trzeciej stancji kręcili się różni żydkowie ze wsi i ci większym kupcom mówili na ucho, ile który gospodarz jest wart, ile pieniędzy pożyczyć mu można.
To byli znawcy swej okolicy.
Czego nie wiedział, naprzykład, taki Jankiel z Zatraceńca, Chaskiel z Olszanki, Mendel z Wierzbówki? Oni mogli powiedzieć, kiedy u którego gospodarza kura jajko zniosła, ile która krowa mleka daje, ile motków przędzy, wianków cebuli, grzybów suszonych, czosnku wisi na strychu. Nie było dla nich nic skrytego, żadnych tajemnic. Wiadomo im było, jaki przy której stajni jest zamek, jaki charakter ma pies podwórzowy, znali najdokładniej wszelkie drożynki polne i leśne, ścieżki między zbożami, doły w polach, suche rowy, słowem, całą okolicę jak najdokładniej znali.
O każdym gospodarzu mogli dać wskazówkę, czy jest pracowity, czy próżniak, trzeźwy czy pijak, czy ma babę dobrą, czy złą, czy się jej boi, czy nie. Wiedzieli, co warte są jego dzieci; czy lubią palić papierosy i kosztować słodkiej wódki, czy też nie dają się skusić.
Wiedzą oni, kiedy w folwarku fornale śpią w czworakach, a kiedy w stajni, kiedy śpią twardo, kiedy lekko, a kiedy bardzo mocno. Wiedzą, ile kto na wsi ma pieniędzy, ile mu brakuje, czy ten brak jest bardzo dokuczliwy, czy też można go wytrzymać i do jakiego czasu.
Mogą powiedzieć bez zająknienia, ile kto posiada stożków siana i kop słomy, czy ma czem przeżywić konie i bydło do wiosny, czy też je musi na jesień sprzedać.
Jest takie paskudne stworzenie, na które szanujący się starozakonny kupiec nie powinien patrzeć, a jeżeli wypadkiem spojrzy i zobaczy, to wypada mu splunąć. Wiejski żydek też spluwa, ale swoją drogą liczy sztuki i ocenia je. Wie on dobrze, ile warto jest prosię, ile chudy podświnek, a ile spasiony karmnik.
Jest to w interesie przydatne, bo nieraz chłop się zaklina, że jak tylko wieprza sprzeda, zaraz dług odda.
Paskudna hypoteka, ale cóż robić? Pilnuje więc żyd gospodarza na jarmarku, żeby pieniędzy nie stracił, zanim oddać je zdąży.
Właśnie i Wasążek takie Chasklowi i Juklowi zabezpieczenie przedstawiał. Żydzi spluwali, mówiąc, że od takiej godnej osoby, jak pan Wasążek, zapewnienia nie potrzebują, że im zwykły rewers wystarczy, ale zarazem spojrzeli wymownie jeden na drugiego. Jukiel był spokojny, wiedział bowiem, że od tego dnia chlew Wasążka pozostawać będzie pod ścisłym dozorem i że żadna zmiana nie ujdzie przed bacznem okiem Chaskla.
Wielki i ciężki był targ żyda z szaraczkiem, trochę już ciętym dla fantazji. Wasążek wymyślał swoim dobroczyńcom od rozbójników i wisielców, życzył im, żeby zgnili w prochowni lub w jeszcze gorszym kryminale. Zgodę przybijał im na dłoniach twardą, narobioną ręką, ciężką jak z ołowiu, silną jak ze stali.
Jukiel wyrywał dłoń.
— Pfe! niech acan tak nie bije! Acan może miarkować, że to boli...
— Głupiś i obyczaju nie znasz, dobra zgoda — dobre przybicie. Robimy zgodę, czy nie?
— No, już, już.
— A to dawaj rękę.
— Na co?
— Bez wykrętów. Ma być zgoda, niech będzie zgoda i skutek!
Pochwycił rękę Jukla i uderzył w nią swoją dłonią tak silnie, że aż żyd podskoczył.
— Niech acan nie robi awantury, do czego to podobne? Niech acan lepiej siada przy stole i pisze rewers. Czy acan piśmienny jest?
— Czy ja piśmienny? A cóż to sobie myślisz? Ja na sprawach zęby zjadłem i piśmiennybym nie był? Ręka w pracy zesztywniała krzynkę, ale pisma się nie boi.
Walenty zasiadł przy stoliku, odsunął butelki, kufle i zaczął pisać. Ciężko mu to szło, w izbie było parno i duszno. Gdy się nachylił nad stołem, a, jako chłop wysoki, bardzo zgiąć się musiał, żyły na czole i na skroniach wystąpiły mu, jak baty, twarz nabrała koloru cegły, z czoła krople potu, niby ziarna grochu, spadały na papier.
— Acanowi, panie Walenty, ciężko jest — zauważył Jukiel.
— Gorąco!
— Nu, z rewersem nie można czekać do zimy.
— Pomaleńku napiszę.
— Ja acanowi co powiem, panie Walenty: na co się pan ma zrywać i męczyć? Tu jeden żydek przyjdzie. On bardzo lekki do pióra jest, w jednej minucie napisze i drogo nie weźmie. Porządny chłopak, da mu pan cokolwiek za fatygę i będzie kontent.
— Oho! jeszcze będę żydziakowi kieszenie napychał! Dość mnie już kosztujecie!
— Ale niechno pan Walenty uważa, że pana Walentego pisanie długo zabawi, a my nie mamy czasu. Dziś jarmark, dziś godzina więcej warta, niż zwyczajne trzy dni. Ja poślę po żydka.
— Czekać, czekać! — odpowiedział Wasążek i zdjął przedewszystkiem z szyi czerwony szalik wełniany, który pomimo gorąca miał na sobie, następnie zrzucił surdut, kamizelkę, rękawy od koszuli zawinął po łokcie i tak do pisania zasiadł.
— No, teraz — rzekł — pójdzie, jak po mydle, zobaczysz.
Szło oporem.
Ręka mokra przylepiała się do papieru, muchy, obsiadające łysinę, przeszkadzały zebrać myśli, pióro wyślizgiwało się z ręki...
Wielkiemi literami wypisał szlachcic: „Ja niżej podpisany własnoręcznie, Walenty Wasążek...“ Znowu umoczył pióro w kałamarzu, ale umoczył zanadto i ogromny kleks rozlał się po papierze.
— No, co teraz będzie? — spytał Jukiel.
— Uf! gorąco piekielnie; siedzę, jak w piecu, ciężko! Niech będzie co chce, posyłaj po onego żydziaka.
Chaskiel pobiegł i pisarza z sobą przyprowadził.
Był to żydek blady, jak kreda, szczupły, w kapocie nieco krótszej, niż czarnobłocka moda wymagała, z oczami zapadłemi, piersią zaklęsłą, suchotnik.
— To ty, żydku, taki mechanik od pióra? — zapytał Wasążek.
— Ja. Co ma być?
— Napiszesz rewers, a ja podpiszę.
— A co ma być?
— Rewers, powiadam ci. Czyś głuchy.
— Słyszę, ale chcę wiedzieć, co ma być?
— On się pyta, co za to dostanie — wtrącił Jukiel.
— A cóż ty chcesz?
— Rubla.
— Żebyś ty zmarniał! Rubla za głupi rewers?
— Co ja winien, że wasan chce napisać głupi rewers?
— Chcę, bo biorę pieniądze.
— Ja też chcę brać pieniądze.
— Panie Walenty, nie bałamućmy! — prosił Jukiel — to jest jarmark, mamy jeszcze dużo interesów do zrobienia.
Po krótkim targu żydek dał się przekonać, że za napisanie rewersu żąda trochę za drogo i poprzestał na dwudziestu groszach, które mu Walenty zaraz doręczył. Następnie skrypt podpisał, pieniądze do kieszeni zgarnął i spokojny, że już będzie miał o czem z sąsiadem taniec rozpocząć, udał się na miasto, aby sprawunki załatwić.
Gdy Wasążek pożyczał pieniędzy „pod Łabędziem“, sąsiad jego i przeciwnik zarazem uczynił to samo „pod Kogutem“. Tak więc obadwaj byli przygotowani do procesu o miedzę.
Dodawało im to fantazji nadzwyczajnej. Miny mieli zawadjackie, czapki zbakierowane, chód wprawdzie niepewny, ale nadzwyczaj śmiały. Ludzie ustępowali im z drogi...
Wszystko na świecie musi mieć swój koniec, więc też i jarmark się skończył.
Jak rano szeregi fur pięły się różnemi dróżkami na wzgórze Czarnobłockie, tak o zachodzie słońca znowuż temi samemi dróżkami staczały się na dół, każda jakąś cząstkę z siebie w Czarnembłocie zostawiwszy.
W miasteczku gwar się uciszył, natomiast na drogach było głośno. Niejeden wieśniak, podochociwszy sobie śpiewał na cały głos; inni kłócili się, inni rozmawiali.
O północy, a nawet jeszcze po północy, słychać było turkot wozów i głosy zapóźnionych jarmarkowiczów, jakby na stwierdzenie tej prawdy, że droga na jarmark jest znacznie krótszą, aniżeli droga z jarmarku...
Może komu dziwnem się to wyda, ale tak jest, a przyczyny różnicy dwóch zupełnie jednakowych i równych dróg są następujące: na jarmark człowiek jedzie rano, a z jarmarku wraca wieczorem; na jarmark jedzie trzeźwy, a z jarmarku podcięty; na jarmark śpieszy się i nie wstępuje do karczem przydrożnych, z jarmarku nie ma potrzeby się spieszyć i może wstępować, gdzie zechce. Nikt mu też nie broni nocować w rowie przydrożnym, lub znaleść sobie inny na świeżem powietrzu przytułek...
Ma się rozumieć, że jest tu mowa o ludziach, co szkłem się bawić lubią, bo dla trzeźwych droga z jarmarku i droga na jarmark jednakowo jest długa, a czas zawsze jednakowo drogi.
Wasążek prawie ostatni opuścił miasteczko, gdyż, po załatwieniu interesu z żydami i kupieniu kilku drobnych sprawunków, powrócił jeszcze pod „Łabędzia“, gdzie zabawił się w kompanji, oczywiście przy butelce. Mojsie Fisz stawiał flaszkę za flaszką, że zaś samo piwo Wasążkowi i jego towarzyszom wydawało się za lekkie, dolewali więc do szklanek araku i to im ogromnie smakowało.
Przy gawędzie i butelce czas prędko schodzi, to też, gdy się przyjaciele rozstali i gdy Wasążek dosiadł swej szkapy, było późno już — może jedenasta w nocy. Dokładnie nie mógł Wasążek tego nawet po gwiazdach wymiarkować, gdyż po pijanemu zdawało mu się, że te jasne światełka rozruszały się na wysokościach i że kręcą się po niebie, jak żydzi na jarmarku. Chociaż Wasążek miał wóz kuty i litry wyplatane, że wyglądał on zdaleka jak bryczka, jednak na kołach jeździć nie lubił i najczęściej podróżował wierzchem, na starej gniadej kobyle.
Była to szkapa własnego chowu Wasążka, znała swego pana i słuchała go, jak pies. Nie sprzedałby jej nawet za duże pieniądze, bo też było to bydlątko wielce mądre i na wszystkie sposoby wypraktykowane.
Wasążek umiał cenić jej przymioty i wiedział, że lepszej szkapiny dla siebie nie znajdzie. Istotnie, była ona jakby stworzona dla niego.
Do drogi tak była wypraktykowana i widząca, że czy w zaprzęgu, czy pod wierzchem, wśród nocy najciemniejszej stąpała pewno i śmiało, jakby w samo południe. Wasążek mógł spać na wozie doskonale, gdyż pewny był, że szkapa nie zabłądzi i że go do rowu nie wrzuci.
Przed sądem gminnym zawsze stawała, jakby wiedząc, że jej pan ma ciągłe do tego domu interesa; zatrzymywała się również przed każdą karczmą. Jeżeli Wasążek zeszedł z wozu na rozgrzewkę, czekała spokojnie, dopóki nie wyjdzie; jeżeli zaś nie zsiadał i spał, stała przez jakąś chwilę i wlokła się w dalszą drogę.
Do pastwiska bydlątko było jedyne: zawsze znalazła drogę do cudzej koniczyny lub owsa, ale za najmniejszym szmerem, dosłyszawszy zdaleka odgłos kroków ludzkich, wynosiła się pocichutku na swoje miejsce i szczypała chudą, ale Wasążkową trawkę, bez obawy, że jej kto jakąś przykrość wyrządzi...
Nie było wypadku, żeby ją złapano w szkodzie, a przecież wyglądała nieźle, chociaż jej skąpy Wasążek cukierkami nie pasł.
Na noclegach i popasach, w cudzych stajniach i zajazdach, umiała się doskonale zdjąć z uździenicy i powyjadać obrok innym koniom, a sprawowała się przy tem tak cicho i spokojnie, że żaden furman się nie obudził i, co się dzieje, nie spostrzegł.
Pożywiwszy się, wracała na swoje miejsce i albo kładła się na słomie, albo też stała spokojnie, ze łbem nisko do samej ziemi spuszczonym, jakby jej życie obrzydło.
Ogromnie zaradne bydlątko!
Potulna i spokojna wobec Wasążka, Wasążkowej i małych Wasążczaków, które najbezpieczniej na niej jeździły, względem obcych ludzi była niezmiernie harda i nieprzystępna.
Gdy się do niej kto zbliżał, tuliła uszy i wyszczerzała ogromne żółte zęby, z wyrazem wielkiego gniewu.
Raz w nocy, gdy złodziej zakradł się do stajni i chciał ją uprowadzić, tak go pogryzła i kopytami potłukła, że przez kilka tygodni leżał i ledwie się wylizał, tembardziej, że i Wasążek, którego hałas w stajni przebudził, nakładł mu także porządnie.
Od tej pory już się złodzieje nie kusili o szkapę.
Ale wszystkie te przymioty, które wykazywała, jako szkapa zaprzężna w drodze, zaradna w cudzej stajni i na pastwisku, potulna w domu, złośliwa wobec obcych, były niczem z przymiotami jej, jako wierzchówki.
Zdaje się że Wasążek część własnej fantazji jej odstąpił, bo gdy ją nieco rękawem wygładził, stare siodlisko na nią włożył, nabierała takiej zawadjackiej miny i fantazji, że trudno było ją poznać.
Od Wasążkowej posiedzialności, do figury za wioską niosła łeb wysoko, potem spuszczała go znowuż, ale niechno do innej wioski wchodziła, znów była fantazja i okrutna mina.
I Wasążek się wtedy pod bok podpierał, czapkę na bakier przekręcał i paradował tak, aż ludzie przystawali, mówiąc:
— Grosiwa wiele nie ma, ale miniasty od stu djabłów!
Z iluż to przygód niedobrych wyratowała Wasążka wierna szkapa!
Szlachciura gorący był, do zaczepki skory, do bójki jeszcze prędszy, to też trafiało się czasem, zwłaszcza gdy się na kilku rzucił, że musiał zmykać, aby kości ratować. W takich zdarzeniach, skoro tylko szkapiny swej dopadł, był bezpieczny zupełnie. Nieraz gonili go i na dobrych koniach, ale gdzież tam! Szkapa rwała jak wicher, grudy ziemi wyrzucając zpod kopyt.
Wasążek wówczas pochylał się tak, że jego konopiaste wąsiska splatały się niemal z rozwianą grzywą kobyły, a on wykrzykiwał co chwila:
— Hulaj, starucha!
I starucha hulała, hulała bez pamięci. Mogło się zdawać, że ją szał jaki ogarnął. Rowy, wyrwy, zagony nic nie znaczyły dla niej; pędziła, jak wicher, dysząc ciężko, pędziła dotąd, dopóki tylko mogła.
Potem zwalniała bieg stopniowo, uspakajała się, aż wreszcie, ciężko robiąc bokami, stawała.
Wówczas Wasążek napominał ją łagodnie i ostrzegał:
— A sprobójno i ochwać się, starucho, obaczysz, że zaraz żydowi cię sprzedam!
Nie ochwaciła się, zdrowie miała żelazne i wytrwałość niespożytą.
Poczciwe bydlę. Siedmioro źrebiąt miał od niej Wasążek, a wszystkie pięknie się wychowały i za dobre pieniądze do ludzi poszły. Pamięta je Wasążek dobrze: wszystkie były gniade, jako i matka, łyse jako i matka, z pończochą na lewej nodze zadniej, też jako i matka.
Jeden tylko był odmieniec i miał łeb jak latarnię, całkiem biały, ale swoją drogą natura w nim była poczciwa; do roboty nie zanadto ciekawy, do żarcia jedyny i przez to właśnie zawsze gładki i gnatami nie świeci. Doskonały koń! kupił go ksiądz z Zimnej Woli i nie wstydzi się nim jeździć w pojedynkę, chociaż osoba znaczna i kanonik.
Starucha wiedziała zawsze, kiedy Wasążek jest trzeźwy, a kiedy pijany, bo się to szlachcicowi, odpuść mu Panie, zdarzało dość często.
Gdy trzeźwy był, szła pod nim równo i śmiało; gdy pijany, dreptała drobno, podbiegając bokiem to na prawo, to na lewo, stosownie do tego, w którą stronę się szlachciura przechylał i tym sposobem podtrzymywała go na sobie, aby nie spadł.
Tym razem Wasążek był dobrze cięty, ale nie drzemał, bo mu sprawa na to nie pozwalała. Myślał o niej, miał już potrzebne pieniądze i rozkoszował się przedsmakiem tańca, jaki z sąsiadem rozpocznie.
Droga ciągnęła się przez niewielką groblę, przerzynał ją rów niegłęboki, a na nim rzucony był mostek z balików, nawpół spróchniałych, który trzymał się ledwie na swej podstawie. Niebo zaciągnęło się chmurami, zasłoniło złociste gwiazdki i ziemia tonęła w ciemnościach.
Właśnie do mostku dojeżdżał Wasążek, a tak się myślą w swoją uciechę spodziewaną zagłębił, że aż głośno mówić zaczął:
— Będę tańcował — rzekł — o! będę tańcował!
Nagle, niewiadomo skąd, w ciemności nocnej, odezwał się głos gruby, ochrypły, jakby zpod ziemi wychodzący:
— Łżesz, bo nie będziesz tańcował.
Szkapa stanęła, jak wryta, szlachcic na razie pojąć nie mógł, co się stało, kto do niego przemawia. Uczuł, że mu się jakoś zimno robi, ale przez wrodzonego ducha przekory krzyknął:
— Otóż będę!
— Nie będziesz! — odezwało się znowuż zpod ziemi.
— Ktoś ty? — zawołał Wasążek, czując, że mu się czapka na głowie podnosi.
Zamiast odpowiedzi rozległ się jakiś śmiech dziwny, jakby nieludzki, a jednocześnie ogromna jakaś figura ukazała się tuż przy mostku.
Musiało w niej być coś osobliwego i nadzwyczajnego, bo szkapa drgnęła i rzuciła się wbok tak nagle, że Wasążek o mało z siodła nie wyleciał.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał i uderzył kobyłę z całej siły prętem.
Starucha chrapnęła tylko, rzuciła się naprzód, jak szalona, nie drogą, ale przez podorywkę, przez ściernie, przez łąkę; pędziła jak wicher, jakby przez wilki ścigana.
Szlachcic przynaglał ją jeszcze do biegu.
Tajemnicza postać wybuchnęła śmiechem.
— Dobrze ci tak! — rzekła — jałmużny ubogiemu nie dałeś i jeszcześ mnie zdyfamował brzydkiem słowem! Mnie dyfamować, mnie, Błażeja Pokrzywę! Mnie, którego na dziesięć parafji wokoło dziadowskim królem zowią! Ja na jarmarkach pierwszy, ja na odpustach pierwszy, ja na zaduszkach pierwszy; ja sto pieśni znam dziadowskich, a jedna nad drugą dziwniejsza; ja dziesięć głosów różnych dobyć potrafię, a jeden nad drugi silniejszy; ja wiem, co przede dworem zaśpiewać, co przed chałupą, co przed kościołem, co przy cmentarzu, a co na jarmarku pasuje. Ja nie przybłęda z końca świata, ani nie kaleka z wypadku, ani chleba z biedy proszący, — ja dziad z dziada pradziada, rodzony; mój ojciec dziadem był, a matka też z dziadowskiego rodu: jeszcze panną była, a już za babę chodziła po świecie!
Odsapnął i usiadł na mostku, zpod którego był wyszedł. Z gniewu widocznie jeść mu się zachciało. Zapuścił rękę w sakwę i szukać zaczął, mówiąc do siebie pół głosem:
— Naród jest miłosierny, daje chleb i trojaki... Insza baba i jajko do garści wciśnie i okrasy nie pożałuje, a za zielę dobre od słabości, za zamówienie, za odczynienie, za każdą przysługę zapłaci. Dobry i miłosierny naród, jałmużnę daje i ubogich wspiera. Trafi się i taki Wasążek, coby i psu z gardła wyciągnął, dusza zatracona, ale rzadko...
Brzęknęło coś w torbie, flasza z gorzałką zapewne; dziad ją do ust chciwie przyłożył i ciągnął długo, potem rozmaite wiktuały wydobywał i jadł powoli.
Świt Błażeja zastał przy tej czynności. Cienie nocy przerzedzać się zaczęły i pierzchać; można już było widzieć drogę i mostek na niej, przysadziste grusze polne, co się rozsiadły na miedzach, a w oddaleniu kilkanaście wysokich topoli, które wyglądały niby smukłe wieżyczki.
Dziad podniósł się.
Był to chłop dużego wzrostu, barczysty, z miny raczej na zbójcę, niż na ubogiego żebraka — kalekę wyglądał. Piwne, błyszczące oczy groźnie zpod brwi krzaczastych, czarnych, jak smoła, patrzyły. Długie włosy, szpakowate, spadały mu na ramiona, broda aż na piersi.
Utykał na prawą nogę i o kuli chodził, właściwie jednak nie była mu ona potrzebna, chyba dla dziadowskiej ozdoby. Gdy go nikt nie widział, Błażej niósł tę kulę pod pachą lub na ramieniu.
Oprócz kuli miał i kij dziadowski długi, sękaty, zakrzywiony w grubszym końcu, a w cieńszym dobrze okuty, powyżej okucia zaś obciągnięty skórką z jeża. Z takim koszturem w ręku mógł między najbardziej złemi psami przechodzić; kolczasta skórka potrafiła je utrzymać w odległości. Zresztą ów kosztur potrzebny był raczej dla zachowania dziadowskiego zwyczaju, aniżeli dla obrony. Błażej Pokrzywa tak był dobrze w całej okolicy znany, że i psy wioskowe szczekały na niego jedynie ze zwyczaju.
Szczekały, gdy szedł, a gdy usiadł przed którą chałupą dla wypoczynku lub pogawędki, gdy świeży, pachnący jeszcze chleb zajadał, to najzawziętszy Burek, albo Łysek gospodarski siedział przy nim spokojnie, patrzył mu w oczy, a nawet łasił się do niego.
Nie przeszkadzało mu to później z ujadaniem groźnem odprowadzić dziada aż do następnej chałupy.
Błażej, oprócz kosztura z jeżową skórką, miał skorupkę żółwiową, w którą, gdy pod kościołem siedział, zbierał grosze; miał dwie sakwy płócienne, łatane gęsto, chodaki wykrzywione i dziurawe, sukmanę starą, jak świat; przepasany był pasem rzemiennym, wytartym aż do białości.
Na szyi nosił różaniec z wielkich drewnianych paciorków, zakończony krzyżem mosiężnym.
Błażej był to dziad, nie włóczęga bynajmniej, lecz osiadły na swoich własnych śmieciach. Mieszkał w Zimnej Woli, wsi kościelnej, gdzie miał niedaleko cmentarza własną lepiankę po ojcu.
Stała ona na gruncie dworskim, ale nikt dziada o tytuł własności nie pytał i używalności mu nie bronił.
Taki to był ów duch, który Wasążka i jego szkapę przestraszył.
Podjadłszy sobie na mostku, Błażej wstał i, nie śpiesząc się, poszedł drogą, potem skierował kroki na ścieżkę wydeptaną, co wiła się wśród pól, niby szara tasiemka; szedł z dobrą godzinę, aż doszedł do Olszanki, dość dużej wioski, w części należącej do włościan, a w części do drobnej szlachty zagonowej.
Można to było zaraz poznać na pierwsze wejrzenie. Włościańskie domki w jednej linji przy drodze stały, szlacheckie porozrzucane na uboczu. Pierwsze były zwyczajne, bez żadnego przyozdobienia, drugie wszystkie z gankami na dwóch słupach, więcej na pańską modę.
Chyliły się te ganki ze starości i zaniedbania, niejeden przekrzywił się, jak stara czapka na Wasążkowej łysinie, ale utrzymywano je przecież, bo taka z dawien dawna u zagonowej szlachty jest moda.
Błażej, wszedłszy do wsi, skierował swe kroki w ulicę, między włościańskie domostwa, przed każdą chałupą zatrzymywał się, „pochwalony“ rzekł, pacierz odmówił, gospodarza i gospodynię dobrem słowem przywitał, dzieci jakim figlem rozśmieszył i wszędzie coś dostał, nie prosząc nawet.
Bo i na co? bez mówienia wiadomo, że od tego jest dziad, żeby mu co dać. Gospodarzy w tej wsi Błażej znał wszystkich, to też witano go, jak znajomego; częstokroć rady od niego żądano, gdy kto chorował, gdyż dziad na ziołach znał się dobrze, zbierał je i w swojej lepiance suszył.
Wszedłszy na podwórko Michała Rokity, ujrzał samego gospodarza, jak wóz do drogi szykował.
— Witajcie, Michale — rzekł — widzę, że w drogę się zbieracie.
— A toć...
— Daleko?
— Do gorzelni do Rudki.
— No, no. Cóż wam taka potrzeba wypadła?
— Po okowitę dla Chaskla.
— Musi wam dobrze płacić, bo to kawał drogi.
— Oho, on zapłaci!
— To pocóż jedziecie? Jabym powiedział: jedź sam, kiedy ci potrzeba.
— Wiecie wy, Błażeju, jedno, ja wiem drugie, a Chaskiel wie trzecie. Nie zawsze człowiek może powiedzieć, co myśli, nie zawsze może zrobić, co chce. Eh, inszemu psu lepiej na świecie! — dodał machnąwszy ręką niechętnie.
— Nie mówcie tak, Michale. Bóg miłosierny przemieni na lepsze.
Rokita nic nie odrzekł, wóz smarował w milczeniu, dziad pozostał jeszcze chwilę, ale, widząc, że gospodarz do rozmowy chęci nie ma, odszedł.
Przy studni, opodal od chałupy Rokity, spotkał dziewczynę z konewkami. Ładna była dziewucha, zgrabna, wesoła, modre oczy patrzyły figlarnie, na ustach, jak świeże wiśnie czerwonych, uśmiech igrał. Biegła śpiewając.
— Dzień dobry, Franusiu! — rzekł dziad.
— Dzień dobry.
— Po wodę?
— Też pytacie... po cóżbym szła do studni.
— Ano prawda. Ojciec w domu?
— Gdzie zaś! Tatuś pojechali daleko...
— Do Kopytkowa?
— Akurat zgadliście! Do samej Warszawy pojechali — po towar.
— Oho!...
— A ma się rozumieć. Tatuś sklep na to trzymają, żeby we wsi wygoda była; ludzie kupują, nawet z drugich wiosek zajeżdżają, więc tatuś chcą, żeby jeszcze więcej towaru mieć i pojechali.
— I nie boi się ojciec?
— Czego?
— Choćby Chaskla... jemu nie podoba się ta rzecz.
— Tatuś powiedzieli, że choć w lesie wilk, to przecież ludzie do lasu chodzą. — Ale ja się z wami zagadałam, a nie mam czasu. Bądźcie zdrowi.
— Nie tak zaraz. Jedno słówkobym rzekł, toby Franusia miała czas słuchać.
— A jakież to słówko?
— Wczoraj w Czarnembłocie na jarmarku byłem.
— Wielka nowina! Toć wy po wszystkich jarmarkach, po wszystkich odpustach chodzicie.
— Tak, ale ja tam różnych ludzi widziałem.
— Jarmark bez ludzi nie bywa.
— I to prawda, ale nie wszyscy z jarmarku ukłony dla Franusi przysyłają.
— Kto, kto? mój Błażeju.
— Sobieński Kajetan z Brzozówki i syn jego Piotruś.
— Piotruś! — zawołała dziewczyna, pokraśniawszy zaraz, jak kwiat makowy — a onby się skąd wziął? Eh! Błażej tylko tak mówi... Piotruś przecie w Warszawie, w nauce.
— Nie w Warszawie, ale w domu już, bo naukę swoją ukończył. Franusię kazał pozdrowić, powiedział, że lada dzień w Olszance będzie... i byłby już, tylko że czasu nie mają...
— Ale...
— Prawdziwie nie mają. Z Piotrusiem przyjechało dwóch młodych rzemieślników, jeden stelmach, drugi podobno koszykarz, poprzywozili narzędzia różne i statki. Kajetan w Czarnembłocie majstrów godził, mają zaraz do roboty się brać; stawiać kuźnię, ale nie taką, jak zwyczajne na wsi, tylko nowomodną, dużą. Nie znawca ja na te rzeczy, mówię, com słyszał, pokłon oddaję, a gdy Kajetan z Piotrkiem tu przybędą, to się Franusia od nich najlepiej dowie o wszystkiem. Ja już idę do domu.
— Pewnie Błażej głodny — rzekła z uśmiechem dziewczyna.
— Dziad zawsze głodny... takie jego prawo.
— To wstąpcie do nas.
— Kiedyindziej; na drugi raz Franusiu; teraz muszę już iść.
Dziewczyna wzięła konewki i pędem pobiegła do domu.
Dom Bednarczyka większy był, niż inne chaty gospodarskie; różnił się od nich wielkością i wysokością okien. Po jednej stronie sieni znajdowało się mieszkanie, po drugiej sklep, urządzony porządnie, z półkami na towary, z ladą, czyli stołem sklepowym. W jednym kącie stała waga dziesiętna; w podłodze zrobione były drzwi, przez które po schodach wchodziło się do piwnicy.
Franusia wbiegła do mieszkania, matka jej krzątała się właśnie przy kominie.
— Ach, matusiu, — zawołała uradowana dziewczyna — wie matusia? Piotrek Sobieński powrócił do domu.
— A ty skąd wiesz?
— Błażej dziad mówił...
— Cóż wielkiego? Powrócił, to powrócił.
— Ale, matusiu, stelmacha przywieźli, koszykarza przywieźli, kuźnię budują. Podobno jakieś osobliwe bryczki mają wyrabiać.
— Wiem. Oddawna Kajetan o tem myślał i z twoim ojcem i z innymi gospodarzami narady mieli. Teraz nastają inne czasy, moje dziecko, nietylko na rolę patrzyć trzeba i na zboże, co się na niej urodzi, bo roli niewiele, a za zboże marnie płacą — to też różnemi sposobami należy zabiegać, aby mieć z czego żyć.
Franusia przerwała matce, pytając:
— Matusiu, pamiętacie, że w Zimnowoli odpust?
— Pamiętam.
— Pojedziemy, prawda?
— Nie wiadomo.
— Oj, matusiu, jedźmy, jedźmy koniecznie — albo pójdźmy, jeżeli koni wam żal.
— Zobaczymy, — odrzekła matka.
Dziewczyna zaczęła krzątać się po izbie, potem wybiegła do ogrodu, ale robota jej nie szła. Myślała tylko o Piotrku: jak on wygląda, czy się odmienił w Warszawie, czy nie zapomniał?


ROZDZIAŁ DRUGI.

Mieszkał w Olszance pewien żydek, nazwiskiem Chaskiel Wiatrak. Znano go dobrze, gdyż z okolicznych wiosek u wielu gospodarzy, czy to z włościan, czy z drobnej szlachty miał należności pieniężne.
Stało się to w ciągu dziesięciu lat, a tak jakoś cicho, gładko i delikatnie, że sami dłużnicy nie mogli zmiarkować, kiedy i jak znaleźli się w Chasklowej kieszeni.
W tem właśnie sztuka.
Chaskiel dla wszystkich swoich dłużników był bardzo uprzejmy, serce miał, jak z wosku, nie dokuczał, nie egzekwował, chyba takich tylko, o których wiedział, że już są na dokończeniu.
Takich dusił bez miłosierdzia i zabierał im wszystkie resztki, przyczem jednak bardzo ubolewał, prawie że płakał.
Mówił, że czyni to z konieczności, że musi ratować swoje mienie, swój grosz krwawo zapracowany, — no a kto ratuje z płonącego budynku sprzęt jaki, to nie bierze go delikatnie i przez rękawiczki, ale chwyta go silnie, aby go tylko od spalenia ocalić.
Wszakże, kto miał jeszcze cokolwiek, kto wreszcie był zdrów, zdolny do zarobkowania, mógł żyć z Chasklem Wiatrakiem, jak z bratem.
Chaskiel lubił mówić o sobie, że jest złoty żydek, że z nim wszystko można, co kto chce, na wszystkie sposoby.
Naprzykład z takim Michałem Rokitą. Ktoby z tym człowiekiem wytrzymał? Chaskiel wytrzymuje. Kto inny jużby go dziesięć razy zlicytował i zniszczył. Chaskiel nie niszczy. On woli zgodnie, dobrze, poczciwie, on nie cierpi procesów i kłótni i cierpliwie czeka do ostatniej chwili, dopóki Rokita jeszcze cóś wart.
Nie jest wcale przyjemny stosunek z takim ordynarnym człowiekiem, jak Rokita.
Trzeba być bardzo odważnym, żeby się módz znajdować w blizkości jego pięści. Zaciśnięta kurczowo, wcale ona do ludzkiej ręki podobną nie jest, ale wygląda raczej, jak młot, złożony z żył, skóry i sęków dębowych.
Chaskiel nie lęka się bynajmniej tej łapy żelaznej, ani potężnej, barczystej postaci Rokity, ani jego oczu ponurych, patrzących groźnie zpod brwi krzaczastych, czarnych. Nie obawia się też głosu i przekleństw, które olbrzym miota, zwłaszcza, gdy mu wódka w głowie zaszumi.
— Nie róbcie głupstwa, Michale, dajcie spokój!
Tyle tylko mówi Chaskiel, a barczysty chłop rzeczywiście daje spokój i nie robi głupstwa.
Jest coś osobliwego w stosunku tych dwóch ludzi, tak bardzo niepodobnych do siebie.
Rokita to sama siła, chwilami zda się niepohamowana; Chaskiel Wiatrak nie posiada siły, ale ma niezmierny spryt.
Jest on dość wysoki, ale szczupły, ręce ma chude i cienkie, palce długie, suche, giętkie, przypominają szpony jastrzębia, twarz blada, kości policzkowe wystające, nos duży, garbaty. Oblicze jego okala zarost żółtawy, takież gęste i kręcące się włosy pokrywają mu głowę. Oczy bystre, biegające nieustannie, mają kolor dziwny, bo niby szary, a pod światło zielonawy, jak woda rzeczki, której brzegi są gęsto obsadzone wierzbiną.
Oczy Chaskla są duże, o źrenicach niezmiernie bystrych. Gdy słońce świeci, kurczą się one i zmniejszają do rozmiarów drobnego punkciku, ale przy słabem świetle rozszerzają się ogromnie i błyszczą, niby ślepie sowie, albo kocie.
Możnaby mniemać, że źrenice Chaskla posiadają własność czarowania Rokity.
Stosunek tych dwóch ludzi trwa mniej więcej od lat dziesięciu, a zawiązany został od czasu osiedlenia się Chaskla we wsi.
Był to wówczas bardzo biedny i pokorny żydek ten Chaskiel; właśnie wchodził do wsi, a wchodził, jak większa część wiejskich żydków, przez ogród, mały ogród owocowy, z którego miał płacić dwadzieścia rubli za dzierżawę.
Młody Chaskiel był nadzwyczaj pokorny i usłużny dla drobnej szlachty, dla włościan, wszystkim się nisko kłaniał, a w kieszeni swej długiej kapoty miał istny sklepik.
Kobiety patrzyły na niego, jak na czarodzieja, gdyż na każde zawołanie wydobywał z kieszeni igły, szpilki, nici, wstążki, tasiemki, guziki, co kto chciał.
— Ja to mam, aby ludziom wygodzić — mówił.
Jeżeli sprzedał babie igłę, to wręcz mówił, że nie chce pieniędzy, będzie zadowolony, jeżeli dostanie jajko... I byli zadowoleni oboje: i Chaskiel i baba, nawet więcej, niż Chaskiel, bo on tylko jajkiem, a ona nową igłą i przeświadczeniem, że nabyła ją nienaruszywszy gotowizny, tak trudnej do zebrania.
Nietylko kobiece towary znajdowały się w przepaścistych kieszeniach Chaskla: umiał on z nich wydobyć w razie potrzeby paczkę tytuniu, ołówek tabaki, kilka papierosów, cygaro, a co najważniejsza, flaszkę mocnej, palącej jak ogień, wódki dla chłopów i flaszkę czerwonej, a słodkiej jak cukier, dla kobiet.
I to wszystko można było mieć od Chaskla, nie wydawszy ani złamanego grosza, za głupstwo: za jajko, za motek przędzy, za kawałek płótna, za kurę, kaczkę, za garniec zboża, bo Chaskiel nie wybierał: brał, co mu dawano, prawie bez targu.
Po tygodniowym pobycie na wsi, Chaskiel udał się do Michała Rokity, aby wynająć od niego furmankę do miasteczka na targ, i to był początek zawiązania stosunków, które się potem tak ślicznie zaplątały i zamotały.
Rokita zaprzągł konia do wozu i zajechał przed ogród po Chaskla i po jego towar. Był koszyk drobnego agrestu i koszyk niedojrzałych małgorzatek, a przytem duży kosz jaj, sporo osełek masła, kilkanaście kurcząt, trochę ziarna w dwóch workach, co świadczyło, że kieszeń Chaskla miała większe obroty, niż ogród.
W Czarnembłocie Rokita chciał zrobić jakiś sprawunek, ale pieniędzy nie miał. Chaskiel mu najchętniej usłużył. Pożyczył mu trzy ruble w gotowiźnie, i jak mu pożyczył? Na słowo, bez kwitka, bez żadnej karteczki i jeszcze zafundował gorzałki.
Rokita mówił do sąsiada, którego na targu spotkał:
— Już żyd na podziw, kumie; we wsi z niego wygoda osobliwa, o czem kto pomyśli, to u niego jest i bez pieniędzy nawet, — a mnie dzisiaj w potrzebie trzema rublami wygodził, choć go nawet nie prosiłem. Godny żyd na wszystkie cztery boki. Inni w takiej przygodzie gadają o procencie — on nie; inni zaraz każą kwitki pisać — on nie. Sprawiedliwie wam, kumie, powiadam, że niema takiego drugiego żyda na świecie.
Kum kiwał głową i dziwił się; potem poszli z Rokitą na wódkę; potem sen ich zmorzył, pokładli się więc na wozach i spali aż do wieczora.
Jak roślina na dobrym, żyznym gruncie zakorzenia się coraz silniej, rozkrzewia bujnie, nabiera sił żywotnych i mocy, tak Chaskiel Wiatrak zakorzenił się doskonale w Olszance. Grunt tej wioski sprzyjający był dla niego.
Gdy jesień nadeszła i w ogrodzie nic nie zostało do obrywania, Chaskiel nie powrócił już do miasta, lecz pozostał we wsi. Pachciarz olszaniecki, Mosiek Oko, człowiek stary i zniedołężniały, a Chaskla blizki krewny, uczynił go swoim wspólnikiem.
Mieszkał sobie tedy Chaskiel w Olszance spokojnie, chłopom i babom dogadzał, wszystkim się kłaniał nisko, dla każdego był usłużny niezmiernie, kredytu udzielał — i powoli ludność Olszanki wsuwała się do jego kieszeni.
Działo się to nieznacznie, gładko, tak, że niejeden sam nawet nie spostrzegł, kiedy i jak stawał się dłużnikiem uprzejmego żydka.
Chaskiel, gdy się w Olszance dobrze osiedział i trochę większy kapitał do swych obrotów pozyskał, nie porzucając drobnych interesów, zaczął się puszczać na większe. Bywały zdarzenia, że kupował krowę, lub kilka korcy zboża, bywały też wypadki, że pożyczał szlachcie zagonowej i chłopom po trzydzieści i po pięćdziesiąt rubli.
Trzeba przyznać, że nie było grzeczniejszego, uprzejmiejszego i bardziej wyrozumiałego wierzyciela.
O procent wcale nie dbał; kto chciał dać gotówką, mógł dać gotówką, kto nie, kartoflami i owsem; kto nie miał w danej chwili ani gotówki, ani kartofli, mógł jeszcze tańszym kosztem i bez żadnego kłopotu przypisać procent do kapitału i także miał spokój.
Takim sposobem dłużnik prawie nie wiedział, że ma dług i żył sobie spokojnie.
Stosunek Chaskla z Rokitą był prawie przyjacielski: jak się zaczęło od owych trzech rubli, pożyczonych tak chętnie, uprzejmie i bez żądania rewersu w Czarnembłocie, tak trwało ciągle, bez przerwy. Rokita trochę pił, trochę gotówki brał, trochę oddawał, to znów dopisywał i znów oddawał, pieniędzmi lub ziarnem, odrabiał furmankami, a rachunek trwał zawsze i zwiększał się stale bez końca.
Z biegiem czasu, po dziesięciu latach szczęśliwego przemieszkiwania w Olszance, Chaskiel trochę ociężał; nie był już taki kłaniający się i usłużny, jak dawniej, w drobniejszych interesach wyręczał się żoną i dziećmi, nawet powierzchowność jego uległa pewnej zmianie: cokolwiek zmężniał i spoważniał.
W tym to czasie, po dziesięciu latach stosunku i znajomości, dla Rokity zaczął się robić obojętnym, a czasem nawet i cierpkim. Chaskiel znał się nietylko na gęsiach, mleku, skórkach zajęczych, wódce i tym podobnych towarach, ale był także wielkim znawcą ludzi i każdego umiał najdokładniej ocenić ile wart.
Rokita był chłop dobrej ceny. Miał własne gospodarstwo, parę koni, kilka sztuk bydła, a przytem odznaczał się niesłychaną siłą i pracowitością. Czasem się upijał, ale gdy wziął się do kosy, cepów, lub siekiery, robota paliła mu się w ręku. To także Chaskiel zauważył i policzył; dla tej zalety dał Rokicie kredyt, ale kredyt ten był już na wyczerpaniu i Chaskiel zaczynał trochę głową kręcić, co nie jest bynajmniej dobrym znakiem; kilkrotnie zapytywał Rokitę, gdzie pieniądze podziewa i czy je w ziemię zakopuje?
Żeby ciebie tak w ziemię zakopali — mruknął ponuro Rokita.
— Fe! fe! dajcie pokój z takiem gadaniem. Ja was pytam grzecznie, a wy zaraz ze słowem co paskudne jest, fe!
— To nie gadać, że pieniądze zakopuję, skoro mi na chleb braknie.
— Mnie to dziwno! Czy nie mieliście zboża?
— Miałem, alem je wam oddał; przy obróbce drzewa w lesie i przy wywózce zarobiłem piękny grosz, alem go wam też oddał; uchowało się troje cieląt i te wam oddałem... Skądże mam co mieć? Nie będę chyba kradł albo rozbijał po drogach!
— Wy dziwny człowiek jesteście, Michale.
— A juści! Nie dziwny, jeno biedny i obdarty...
— Nie grzeszcie. Macie gospodarstwo, macie konie, macie zarobki, ile chcecie i ile możecie wykonać. Co wam brakuje?
— Toć ty wiesz dobrze, bo wszystko w twoje łapy idzie.
— Fe! Michale, fe! Wy jesteście człowiek niewdzięczny, ja się po was nigdy nie spodziewałem takiego paskudnego charakteru, takiej złej pamięci. Kto was w każdej potrzebie ratuje? Kto wam dopomaga? Do kogo wy pójdziecie, gdy macie ochotę się napić, gdy wam kilka rubli potrzeba? Do kogo? — do Chaskla! A potem powiadacie, że wam Chaskiel wszystko zabiera. On nie zabiera, on tylko odbiera i to nie wszystko. Nie warto robić ludziom dogodności... A po co wy do mnie dzisiaj przyszli? Pewnie po pieniądze.
— A juści, że tak, bo mi na podatek trzeba, bo mi się wóz popsuł i mam go do kowala oddać, bo kobieta powiada, że jej soli brakuje.
— Wy myślicie, że ja tego nie wiem? Oj! oj! Wam na podatek potrzeba osiem rubli, ale macie jeszcze tydzień czasu; żelaza do waszego wozu trzeba sześćdziesiąt funtów.
— Kowal mówił, że najmniej siedmdziesiąt.
— Wy nie słuchajcie kowala, wy słuchajcie mnie, a o sól nie frasujcie się: u mnie jest cała beczka. Ja mogę na wszystko poradzić, ale nie gadajcie, że was niszczę.
— Jać nie powiadam, tylko sobie myślę, gdzie mnie się wszystko podziewa? Nibyć i stąd i stąd grosz siaki taki wpadnie i zaraz ucieknie i niema nic. W głowę zachodzę...
Chaskiel zrobił minę poważną i rękę na ramieniu chłopa położył.
— Wy nie myślcie dużo, Michale, — rzekł — bo myślenie, to nie gospodarski interes; wy pilnujcie swojej roboty, a jak zechcecie mieć pomyślenie, to połóżcie się trochę spać. To jest najlepsze lekarstwo. Ja wam z dobroci tak radzę.
— W zmartwieniu, to i zasnąć trudno.
— Oj! oj! Wypić dobry kielich gorzałki, to zaraz będzie doskonałe spanie. I wy zaśniecie i wasze myślenie zaśnie, a jak się wyśpicie, to będziecie mieli lepszą siłę do każdej roboty. Ja wam jeszcze ten raz wygodzę, ale pamiętajcie, że nie długo już będę mógł wam robić takie grzeczności.
— Dlaczego?
— Wyście mi już bardzo dużo winni; wy może sami nie wiecie ile. Trzeba raz zrobić porządek.
— Niby... jakże to porządek?
— Obrachować, co się należy i zapłacić.
— Skądże ja wam zapłacę, kiedy nie mam?
— Aj, macie, macie, Michale!
— Co?
— A grunt? Nie rachujecie gruntu? Takie porządne gospodarstwo, z dobrem zabudowaniem. Bardzo ładny majątek!
— Więc niby co? Co mój grunt ma do waszego długu?
— Wy się pytacie? Sprzedajcie grunt, a mnie zapłaćcie dług.
— A ja się gdzie podzieję, a dzieciom co zostawię?
— To mały frasunek. Taki człowiek jak wy, Michale, to się wszędzie podzieje. Was na każdy folwark z wielką chęcią wezmą, bo wy dobry robotnik. Wy jesteście tyle warci, co dwa fornale, albo co dwa parobki, co trzy parobki! Wy możecie mieć ładną pensję, ładną ordynarję, porządną stancję, w czworakach, możecie sobie żyć, jak pan. A dzieci? Koniecznie dzieciom trzeba zostawiać grunt? Wcale nie koniecznie! ja moim dzieciom żadnego gruntu nie zostawię.
— Bo Chasklowe dzieci żydowskie, a moje gospodarskie.
— To co? Gospodarskie też mogą być bez gruntu. Nie macie się o co frasować. Na świecie ludzi dużo, ale takich co mają grunt — niewielu. Ja wam mogę nastręczyć dobrego kupca.
— A jeśli ja nie zechcę sprzedać?
Chaskiel wzruszył ramionami.
— Nie sprzedacie dobrowolnie, to ja podam do sądu i sąd sprzeda wasz grunt przez licytację.
— Tak?
— Takie prawo. Tymczasem wy sobie do głowy nie przypuszczajcie, Michale; wy możecie gruntu nie sprzedawać i mnie dług oddać.
— Skąd?
— Albo ja wiem? Możecie wyorać garnek złotych pieniędzy, znaleść na drodze, pożyczyć od kogo. Czy to człowiek może wiedzieć, skąd szczęście do niego przyjdzie? Ja dziś z wami nie będę dużo gadał, bo nie mam czasu, zaraz muszę w drogę jechać. Przyjdźcie pojutrze, ja wam jeszcze raz wygodzę. Dostaniecie na podatek i na żelazo, a soli weźcie sobie zaraz, ile wam potrzeba. Co się tyczy długu, radzę wam zapłacić lepiej dobrowolnie — mnie teraz bardzo pieniądze potrzebne, chcę sobie kupić dom w Czarnembłocie.
Rokita wziął sól i ze spuszczoną głową wlókł się do domu.
Ciężkie myśli roiły się w jego mózgu, zagadki nie rozplątane, zawiłe. Ogarnęła go żałość i rozpacz. Zdawało mu się, że jest robakiem, którego lada chwila ktoś nogą rozdepcze.
Szedł powoli, nie patrząc na ludzi, a tak się w myślach pogrążył, że chałupę swoją ominął i zamiast wejść do siebie, poszedł dalej, aż na koniec wsi.
Dopiero ujadanie psa przebudziło go z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł, że jest na samym końcu wsi, przed dworkiem Walentego Wasążka.
Szlachcic odpoczywał po całodziennym trudzie. Kapotę z siebie zrzucił i tak w koszuli tylko i w kamizelce siedział i ćmił fajkę. Rokicie przyszła myśl. Odpędził psa i poszedł prosto przed dworek.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Dobry wieczór panu Walentemu.
— Na wieki wieków! — odpowiedział szlachcic. — Jak się macie! Michale? Cóż was tu na moje podwórko przypędziło?
— Bieda, panie Walenty.
— Mój bracie, zły ja doktór na biedę.
— Na moją biedę pan Walenty lepszy będzie doktór, niż kto inny.
— No, no?
— Pan Walenty prawo zna?
— Mój bracie, ty w swojem życiu tyle zagonów nie zorałeś, tyleś kop zboża nie omłócił, tyleś sztuk bydła nie pasł, ile ja artykułów i prawności mam tu oto, we łbie.
To rzekłszy, palcem w czoło się stuknął.
— Mów, jasno, śmiało a szczerze, jak na spowiedzi do księdza: sprawę masz, co?
Dusza pieniacka drgnęła w Wasążku, oczy jego zmęczone i jak gdyby zaspane, ożywiły się nagle, twarz przybrała wyraz zaciekawienia, wydobył fajkę z ust i gotów był słuchać, choćby do północy.
— Sprawy to ja jeszcze nie mam — rzekł powoli Rokita — alem usłyszał dziś coś takiego, że aż mi we łbie zatrzeszczało, jakby mnie kto kłonicą po czapce pomacał.
— Cóżeście to takiego usłyszeli?
— Panie Walenty — rzekł Michał — czy to prawda, że żyd może mój grunt sprzedać?
— Twój grunt, chłopski, rodzony, po ojcu?
— A juści, innego ja nie mam, jeno ten, co po ojcach.
— Nie może.
— O, niechże wam Bóg da zdrowie, panie Walenty! Wielki ciężar zdjęliście ze mnie.
— Ale zaraz, zaraz, bracie, pomaleńku, gadaj od początku, skąd to wyszło?
— A to, widzi pan Walenty, tak. Jak się tu do nas Chaskiel sprowadził, będzie temu dziesięć lat...
— Pamiętam... pamiętam...
— Sad trzymał wtedy. Ja, w potrzebie będący, pożyczyłem od niego trzy ruble, oddałem i znów w potrzebie pożyczyłem piętnaście, i kazał mi kwitek podpisać — podpisałem, a za procent, tak i siak, kartoflami, zbożem, furmankami, a trafiało się i groszowiną, czem mogłem i jak mogłem, dawałem i oddawałem — i później jeszcze dobierałem trzy razy po piętnaście rubli i raz całe trzydzieści i znów dwadzieścia, a jak nie miałem na czas oddać, to różne prowjanty brał i tak pisał, doliczał, a mnie jeno kazał podpisywać, jako, że niby rachunek między nami stoi.
— I podpisywałeś? — spytał Wasążek.
— Juści, że podpisywałem, a on mi teraz, psia dusza, zapowiada, żebym mu wszystko oddał i rachuje, że mu winien jestem albo pięćset albo czterysta rubli. Ja powiadam: nie mam, a on mówi, żebym grunt sprzedał. A ja jak mogę grunt sprzedać, kiedy go po ojcach dostałem i dzieciom swoim oddać powinienem? I gdzie się podzieję, jak grunt sprzedam? Z gospodarza na parobka zejdę? w służbę mam iść? Powiadam mu, że gruntu nie sprzedam, a on się śmieje, mówi, że jak ja nie zechcę, to sąd sprzeda mój grunt, że niby licytacja będzie. Ale skoro pan Walenty powiada, że gospodarskiego gruntu sprzedawać nie wolno, toć chyba i sąd nie sprzeda?
Wasążek czoło namarszczył, nastroszył wąsy i rzekł:
— Mój Michale, wlazłeś ty, biedaku, w niedobre miejsce. Przezwisko ci Rokita, ale choćbyś był i sam djabeł Boruta, to się z tego, nieboraku, nie wydobędziesz.
— Panie Walenty! radźcie życzliwie! Panie Walenty!
— Bóg mi świadkiem, że pragnę, ale w tej rzeczy rada trudna. Podpisałeś bracie, dałeś djabłu na swoją duszę cyrograf, teraz musisz cierpieć, biedaku, i choćby niewiem jak kręcić, nic nie pomoże. Żyd cię sprzeda, jak zechce.
— A toć dopiero pan Walenty mówił, jako chłopskiego gruntu żydom kupować nie wolno?
— Aj, Michale! a toć ja nie mówię, że żyd kupi twój grunt, tylko powiadam, że go sprzeda; i nie tak on go sprzeda, tylko sąd sprzeda, a do kupna nie przyjdą żydy, tylko chłopi, tacy, którym wolno chłopskie grunta kupować.
— Gdzie zaś chłopi! W naszej wsi bogaczów niema, a z innych nie wiem, czyby się łakomili. Inszy możeby się i sromał po licytacjach, jak żyd, łazić i na moją krzywdę kupować.
— Za pieniądze, Michale, wszystkiego dostaniesz. Choćby i prawdziwych kupców nie było, to Chaskiel podstawi takiego, co ma prawo kupić, a podstawiony kupi za Chasklowe pieniądze. Opisze go żyd, jak węża, u rejentów i niby ten podstawiony w wasze gospodarstwo wlezie, w chałupie waszej będzie siedział, niby właściciel, ale po prawdzie właścicielem będzie Chaskiel, a on tylko Chasklowym parobkiem.
Rokita swe grube, sękate, narobione palce we włosach zatopił i patrzył na Wasążka z rozpaczą.
— Walenty! Panie Walenty! — mówił ze łzami — a toć to krzywda! Czy niema na to sposobu? Znacie, panie Walenty, wszystkie kodeksy i spraw mieliście kopami, po sądach łazicie, jakby po swojem polu... ratujcie mnie, ciemnego! Nie dajcie mnie zgubić! Ratujcie!
Walenty rozczulił się.
— Źle, źle, niema rady. Procesować się z nim niewarto, nic nie wskórasz. Na papierze stoi czarno na białem, podpisałeś na swoją zgubę... Jedno tylko jeszcze zostało: trzeba próbować; może on się dobrowolnie zgodzi, może co opuści, może na części rozłoży..! może...
— Ja zaraz pójdę do niego.
— A niechże cię Bóg broni, nie idź teraz, ani się waż!
— Dlaczego?
— Rozżalony jesteś. Widzę ja to, co się w tobie dzieje. We łbie masz ogień, w sercu ogień, a pięść świerzbi, nie prawda?
— O, jakbyście we mnie siedzieli, panie Walenty.
— Właśnie onby ci co powiedział, a ty w żałości mógłbyś pięścią go huknąć i po zgodzie, po wszystkiem. Insze żydy zawzięte, a ten Chaskiel najbardziej. Idź ty jeszcze krzynkę w pole, Michale.
— Toć noc.
— Jeszcze lepiej, nie zważaj, idź! Dójdź do lasu, potem prosto do domu wracaj, spać się układź. Niech się ten ogień wypali w twojej głowie, spopieleje i zgaśnie. Nie sprzeda cię żyd dziś, ani za miesiąc, ani za kwartał, bo taka rzecz czasu potrzebuje. Idź, ja będę myślał, może co wymyślę, tylko słuchaj mnie, Michale, słuchaj, bo zginiesz, jak ruda mysz.
— Bóg wam zapłać, panie Walenty, idę!
Idź z Bogiem.
Wasążek pozostał na ganku zadumany, a Rokita poszedł, skręcił z drogi i powlókł się miedzami na swoje zagony garbate. Tam usiadł na wielkim kamieniu przy rowie i głowę podparł na rękach.
I przypomniała mu się cała jego dola od kolebki prawie. On tu, na tem polu, gęsi pasał, za bydłem chodził; tu sochę ciężką dźwigał, za broną biegał; tu żął, kosił, grabił. Ile kropli jego potu w te zagony wsiąknęło!
W tej wiosczynie urodził się, ożenił, dzieci doczekał. Był pewny, że tu oczy zamknie i że go na cmentarzu w Zimnej Woli do spoczynku wiecznego ułożą: a teraz mają go wyrzucić z chałupy, z gospodarstwa... Za co? Dla czego? Przecież się Chasklowi tyle nie należy, bo wszystko ma trzy razy oddane, odsłużone, a jednak może mu całe mienie zabrać. Wasążek powiedział: „Czemuś podpisywał? Cierp teraz, kiedyś głupi!“
Za każdy grzech jest kara, ale za ten chyba zaciężka. Ginie człowiek, jako mucha, a ratunku znikąd... znikąd...
Ze dwie godziny przesiedział na kamieniu, potem wstał i chwiejnym krokiem ku domowi się powlókł.
Dziwna rzecz, jak go dzisiejszy dzień zmordował. Nie robił więcej, niż zwykle, a doznaje takiego bólu, jak gdyby mu kto grzbiet kijem wyłomotał. Nogi drżą pod nim, a głowa ociężała, zda się, że ją wielki kamień przywalił.
Kiedy Rokita do domu powrócił, była już blisko północ. Nie wchodził do izby, tylko wprost do stodoły poszedł, rzucił się na słomę i zasnąć próbował.
Sen nie przychodził jednak; dopiero przed samym świtem przyniósł upragniony spoczynek.


ROZDZIAŁ TRZECI.

Ignacy Młynarczyk z Olszanki i Kajetan Sobieński z Brzozówki zawsze z sobą trzymali kompanję i żyli w przyjaźni jeden z drugim. Byli to ludzie rozsądni, pracowici i trzeźwi; obadwaj piśmienni, lubili czytywać książki, obadwaj doświadczeni, a miłujący bliźnich, zdrowym chłopskim rozumem pojmowali położenie rzeczy. Bolało ich to bardzo, że pewna część, jeżeli nie połowa gospodarzy, siedzi w żydowskich kieszeniach, bolało ich, że ludzie są po większej części bezradni, że nie rozumieją, jakimby sposobem los swój poprawić, spokojne życie prowadzić, dzieciom dać dobry przykład i przysposobić je do pracy.
A to przecież taka prosta rzecz: „Nie pij, nie będziesz pijakiem; pracuj, nie będziesz próżniakiem; oszczędzaj, nie będziesz biedakiem.“ To tylko nieszczęście, że ludzie prostych rzeczy rozumieć nie chcą, że są słabi, dają się skusić namowom złych i podstępnych wydrwigroszów; że brną w długi, jak w błoto, jakby nie wiedzieli, że z takiego bagna wyjścia niema; że gdy człowiek w nie wejdzie, to pogrąża się po kolana, po pas, po szyję, aż utonie w niem bez ratunku.
Nieraz wieczorem, albo po południu w święto, szła o tem między przyjaciółmi gawęda, a do tych dwóch ludzi — do Sobieńskiego i Młynarczyka — przyłączali się stateczniejsi i rozumniejsi gospodarze z Brzozówki, z Olszanki i okolicznych wiosek.
Młynarczyk z rodu bogaty nie był, również jak i Sobieński; gospodarstwa obaj posiadali małe i nie mogli z nich wiele wyciągnąć: Maciek zrobił, jak to mówią, Maciek zjadł; tyle że im z rodzinami na życie wystarczało, — ale ratowali się innemi sposobami. Sobieński trzymał piękną klacz i dbał o nią, żywił dobrze, pracą nie przeciążał, strzegł — to też dochował się z niej ślicznych źrebiąt; kilka razy za ogierki swego chowu po paręset rubli brał — i w ten sposób przyszedł do jakiegoś grosza; Młynarczyk znowuż handlem się zajmował, patrzył on uważnie na żydów, jak oni zabiegają i spekulują i pomyślał sobie: „nie święci garnki lepią.“ Zaczął od małego, skupował po wsiach gęsi, cielęta, drób, nabiał, woził do gubernjalnego miasta na targ i tam sprzedawał z zarobkiem, nie uganiając się za dochodem wielkim, byle tylko coś zyskać; po kilku latach i u niego grosz się zawiązał. Bywając często w mieście, dostarczając produkty do domów i do sklepów, przypatrywał się bacznie, jak to ludzie handlują, o nie jedno zapytał, poznał się dobrze na niektórych towarach, na wagach, na mierze, spenetrował, skąd się jaki przedmiot sprowadza, gdzie taniej nabyć go można i ciągle to miał w myśli, żeby w Olszance sklep założyć. Straszyli go ludzie, że to będzie ciężko, że żydzi niejedną psotę mu uczynią, ale nie bał się on i myślał sobie: niech oni wojują szachrajstwem, a ja rzetelnością, obaczymy, kto wygra. Jakoż spełnił to, o czem myślał, założył sklep.
Z początku oporem szło, ludzie tak się przyzwyczaili do żydów, że im się dziwnem wydało, żeby włościanin, gospodarz, do handlu się brał; to też przepowiadali, że rady sobie nie da i że zginie. To samo powtarzali Jukiel i Chaskiel, ale Młynarczyk nie wiele sobie z tego robił, towary sprowadzał, uczciwie ważył i mierzył, zysków nadmiernych nie szukał, i jakoś nieźle wychodził. Chaskiel też miał różne towary u siebie i sprzedawał je znacznie taniej, niż Młynarczyk, ale zaraz ludzie zaczęli się przekonywać, że to jest taniość zawodna dlatego, że waga nierzetelna i towar dużo gorszy. W sklepie pomagała Młynarczykowi żona, a najbardziej córka Franusia, bardzo roztropna i zdatna dziewczyna; prędko poznała ona towary, wagę i rachunek, a że dla kupujących była grzeczna i usłużna, obsługiwała wszystkich pośpiesznie — więc ojciec miał z niej wielkie wyręczenie i mógł śmiało, choćby nawet na cały tydzień za interesami wyjechać, gdyż wiedział, że w domu doskonałą zastępczynię zostawił.
Sobieński inaczej znów sobie począł; syna Piotrka oddał naprzód do dobrego kowala, a potem już, jako czeladnika, umieścił w Warszawie, w fabryce powozów, żeby się chłopak przyjrzał porządnej robocie. Kiedy już Piotrek tę naukę ukończył, Kajetan porozumiał się ze stelmachem, krewnym swoim, w mieście gubernjalnem mieszkającym, namówił go do współki i do Brzozówki sprowadził. Koszykarza wynalazł Piotrek w Warszawie, a wyszło to głównie z namowy Młynarczyka. W Olszance, nad rzeką wierzbiny i wikliny moc rosła i marniał ten materjał bez pożytku, umyślił tedy Młynarczyk, że dobrze byłoby znającego człowieka sprowadzić, żeby i sam miał zarobek i młodych chłopaków koszykarstwa uczył. Po naradzie z Kajetanem napisali do Piotrka do Warszawy list o koszykarza. Będzie wyplatał bryczki, wasągi, będzie robił kosze i delikatniejsze wyroby. Jakoż znalazł się młody chłopak taki zdatny, że nietylko kosze, ale nawet krzesełka bardzo ładne robił. Pierwsze sześć zaraz kupił ksiądz proboszcz z Zimnej Woli, drugie sędzia z Zatraceńca — i wszystkim się te sprzęty niezmiernie podobały, jako leciuchne, zgrabne, wygodne, mocne i tanie.
Po powrocie Piotrka z Warszawy, Kajetan, co miał uzbieranego grosza, włożył w kuźnię, w drzewo, w żelazo i w imię Boże, po nabożeństwie fabryczkę otworzyli.
— Ty, Piotruś — rzekł ojciec, — wozy i bryczki kuj, a ja sobie, jako i dawniej, będę koło gospodarstwa chodził i źrebiątka hodował.
Piotrusia do pracy nie trzeba było namawiać; rozumiał on jej znaczenie i próżnować nie lubił, ale myśl jego wybiegała często poza kuźnię do Olszanki, do owego sklepu, w którym gospodarzyła tak zręcznie ładna Franusia.
Jednej niedzieli pojechał tam z ojcem po południu. Młynarczykowa zakrzątnęła się żwawo, aby gości przyjąć; nastawiła samowar, nakryła stół, podała chleb świeży, pachnący, na kapuścianym liściu upieczony, masło, ser, trochę miodu, trochę gruszek, — co było w domu.
Niezadługo nadeszło kilku gospodarzy i zaczęła się pogawędka o zbiorach, o potrzebach parafjalnych, o nowej fabryczce, o sklepie, o dzierżawcy z Zatraceńca, któremu żydzi cały majątek zlicytowali, o Rokicie, o Wasążku, o innych sąsiadach, którzy w matnię wpadli i wydobyć się z niej na żaden sposób nie mogą...
Piotrek tymczasem wymknął się przed dom; była już tam w małym ogródku Franusia i przywitała chłopaka życzliwym uśmiechem...
— Eh, — rzekła, — ty teraz po Warszawie patrzeć na nas nie zechcesz.
— Niech Bóg broni, Franusiu, w Warszawie ja byłem parę lat, to prawda, ale serce moje zawsze do was uciekało.
— Tak gadasz...
— Nie wierzysz? Do ojca, do matki, do ciebie...
— Patrzajcie — do mnie! Uwierzy ci kto?
— Dalibóg, Franusiu...
— Eh, mało to ładnych w Warszawie...
— Jest... jest, dużo... ale takich jak ty, niema... takich ładnych i dobrych.
Zerwała kwiat astru i rzuciła na niego.
— To za karę... — rzekła.
— Dobrze, że choć kwiatem, nie zaś korzeniem; ale za co kara?
— Dlaczego nie byłeś na odpuście?
— Nie mogłem... akurat tego dnia jeździliśmy z ojcem drzewo kupować...
— A ja akurat byłam i poszłam piechotą... bo myślałam...
— Co takiego myślałaś...
— Powiedzieć ci?
— Oj, — powiedz...
— Nie chcę, bo schardziałbyś zanadto...
— No, moja Franeczko...
— O, już twoja?!
— Powiedzże, powiedz... tak proszę...
— Myślałam... że ciebie tam zobaczę.
— O moja jedyna...
— Znowu moja!
— Już to Franusiu; inaczej być nie może... Życie mi nie miłe bez ciebie... Póki byłem w nauce, tom cicho siedział, nie mówiłem nic... tylkom codzień Boga prosił, żeby mi cię kto nie złapał...
— Myślisz, że jabym się dała złapać tak łatwo!
— Dziś, gdy już mam swój kawałek chleba, to myślę, że niema co zwłóczyć...
— Jaki to pośpieszny..!
— Poproszę ojca, matki, niech się twoim rodzicom pokłonią... i...
— A mnie to nie poprosisz? Ja to dla ciebie nic?
— Ja cię właśnie teraz proszę, Franusiu — zostań moją żoną.
Dziewczyna zarumieniła się, jak wiśnia; Pietrek nalegał.
— Franusiu, no... cóżeś tak zamilkła, nie życzliwa mi jesteś — nie kochasz? — powiedzże choć słówko.
— A gdybym powiedziała, że nie...
— To nie prawda, ty tak nie powiesz... Ja wiem.
— Więc dlaczego zapytujesz... skoro wiesz.
— Moja jedyna... Ja jutro ojca prosić będę. Niech nam pobłogosławią. Zobaczysz, jak będę dbał o ciebie. Bryczuszkę ci zrobię prześliczną...
— Nie potrzeba. Do tej pory na wozie jeździłam i jeździć będę nadal tak samo. Bryczkę zrób na sprzedaż.
— A co dla ciebie?
— Bądź tylko dla mnie dobry, mnie więcej nie trzeba... Teraz to już ci mogę powiedzieć, żem tęskniła za tobą, że mi było bardzo, bardzo smutno i że bałam się...
— Czego?
— Albo ja wiem; myślałam, że się odmienisz w Warszawie, że inna ci się podoba, ładniejsza i bogatsza, że o mnie zapomnisz... ale widzę, że ty dobry jesteś, Piotruś... Pamiętałeś o swojej Frani.
— Teraz się już nie rozłączymy. Ojcowie przeszkody nam robić nie będą...
— A może, — zapytała figlarnie.
— Nie, nie...
Długo, prawie do samego wieczora młodzi gwarzyli swobodnie w ogródku, pod oknem. On opowiadał jej o Warszawie, o pięknych gmachach i kościołach, jakie tam widział, o ulicach szerokich, ogrodach, o mostach żelaznych, Saskiej kępie, o ogromnych fabrykach, jakie widział, o bogactwach sklepów, o prześlicznych koniach, powozach, strojnych paniach, o teatrze, w którym był trzy razy i dość nadziwić się mu nie mógł.
— Toć chyba sami bogacze w onej Warszawie mieszkają, — rzekła Franusia.
— Gdzie tam, gdzie tam, — odrzekł Piotruś, — są bogacze i ludność pracująca, i nędzarze tacy, że nasz Błażej Pokrzywa, w porównaniu z nimi, magnat nad magnaty. Jak w dużem mieście, Franeczko, tam jest dużo ludzi, dużo dobrego, dużo złego, dużo bogactwa, dużo nędzy... wszystkiego dużo... bardzo...
— A cóż ja ci, Piotrusiu, opowiem? — rzekła dziewczyna... — u nas tu zawsze jednakowo: cicho, biednie, nic nie błyszczy, nic ciekawego niema; jak dziś, tak jutro, od dnia do dnia, od roboty do roboty, w święto czasem rozrywka, ale nie taka, jakie ty tam w Warszawie miewałeś... Ja nie mam nic ciekawego do opowiedzenia ci...
— Powtórz tylko, żeś mi życzliwa, żeś tęskniła za mną, a to mi będzie najciekawszem, najmilszem opowiadaniem.


ROZDZIAŁ CZWARTY.

Było chłodno, deszcz chlapał, świat wydawał się szary i smutny, zboża z pól już sprzątnięto, tylko rżyska szczotkowato na roli sterczały, lub szarzyły się świeże podorywki i czerniły łęciny niewykopanych kartofli. Gdzieniegdzie gromadka bydła się pasła pod dozorem dzieciaka, z głową workiem okrytą.
Gościńcem, na którym od deszczu kałuże się porobiły, jechał wierzchem na małej szkapinie Rokita. Zwiesił głowę i w zadumę zapadł, aż go z niej zbudził tentent kłusującego konia.
Obejrzał się i w jeźdzcu poznał Wasążka.
Szlachcic siedział na szkapie swej z fantazją, kaptur od burki miał na głowie, a przepasany był krajką zieloną.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki! — odpowiedział Rokita — A dokąd to pan Walenty w taki deszcz?
— Ha! mój bracie, potrzeba na mokrość nie zważa.
— Juści prawda.
— Ja bo, widzisz, do Kopytkowa, do regenta, wypis muszę wyjąć, bo mi do sprawy potrzebny.
— Ochota panu Walentemu za temi sprawami wciąż jeździć.
— A co mam sobie żałować?
— Ja jedną tylko sprawę miałem i życie mi już zbrzydło.
— Z kim?
— Z Chasklem.
— A, to już była sprawa? I jakże!
— Przegrałem, panie Walenty; każą jakieś koszta płacić; wójt mówił, że mi chałupę opiszą, bydło z obory wyprowadzą... albo ja wiem? Ja nie uczony, nie piśmienny, stałem jak słup, a żyd gębę rozpuścił, aż sędzia dzwonił na niego, żeby nie trajkotał.
— I cóż ty, biedaku, teraz zrobisz?
— Bo ja wiem? Radziłem się ławnika; powiada: niema co, bracie, zagódź, daj mu coniebądź, niech czeka.
— No?
— Chodziłem do żyda: twardy psiakość, jak kamień; powiada, żeby mu pieniędzmi trzydzieści rubli na stół kłaść i owsa, jak jeno omłócę, pięć korcy dać, i po okowitę dla niego jeździć... Jeszcze różne dziwne rzeczy przykazywał!
— No, no...
— Owies bajki; mam w stodole, omłócę i oddam; furmanek dziesięć pod okowitę chce, odjeżdżę, — ale pieniędzy, co nie mam, to nie mam. Byłem w Czarnembłocie, przepytywałem między żydami.
— Nie dają?
— Ani weź. Słuchać nawet nie chcą.
— Znam ja ich, mój bracie; jak nie potrzeba, to sami proszą, a jak ci pilno, to i siekierą nie urąbiesz. Oni spekulują i kręcą, a gospodarze na psy schodzą.
— A juści, że na psy...
— I znowuż jedziesz szczęścia próbować, Michale?
— A tak.....
— Myślisz, że dadzą?
— Dać, nie dadzą, ale jednemu, właśnie Berkowi, co Chaskla szwagier jest, koń mój się udał.
— Który?
— A właśnie ten, co na nim siedzę.
— Kupić chce?
— Dyć. Kazał go sobie na dzisiejszy dzień przyprowadzić.
— Ciekawość, siła też daje?
— Trzydzieści rubli obiecuje.
— He? trzydzieści?
— A juści.
— Ależ ten koń, chociaż i nieduży, brat bratu pięćdziesiąt wart!
— I ja tak myślę! Na wiosnę kopytkowskie żydy dawały mi za niego pięćdziesiąt dwa ruble i złotych cztery bez dziesiątki, ale nie miałem chęci sprzedać. Choć gospodarstwo moje biedne, ale parę koni utrzymuję według furmanek.
— Ma się rozumieć, furmanka dobra rzecz. A jeżeli konia sprzedasz, to ci, braciszku, będzie jednym nijako...
— Pewnie, ale cóż mam robić? Może się jako wspomogę ku zimie; może jałówkę sprzedam i wieprzaka, to konia kupię, a tymczasem muszę Chasklowi dać, co żąda, bo inaczej mnie zniszczy. Pytałem ludzi wiedzących i piśmiennych, czy można tak człowieka żyłować, jak on mnie żyłuje: powiadają, że można; pytałem, czy można kogo wyrzucić z chałupy, co ją po ojcach ma: powiadają, że można. I dla czego można? A oni śmieją się tylko — powiadają: Czemuś podpisywał? Byłeś głupi — cierp teraz.
— I cierpisz, biedaku, — rzekł ze współczuciem Wasążek.
— A cierpię, panie Walenty, cierpię. Ni ja jedzenia, ni ja spania, ni pomyślenia żadnego. Pracuję, aż we mnie gnaty trzeszczą, zabiegam, jak mogę, i cóż stąd?... Abym jeno grosz jaki miał, zaraz oddaj mu — i oddaję, a precz jestem winien i końca nie widać. I żebym to choć wziął, żebym do ręki dostał, toby nie żal było. Wiedziałbym, że cierpię, bom winien, że muszę oddać, bom wziął, muszę zapłacić, bo się należy. Ale, panie Walenty, przysięgnę na zbawienie duszy, z czystem sumieniem, że części tych pieniędzy nie dostałem, które mi teraz płacić każą, a to, com wziął oddałem już w dubelt pieniędzmi, zbożem, — odrobiłem, odsłużyłem. Nie siła lat, jak on przyszedł do wsi obdarty, a we wsi gospodarze byli zasiedziali, spokojni i niejeden trochę grosza miał leżącego; a dziś on pieniądze ma, na duże handle się puszcza, a wielu gospodarzy na dziady schodzi. Jedni porozpijali się ze zmartwienia, a inni chodzą, w ziemię patrząc, jakby im kto na łbach wielkie kamienie pokładł. Oj, źle, panie Walenty, źle na świecie...
Wasążek westchnął, a chłop, rozgadawszy się, nie ustawał, rad, że ma się przed kim użalić.
— Już ja, panie Walenty, medytowałem, medytowałem i nic wymedytować nie mogłem i obrotu sobie żadnego dać nie mogę. Raz mi złe jakieś nagadywało, żeby albo postronek, albo w wodę...
— Eh, eh! To nie rzecz, Michale, duszę na zgubę wiekuistą dać.
— Nie rzecz... nie rzecz... nie godzi się i grzech, ale kiedy coś gada, a namawia, jak żywe. Raz w polu byłem i tak mnie męczyło; jeno figura na miedzy stała, Męka Pańska... Krzyż święty... i zbudziło się we mnie sumienie i cisnęło mnie na kolana... I począłem ryczeć z żałości, aż się we mnie coś obrywało we środku, i wiłem się, jak robak, pod owym krzyżem i w prochu się tarzałem, zmiłowania proszący... I zelżyło mi jakoś, żem przez kilka dni spokojniejszy chodził i jakoś lepszy we mnie duch wstąpił, spodziewanie jakieś, że może odmiana nastanie... A było tak dwa dni, może trzy, aż raz spotkałem go wieczorem...
— Chaskla?
— Tak; szedł przez wieś, a pyszny był, z góry stąpał, z góry patrzył. „Hej — woła — ty Michał, jutro masz raniutko z furmanką do mnie przyjechać!“ Ty, Michał! sługa ja jego, czy co? Taka mnie ogarnęła złość, że aż mi się krwawo w ślepiach zrobiło; zacisnąłem jeno pięści, alem jakoś zmilkł, a on poszedł sobie do licha...
— I na drugi dzień byłeś, bracie, z furmanką?
— Byłem, po okowitę mnie posyłał do gorzelni. Ciężar duży, droga krwawa, błoto osiami się garnęło, ale przywiozłem.
— Zapłacił ci chociaż?
— Ale, zapłacił! Powiedział, że jemu się należy, obiecał, że trochę mi ulży i nie będzie się upominał ze dwa tygodnie, abym jeno jeszcze kilka razy do tej gorzelni pojechał. W pańszczyźnie u niego jestem poprostu, tylko że nie wiem, siła dni odrabiać, bo coraz to zawoła. A w stodole mojej on, jak we swojej; co sobie każe dać, trzeba dać i jeszcze w swoim worku, na własnych plecach mu zanieść; uda mu się cielę — oddaj mu cielę, podoba się kokosza — oddaj kokoszę. Miała moja kobieta dwanaście gęsi, to siedm za psie pieniądze kupił, a pięć zabrał za procent. Gruntu nie mam dużo, a muszę dla niego cały zagon pod kartofle dawać, też jako niby za procent, a i zaorać ten zagon, kartoflami swojemi zasadzić, oborać, wykopać i odwieźć mu do domu, to niby znów za jego grzeczność i czekanie.
— Za jakie czekanie? Toć wziął procent!?
— I ja mu tak mówiłem, ale on ma inszą kalkulację. On powiada, że to niby za to czekanie i tę grzeczność, co od posadzenia kartofli do okopania.
— Niechże go kolki!
Rokita zwiesił głowę, a po chwili zagadnął Wasążka:
— Panie Walenty...
— Cóż?
— Dyć od wódki bywa człowiek pijany, a od wody nie?
— Także się Michał pyta! Toć małe dziecko wie, że tak jest.
— Oj, nie, nie, panie Walenty, nie prawda.
— Cóż znowu?
— Jednego dnia, też ze zmartwienia widać, huk mi się we łbie zrobił i w gardzieli paliło i język zesechł, jak kołek. Poszedłem do studni, wyciągnąłem wiadro wody i jakem się do niego przypiął, tom pił, pił bez pomiarkowania, jak nieprzymierzając koń. I w gorącość mnie zaraz wrzuciło, świat się koło mnie kręcił i zataczałem się tak, żem ledwie do chałupy trafił. Zaraz na progu baba poznała, żem pijany i ożogiem mnie po łbie raz i drugi.
— Oho! ostra kobieta...
— A juści. I nie broniłem się nawet, bom miarkował, że prawda. Mówię: owszem, wal, Kasiu, jagodo, bom sprawiedliwie pijany. Padłem na posłanie, jak kłoda; kobieta, choć prędka, ale miłosierna, przykryła mnie kożuchem i tak przeleżałem dwa dni i dwie noce.
— Od wody?
— Od wody... I potem, jakem już otrzeźwiał, to jeszcze drugie dwa dni chodziłem, jak potłuczony, że mi przy robocie wszystko z garści leciało, a głupiego kloca nie mogłem podźwignąć.
— Osobliwa rzecz.
— Osobliwa, panie Walenty, żeby tak od wody...
— Może kto co wrzucił do studni szkodzącego?
— A toć i ludzie tę wodę piją i konie się poi i bydło, a przecież nie szkodziło nikomu.
— Prawdziwie, że pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
— Niechno pan Walenty posłucha o drugim.
— No?
— W Czarnembłocie to było, na targu. Zeszliśmy się we trzech: Piskorz Jan z Ciepłej Woli i Podsiadło Bartłomiej z Brzozówki, też takie biedaki, jak ja, zmarnowane. Piskorz swojemu żydowi zaprzedany, Podsiadło swojemu. Zeszliśmy się przy kieliszku. Gadu, gadu, jeden się użalił, drugi użalił, bo każdemu gorzko. Podsiadło sprawiedliwy chłop, ale na szkło łasy okrutnie; aby flaszkę zobaczył, to już jej nie popuści, aż czyste denko ujrzy...
— Znam ja go, lubi łyknąć...
— Oj lubi. Ja sobie krzynkę podpił, on jak się rozżalił, tak stawia kwartę za kwartą, powiada: zalać robaka! Zalaliśmy tego. Wracamy, na Wygodzie — znów. Ja nie chciałem, ale Podsiadło molestował, Piskorz też, zaczęli stawiać. Pijemy. Ja też nie mogłem cudzego pić a swojego nie dać, wysypałem tedy garść koprowizny, co było jeszcze w kalecie. Pijemy na umor, bo Podsiadło wciąż dogadywał o tym robaku, żeby go utopić, a po prawdzie panu Walentemu powiadam, że w tej gorzałce, cośmy ją we trzech wypili, nietylko robak, ale spore prosię mogłoby utonąć.
— Spiliście się pewnie, jak nieboskie stworzenia?
— Oni całkiem. Piskorza na swój wóz wziąłem, bo mi po drodze było i odwiozłem go do chałupy, a Podsiadło został w karczmie, jak nie żywy i dopiero na drugi dzień wieczorem się przebudził.
— A jakże z wami, Michale?
— Nic, panie Walenty. Przyjechałem do domu trzeźwiuteńki, kobieta nawet nie poznała, żem co pił.
— Ha! tęgą głowę macie.
— I to nie. Czasem od dwóch półkwaterków mnie z nóg zetnie.
— No, no?
— To musi, panie Walenty, wszystko z frasunku. Oj, źle na świecie!
— Źle. Ale czy ci się zdaje, że to tylko tobie? Pójdźno między ludzi, posłuchaj. Widzisz ja, na ten przykład, choć piśmienny jestem i kodeksy znam na wylot, a przecież mnie Chaskiel z Joelem tak trapią, jako i ciebie.
— I może on pana Walentego też tak samo ma z chałupy wyrzucić?
— Oj, oj! tylko ze mną trochę trudniej.
— Trudniej?
— Ja piśmienny; odemnie on takich papierów nie wycygani, jak od ciebie, bo ja wiem, czem to pachnie. Po drugie, że i do sądu jak przyjdzie, to ja nie stanę, zapomniawszy języka w gębie, ale wiem, co i jak gadać. Niewieleć to można wygadać, skoro stoi czarno na białem, ale zawsze już żyd nie jest taki śmiały. On się trochę boi, boć ma różne sprawki na sumieniu, a jak to powiadają: na złodzieju czapka gore. On wie, że Wasążek gębę ma nie od parady i może powiedzieć co szkodzącego. Ale to, mój bracie, niewiele znaczy, odwleka się tylko na jaki czas, a jeżeli żyd zechce dobrze dusić, to i dusi. Wszyscy my, mój Michale, na takim wózku jedziemy, a jak ty teraz prowadzisz konia na zmarnowanie, tak ja zeszłego miesiąca zmarnowałem krowę. Na procencik to poszło, na procencik.
Droga rozchodziła się. Rokita do Czarnegobłota wprawo miał zwrócić, Wasążek zaś do Kopytkowa wprost.
— No, bywaj zdrów, Michale, — rzekł szlachcic. — A niedopuszczaj sobie bardzo do głowy. Bóg miłosierny. Będzie lepiej, jak złe minie.
— Bądźcie zdrowi, panie Walenty, jedźcie z Bogiem.
W kilka godzin później Rokita wychodził z miasteczka pieszo. Koń został u Chasklowego szwagra, a otrzymane trzydzieści rubli miały być złożone jako okup za pewien czas spokoju.
Na tym to czasie duże Rokita sobie nadzieje budował. Myślał o tem, że w spokojności zarobi, że trochę zboża omłóci, krowę sprzeda i wspomoże się na kupno drugiego konia.
Tak rozmyślając, szedł ku swej wiosce, przyśpieszając kroku, aby jeszcze zdążyć przed nocą.


ROZDZIAŁ PIĄTY.

Nastała zima. W Brzozówce w nowozałożonej kuźni robota szła doskonale; stelmach musiał przyjąć czeladnika, koszykarz wziął dwóch chłopaków wiejskich do nauki, aby z nich w przyszłości mieć pomoc, zaś Piotrek Sobieński całe dnie w kuźni przepędzał i pracował pilnie. W fabryce w Warszawie doskonale się swego rzemiosła wyuczył, to też bryczki przez niego wyrabiane szybko zjednały sobie sławę na całą okolicę, gdyż były mocne, lekkie, pakowne i nie trzęsące. Co dobre, to się zawsze ludziom podoba, to też zamówienia wzrastały; nastarczyć było trudno żądaniom. Początkowo był zamiar, żeby na jarmarki wyroby te rozwozić i tam sprzedawać, ale gdy kilka pierwszych bryczek sprzedano, taki się odrazu zrobił ruch na miejscu, że nie było kiedy robić zapasów na jarmarczną sprzedaż... O dziesięć mil z okolicy przyjeżdżali ludzie z zamówieniami. Gospodarze okoliczni, patrząc na pracę i szybki dorobek Sobieńskich, zaczęli rozumieć, że nietylko na roli można żyć i pracować — a niejeden postanowił w duchu, żeby syna oddać do nauki rzemiosła: gruntu posiadali niewiele, — rozdrobniony w podziale między dziećmi utrzymania on nie da, więc trzeba spekulować inaczej.
W Olszance Wasążek ciągle sprawy prowadził, a Rokita zapracowywał się dla Chaskla.
Najtrudniejszym zwykle bywa początek, ale jak się co raz zacznie, to już idzie. Doświadczył tego i Wasążek, gdyż dopóki odgrażał się tylko na Kobiałkę, nic nie szło, ale odkąd rozpoczął proces i popierać go zaczął, to ruble nie szły, ale leciały, jak ptaki: jeden drugiego gonił, przeganiał, aż dno w mieszku stało się czyściutkie, jak szkło.
Każda sprawa jest trudna i kłopotliwa, ale graniczna najtrudniejsza, bo to i dowody, i regestry, i wywody od dziada, pradziada, i świadkowie, i zejścia na grunt i pomiary.
Nietylko głupia miedza, ale cały zagon tego ambarasu nie wart; ale że w takim razie nie tyle o grunt, ile o postawienie na swojem idzie, więc obie strony forsowały, ile która tylko mogła i czem mogła. Nie brakło Wasążkowi ambicji, ale i Kobiałka w kaszy zjeść się nie dał i okrutnie na honór był czuły; więc jak się tacy dwaj niedźwiedzie za bary porwali, to już walka musiała być zawzięta, bo jak jeden, tak i drugi prędzejby sobie dał rękę uciąć, oko wydłubać, aniżeli do zgody się nakłonić. Skoro zaczęte, to już niech się kończy; co ma kosztować, niech kosztuje i choćby z torbami pójść, byle tylko przeciwnika rozumu nauczyć.
Taka to pieniacka ambicja.
I prócz tej sprawy o miedzę, zaczęły się pomiędzy nimi i inne, nowe zupełnie. Kobiałka, ujrzawszy cielę Wasążka na swym gruncie, kamieniem je zabił; Wasążek zaś sześciu gęsiom Kobiałki łby poukręcał — to już dwie nowe sprawy; Wasążkowa z Kobiałczyną przemówiły się przy studni — trzecia sprawa; Wasążek Kobiałkę pobił — znów sprawa, i tak ze sprawy w sprawę szło i coraz bardziej się plątało, a wydatki rosły.
Kobiałka trochę zamożniejszy był, więc dłużej wytrzymywał i większy kredyt miał, ale Wasążkowi o grosz coraz było trudniej. Ganiał szkapinę swoją do Czarnegobłota, do innych miasteczek, ale żydzi stwardzieli, jak kamienie, i prędzejby ze skały wodę wycisnął, niż z nich kilka rubli na tak pilną potrzebę.
Z różnych beczek Wasążek próbował; naprzód od Chaskla — nie chciał; od Jukla — także nie chciał; żądał, żeby pożyczyli mu wspólnie, obadwaj razem — nie chcieli.
Udał się do miasteczka, pół dnia przesiedział pod „Łabędziem“, zaczepiał Abrama, Mendla, Dawida — ani weź. Sprzysięgli się i zaklęli na żony, dzieci, na szczęście handlu, że w całem Czarnembłocie na tę chwilę nie znajdzie się ani jeden rubel, wszystkie utopione są w interesach i wyłowić ich napowrót narazie nie można. Trzeba czekać.
Próbował szlachcic szczęścia w innych pobliskich miasteczkach, ale również bez skutku — i z wycieczek takich powracał smutny i przygnębiony. Wielkie, nastroszone zazwyczaj wąsiska, opuściły się do dołu, a i wierna starucha, to poczciwe bydlę, które rozumiało wszelkie myśli swego pana, stąpała pod nim powoli, ze łbem zwieszonym ku ziemi. Nawet w karczmach, gdzie na rozgrzewkę wstępował, zachowywał się nad podziw spokojnie i cicho.
Swoją drogą sprawy prowadził, że zaś mu żydzi pieniędzy dać nie chcieli, sprzedał krowę jedną, potem drugą... I to nie łatwo mu przyszło, gdyż żona takiego gwałtu narobiła, że aż się cała wieś zbiegła, jak na dziwowisko.
Po stracie dwóch krów Wasążkowa wciąż rozpaczała i w żalu utulić się nie mogła. Daremnie mąż przekładał jej, że to strata tymczasowa, gdyż z chwilą wygrania sprawy wszelkie koszta na Kobiałkę spadną i będzie je musiał co do grosza zapłacić.
Wasążek był pewny wygranej, ale kobieta, na takie rzeczy nie znawczyni, sądziła po swojemu i zapowiedziała mężowi, że już mu więcej do obory zaglądać nie pozwoli i że trzeciej krowy ruszyć nie da.
— Chyba mnie pierwej na cmentarz wyprowadzisz — mówiła — aniżeli weźmiesz to bydlątko. Dość już! Dwie straciłam, takie kochane; od maleńkości wychowane... takie dobre!
Słuchać tych żalów i tego lamentu Wasążek nie mógł; uciekał więc w pole, gdziekolwiek, byle dalej od domu. Nocował w stodole, często i głodu przymierał, a na obiad do izby nie szedł, bo kobieta, czy o łyżce, o misce, czy o czemkolwiek mówiąc, zawsze do tych krów powracała i taki zawsze lament czyniła, że tylko uszy zatykać i za dziesiątą granicę uciekać.
W dodatku do wszystkiego złego Jukiel i Chaskiel o należność swą dopominać się zaczęli, z początku spokojnie i grzecznie, a potem coraz ostrzej i natarczywiej; że zaś Wasążek pieniędzy nie miał, więc się o sąd cała bieda oparła. Napróżno szlachcic prosił — nie chcieli ustąpić.
— Wasan myśli, — mówił Jukiel — że z wasanem można się układać?
— Ja chcę przecież...
— Kiedy wasan kapcan jest już i układu nie dotrzyma. Wasan prawować się lubi; wasan przeprocesował wszystko, nawet krowy. Z czego wasan odda?
— Toć ziemia jest, zboże rodzi, uchowa się co z dobytku, to oddam. Nie chodzę lekko po świecie, ale jestem gospodarz.
— Oj waj... taki gospodarz? Wasan tylko koło sądu i koło karczmy gospodarstwo ma.
— Ej, nie urągaj ty... bo...
— Ty! Co to jest ty! Wasan grozi! komu wasan grozi? — rzekł Jukiel, cofając się szybko. — Wasan chce robić awanturę! Wielki pan! myśli, że się go kto zlęknie!..
— Niechże no Jukiel zaczeka — rzekł Wasążek — rozmówimy się po ludzku.
— Co mam rozmawiać, o czem?
— O tym długu.
— Wcale nie myślę... Na co mi rozmawianie, oddajcie, coście winni.
— Kiedy teraz nie mam.
— Ładna zabawa! Nie ma pieniędzy i chce rozmawiać... Akurat to osoba do rozmowy!
Nie lepszy był i Chaskiel; ten również napierał i o układach słuchać nie chciał. Podzielał w zupełności zdanie Jukla, że kto nic nie ma, z tym niema co mówić, — szkoda czasu.
Posypały się pozwy, wyroki, zajęcia. Wasążek głowę stracił tak dalece, że już nawet do sądu nie zaglądał, puszczał sprawy zaocznie, nie apelował — on, Wasążek, który całe życie, na procesach strawił! Przychodzi na człowieka taka chwila, że już mu wszystko jedno... Opuszcza ręce, mówiąc: „Niech się dzieje, co chce — już nic nie poradzę“.
Raz wieczorem wyszedł w pole i wlókł się bez żadnego celu, ot, tak, aby iść. Głowę zwiesił, wąsiska opuścił, przygarbił się, wyglądał jak dziad tak dalece, że Rokita, polną ścieżką powracający do domu, nie poznał go odrazu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — zawołał — toć pan Walenty!
— Nie poznałeś, bracie?
— Sprawiedliwie, że nie. Coś pana tęgo zmogło.
— Wielkie są grzechy nasze, Michale, więc zmożeni jesteśmy i sponiewierani — a mnie zmogło to samo, co i ciebie.
— Słyszałem, słyszałem, że i pana Walentego obrabiają żydy po sądach. Aleć panu pół biedy, pan znający...
Wasążek ręką machnął.
— Niech tam! — rzekł — choć i znający, ale czem płacić nie mający, więc ginący... Nie dam im rady, a oni mnie zmogą. Myślałem już i tak i siak... Spekulowałem, kręciłem głową, próbowałem różnych sposobów — wszystko na nic. Zguba przychodzi na człowieka i na tem skutek.
— I cóż oni wam, panie Walenty, zrobią?
— To samo, co i tobie... sprzedadzą, zniszczą i na cztery wiatry wypędzą.
Rokita drgnął.
— Ja — rzekł — ratuję się jeszcze, jak mogę.
— Do czasu, mój bracie.
— Co mam zboża, oddaję; z przychówku oddaję, furmanki żąda — jadę, aby choć tylko z chałupy nie ruszał, i jakoś do tej pory nie rusza.
— Do czasu, Michale, do czasu. Taki, mój bracie, to jak wilk... dasz mu jagniątko, chce owcę, daj owcę — krowy mu się chce; krowę dasz — zjadłby konia, a nie masz konia, to i ciebie samego pożre. Mówią w bajce o smoku, co mu codzień barana na pożarcie dawali; taki smok, Michale, lepszy od naszych Juklów i Chasklów, bo ich żarłoczność granicy żadnej nie ma. Tak i z tobą, bracie kochany; tak i ze mną, z drugim, dziesiątym i setnym. Wyciśnie z ciebie wszystko, co będzie mógł wycisnąć, a potem pożre cię z kościami...
— Oj, mój panie Walenty, żeby on mnie miał z chałupy wyrzucić, to ja sam nie wiem, cobym uczynił?..
— A ja wiem...
— Powiedzcież, panie Walenty, może i mnie to się na co przyda...
— Wątpię, mój Michale. Ja obrót sobie dam, bo edukowany jestem, a ty zaś robotnik tylko — to służby będziesz szukał. I znajdziesz, bo z ciebie oracz wielki i kosiarz wielki: siłę masz i zdatność za trzech. Gdziebądź przyjmą cię — w każdym dworze.
— Nie...
— A to dlaczego?
— Bo nie pójdę do służby...
— To co zrobisz? Może komornikiem we wsi będziesz na pokomornem, a do roboty na dniówkę? I tak ludzie robią.
— Chyba nie...
— Więc jakże będzie z tobą?
— Nie wiem i, Bóg świadkiem, wiedzieć nie chcę.
— O! nie ciekawyś!
— Nie, panie Walenty, wolę już posłuchać, co wy ze sobą poczniecie...
— Ja już sobie obmyśliłem. Wojować z żydami nie będę, bo ich nie zmogę. Oddać nie mam z czego, zniszczą mnie. Cała moja fortuna nie obstanie, żeby ich zaspokoić.
— Cała fortuna?
— Jakbyś wiedział!
— To nie może być, panie Walenty, posiedzialność macie porządną, gruntu też.
— Pójdź-no, bratku, do rejenta, to się dowiesz, jak owe zagonki na wszystkie boki są opisane. Żydom się z nich wiele nie dostanie, ale i mnie wykurzą, jak lisa z jamy.
— I cóż poczniecie?
— Ha, mój Michale, ty szczery i dobry człowiek, tedy ci powiem. Mógłbym ekonomować gdzie na folwarku, ale nie chcę. Od maleńkości jestem na swojem, to mi kark bardzo zesztywniał. Jużbym ja nie mógł koło drzwi stać i fochów znosić, jużem za stary; ale jest jeden Pan wielki, u którego służba honorem mi będzie.
— I cóż to za pan?
— Pan Bóg nasz miłosierny, Michale. Już ja trzy tygodnie bez roboty żadnej chodzę, jeno medytuję a dumam, dumam a medytuję; oj i dodumałem się, że wielkie są grzechy moje i wielkie zmarnowanie życia mojego było... Opatrzyłem się, bracie, ale po niewczasie... Nie trzeba było tyle kodeksów w łeb kłaść sobie, i tyle spraw prowadzić, i tyle jarmarków odwiedzać, i tyle pisania żydom podpisywać. Roześmiejesz się może ze mnie, powiesz: „obejrzał się kusy, jak mu ogon ucięli“. Prawda, bracie, ale Bóg miłosierny i jużem sobie postanowił Jemu do śmierci służyć i tak w onej służbie żywota dokonać.
— Jakże to? przy kościele?
— A juści.
— Za dziada, czy co?
— O! zaraz ci za dziada! I to nie hańba, owszem, aleć ja jeszcze na co lepszego zdatny. Na książce każdej czytam, a choćby łacińska była, też potrafię, jako, że za młodu ciekawy byłem i pokazywali mi; nabożeństwo rozumiem, a nie chwalący się, śpiewam pięknie. Toć słyszysz nieraz w kościele. Pięknie śpiewam, co?
— Juści prawda, jak pan Walenty zaśpiewa, to jakby kto na wielkiej trąbie zatrąbił.
— Chwalić Boga głos jest, a niema takiej pieśni kościelnej, którejbym nie umiał. Nie chwaląc się, do mszy posłużę, aparat przysposobię, księdza ubiorę; więc umyśliłem sobie: pójdę w służbę Bożą i zostanę zakrystjanem.
— To nasz zakrystjan nie będzie?
— Będzie, ale przecież nie jeden kościół na świecie.
— I daleko pan Walenty od nas odejdzie??
— Nie bardzo. Za Kopytków.
— Może do Biedrzeńca?
— Nie, do Woli... Byłem tam już, mówiłem z proboszczem, obiecał przyjąć od świętego Jana.
— No, no...
— Cóż robić, bracie. Będę żył spokojnie, Pana Boga chwaląc, za grzechy odpuszczenia prosząc, i niech tam... Winowajcą jestem względem siebie samego, względem żony, względem dzieci, względem sąsiadów. Biję się w piersi i powiadam: moja wielka wina! Niech psi zjedzą te kodeksy i procesy, dość już mam tego. I tobie, Michale, życzę, po dobroci, ty za mną pójdź... Wszystko jedno, nie utrzymasz się tutaj.
— A cóż ja przy panu Walentym robić będę?
— Będziesz za dziada.
— Nie było w moim rodzie dziadów i nie będzie.
— Hardy z ciebie człek, Michale; parobkiem wolisz być?
— Nie będę, panie Walenty, jakom rzekł, nie będę.
— A czemże zostaniesz?
— Nie wiem, głowy na to nie mam. Chałupy swojej trzymać się będę, póki mogący, i dziej się wola Boża. Wyście, panie Walenty, człowiek znający, piśmienny, wy i na książce potraficie, toście sobie obmyślili; ja chłop ciemny, nie potrafię. Jedno tylko wiem, że ojciec mój w tej chałupie siedział, ojcowy ojciec siedział, to i ja siedzieć powinienem... Ach! panie Walenty, nie mówmy o tem, bo jak pomyślę, to mi zaraz we łbie poczyna się kotłować, gorącość na mnie bije, a potem ziąb taki czuję po plecach, jakby mnie na polu, na to mówiący, zgrzanego, zimny wiater obleciał — i Bóg wie, co sobie do głowy dopuszczam i w uszach mi bębni, jakby sześciu chłopów młóciło i w ślepiach się robi czerwono, a w gardzieli tak sucho, że się słowo z niej wydobyć nie może... Dziw doprawdy, że pan Walenty inaczej to rozumie.
— Niby... Jakże to dziw?..
— A że pan Walenty tak całą swoją chudobę na ich pastwę zostawi, bez żadnej obrony, a tak się pan Walenty kodeksami przechwalał, tak zawsze dużo o prawie opowiadał.
— He, nie myśl-no Michałku, że ja znów taki głupi. Ustąpię i pójdę, bo nie mam forsy na to, żeby się prawować, aleć żona moja w chałupie zostanie do czasu i żydy jeszcze długo potańcują. Narobiłem ja im kapusty dość!
— Kapusty?
— Juści. Cóż ty, Michale, myślisz, że ja byłem głupi czekać, aż mi oni grunt i dom opiszą? Sam po dobrej woli sprzedałem, póki był czas.
— Jakże pan Walenty sprzedał, kiedy sam w chałupie siedzi?
— Sprzedałem, bracie kochany, rejentalnie, pół roku temu, zanim jeszcze żydzi procesować mnie zaczęli i nie u naszego rejenta w Kopytkowie, ale u gubernjalnego, żeby się zaraz nie rozniosło.
— Któż kupił?
— Byli tacy, co kupili: jeden, mój szwagier, a drugi kum, obaj przyjaciele. Ja już do mego gospodarstwa nie mam nic i jeno kobieta moja dzierżawczynią w nim siedzi. Ja biedak, ja pójdę w świat, ale kobiety mojej nie łatwo będzie zmódz, bo ona żadnych podpisów nie dawała, a jako dzierżawczyni, za kontraktem, na swojem prawie siedzi. I bydełka resztę, co mi zostało, i kobyłę moją staruchę sprzedałem też zanim wójt zajęcie dla żydów zrobił. Co do jednego ogona wyzbyłem się wszystkiego, niech teraz robią, co chcą.
— Jakże, toć bydło u pana Walentego w oborze?
— Czasowo tylko, mój bracie, na przechowaniu. Tylko patrzeć właściciele prawdziwi przyjdą i zabiorą...
— Takiem prawem Chaskiel, Jukiel i insze żydy nic nie dostaną?
— Albo ja wiem, nie moja w tem głowa, ale ich...
— Panie Walenty!
— A co, Michale?
— Ani w ząb nie rozumiem, co wy mówicie. Dopieroście rzekli, że jako za wielkie grzechy swoje na służbę Bożą do kościoła idziecie, że niechacie już wszystkie sprawy i procesy, że zostawiacie waszą fortunę żydom, na pastwę, a teraz znowu o procesach gadacie i że jako żydy wam nie wezmą nic. Sprzecznie to; niby na prawo, niby na lewo, a po prawdzie ani tak, ani siak.
— Oj, nie rozumiesz ty, Michale, nic nie rozumiesz. Na prawowanie pieniędzy nie mam, fortunę żydom zostawiam, ale nie byłbym ja Walentym Wasążkiem, nie umarłbym spokojnie, w grobie, w świętej ziemi jeszczebym się przewracał, żebym onym gałganom kapusty nie narobił. Toć i koń, skoro go wilcy opadną, nie da się zjeść odrazu, jeno obróci się do nich tyłem i jak pocznie wierzgać, to niejednemu zęby popsuje, albo i szczękę przetrąci. Cóż ja mam być gorszego od konia? Tak się dać zjeść bez obrony? Ej, bracie kochany, to nie na mnie! Kopyt ja, coprawda nie mam, ale głowa, chwalić Boga, jest i zawczasu piwo warzyć umiem. Wasążka samego nie zjedzą, a jeżeli już przyjdzie na to, że zjedzą, to sobie zęby poszczerbią. Rozumiesz teraz, bracie?
— Nic a nic, ani słowa.
— A toć jasne, jak dzień. Moja fortuna szlachecka, kupić każdemu ją wolno; wyroki są, przyjdą żydy do opisu, a skoro przyjdą, to teraz szwagier mój i kum do nich z aktem, jako jednego jest połowa i drugiego połowa. Kupili, zapłacili, opisali się dokumentnie, a mojego niema w tem nic. Biedak jestem i w służbę idę. A chcą się do bydła dobrać i do konia, to też posprzedawane. Żydy uderzą w gwałt, zaczną krzyczeć, poznają, że Wasążek twardy, że trzeba mocnych zębów na niego.
— I nic nie wskórają?
— Niewiadomo, mój bracie, może wskórają, może i nie. Do sądu pójdą, szwagra zapozwą, kuma zapozwą, świadków zaczną ściągać, dowodzić, że te wszystkie kupna nieprawdziwe, że to tylko udanie na ich krzywdę. Dopiero się zacznie kapusta! A i to, bracie, trzeba ci wiedzieć, że rejentalny akt to twarda rzecz, niełatwo go obalić. Będą próbowali, a ja się będę śmiał. Popamiętają oni Wasążka!..
Rokita zamyślił się i po chwili spytał:
— Panie Walenty, a dla mnieby pan takiego dobrego sposobu nie znalazł?
— Oj nie, bracie; tyś już dawno opisany; żeby przedtem, to jeszcze, ale teraz już nie rychło, już wszystko przepadło.
Chłop głowę zwiesił i poszedł ku domowi. Gnębiło go pytanie, dlaczego Wasążek znalazł sobie sposób, a on nie ma drogi wyjścia i czy naprawdę już nie ma? Wasążek sprytny, alić chyba na świecie są sprytniejsi od niego. Trzeba poszukać.
Zaraz przyszedłszy do domu, zebrał wszystkie papiery sądowe, jakie mu podczas procesu z Chasklem przyniesiono, zebrał, złożył je porządnie, owinął w gałgan i troskliwie ukrył w zanadrzu; potem wziął kawałek chleba na drogę, kij w rękę i na całą noc poszedł do gubernjalnego miasta, o dziesięć mil drogi.
Tam ludzie mądrzy są i prawo znający, może oni co na jego niedolę poradzą?
Szedł równym, miarowym krokiem, szedł i rozważał w duchu opowiadanie Wasążka o tym koniu, co, gdy go wilki na pastwisku obskoczą, nie da się pożreć dobrowolnie, ale broni się i wierzga.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Gdy Wasążek przyjechał do Czarnegobłota w dzień targowy, zaledwie z wozu zsiąść zdążył, obskoczyła go cała gromada żydów, wśród której prym trzymali Chaskiel i Jukiel.
— Co wasan sobie myśli? — wołał pierwszy.
— Niech wasan odda dług. Co to wasan! Wasan myśli, że wasan jest wasan, wasan nie jest wasan, tylko oszust!
Jukiel usiłował pochwycić Walentego za kołnierz, ale silny szlachcic wyciągnął rękę i zakreślił nią w powietrzu koło, na skutek czego żydzi odskoczyli i hałasowali dalej z pewnej odległości.
— Kochane żydki — rzekł Wasążek — dwoma kijami bić nie można. Skoro prawujecie się ze mną, to nie napastujcie, bo was poturbuję i zaskarżę do sądu o napaść. Lepiej rozmawiajcie po dobroci i po sprawiedliwości, to prędzej będzie jaki skutek.
— Jaki ma być skutek? Zapłać wasan!
— Oj, oj! i od tego nie odbiegam; zapłacę, tylko nie teraz, bo akurat na tę chwilę nie mam.
— No, a kiedy, kiedy wasan zapłaci?
— Żebyście byli nie szli do procesu...
— Kto do procesu chce iść? To wasan lubi się procesować, wasan jest amator do sądów!
— Fałsz mówicie, łgarstwo. Alboż to ja was pozywałem? Wy, wy sami! Powiadacie, że lubię procesy; łgarstwo jest, nie lubię. Czy stawałem w sądzie? Czy nie puszczałem wszystkiego zaocznie? Czy broniłem się? Rzekłem sobie: dość! chcą pozywać, niech pozywają; chcą mnie sprzedać, zniszczyć, niech sprzedają i niszczą. Ja się bronić nie będę, nic a nic. Rzekłem sobie: przepadło i niech się dzieje, co chce!
— Jakto, wasan się nie bronił? Co to za głupie gadanie jest? Wasan się nie bronił, a na co wasan narobił tyle fałszywych sprzedaży, tyle oszukaństwa?!
— Niechno Jukiel o fałszu nie gada, bo to kalumnja jest. Trzeba dowieść, a jak się nie dowiedzie, to można potem cienko śpiewać.
— My dowiedziemy, my wasana wsadzimy do kryminału!
— Owszem, wsadźcie!
— Sprzedamy wszystko, zniszczymy.
— Owszem, zniszczcie! Mnie już wszystko jedno!
— Wasan chyba nie wie, co było w Zatraceńcu? Hardy puryc był, wielkiego pana udawał, teraz kapcan jest!
— Teraz go wcale niema!
— Niech wasan wie o tem, że my potrafimy pokazać swoją sztukę!
— Wiem, wiem — odrzekł szlachcic — wy mądrzy jesteście, znacie prawo na wylot! Ha! wola wasza, prawujcie, choć zgodnym sposobem pewniejszy skutek.
— To niech wasan zgodnie płaci!
— Jak wasza wola, ja na wszystko przystaję.
— Więc gódźmy się.
— Tu, na rynku?
— A gdzie wasan chce?
— Nie, moi kochani, zgoda musi być robiona pod dachem i przy szkle. O suchej gębie jeszcze nikt porządnej zgody nie zrobił.
— To chodźmy pod „Łabędzia“.
— Owszem, idźcie, ja tam nadejdę, tylko muszę się jeszcze z jednym człowiekiem zobaczyć.
Rozeszli się.
W stancji „pod Łabędziem“ było pełno ludzi, a nad głowami zgromadzonych, unosił się gęsty obłok dymu z fajek, cygar i papierosów.
Wasążek siedział przy osobnym stoliku z kilkoma szaraczkami i popijał piwo, gdy nadbiegł zadyszany Jukiel.
— No, panie Walenty? — zapytał — robimy koniec. Co wasan myśli? Ja chcę, żeby już raz był koniec. Cały ten interes uprzykrzył mi się; więcej tracę czasu, niż to warto.
— Ja to samo powiadam.
— Wasan to samo powiada! Ja się dziwię, Wasan wciąż powiada, że zgoda, że dobrze, a pieniędzy wasan nie pokazuje. Takim sposobem nigdy nie dojdziemy do ładu.
— Owszem, ja choćby i dziś.
— No, to płać wasan.
— Akurat w tej chwili nie mam, ale spodziewam się, jest taki interes, że pieniądze będą i to niemałe pieniądze.
— Ale kiedy?
— No, najdalej za kwartał. Nie mówię, jak co, skąd, bo się boję zdrady; ale jeszcze Wasążek będzie pan, jeszcze sobie gruntu kawał kupi, dom postawi!
— No, no, niech wasan kupi, a tymczasem co będzie?
— Co tylko Jukiel zechce. Zgoda — owszem, proces — owszem, wasza wola!
Żyd ramionami wzruszył i odszedł.
— Słuchajno Waluś — rzekł szwagier Wasążka, tuż obok niego siedzący, — skąd na ciebie fortuna jaka ma spaść?
— Cicho, cicho, to jeno dla zadania myślunku żydowi tak się rzekło.
— I cóż ci z tego przyjdzie, mój Walusiu?
— Jedno z drugiem nic, ale zawsze odwłoka. On dobrze wie, że ja przez całe życie moje po sądach chodziłem i może myśleć, że po prawdzie należy mi się trochę pieniędzy po ludziach. Będzie przepytywał, będzie szukał, a tymczasem dzień za dniem ucieka. Nie wadzi, że się żydowi trochę ślepie zamydli.
— Jednak może was prawować za te sprzedaże.
— Śmiej się, bracie, długa to historja! Niech prawuje, ale nie wiadomo, co wyprawuje. Już ja dobrze to sobie w głowie kalkulowałem i rozważyłem. Ma mnie zjeść, niech zje, ale przynajmniej niech sobie zębów trochę napsuje. Niech wie, że trafi się inszy człowiek twardy. Oto, widzisz, takiego panicza z Zatraceńca to wnet zgryźli.
— Oj, zniszczyli go do nitki, to prawda.
— Zawszeć to tak bywało — rzekł Wasążek — i po nas tak samo będzie. Pana zjedzą, chłopa zjedzą, tylko z nami, co nie jesteśmy ani panowie, ani chłopi, trudniej im idzie. Ja im tam mojego mienia łatwo nie oddam, potańcują oni jeszcze kawał czasu, zanim się do skutku dobiją, a że ja nie mam na tańcowanie forsy, to obróciłem zawczasu kota ogonem, żeby oni musieli tańcować i pieniądze z kieszeni wykładać. Co dalej będzie, to będzie, ale zawszeć ta choć człowiekowi pociecha, że się im sprawę zamąciło, kapusty narobiło i że muszą teraz dobrze łbami kręcić i dużo na koszta wydać, zanim przyjdą do czego.
— Nie wielkać to, mój Walenty, pociecha!
— Jak dla kogo; dla mnie wielka. Jak ja widzę, że taki lichwiarz tańcuje, to mi jakoś na sercu lżej.
Tego dnia Wasążek bardzo się do szwagra rozczulał, gawędzili obszernie, nawzajem honory sobie świadcząc, pomimo, że nieraz bywały pomiędzy niemi procesy i spory zawzięte o byle co.
Atoli tak Wasążek, jak i jego szwagierek, jedną mieli zasadę, a mianowicie: że w familji kłócić się można, ale niechby kto obcy jednego z familjantów zaczepił, to wtenczas, choćby i powaśnieni, choćby nawet w kłótniach będący, powinni za „familjantem“ stanąć, jak mur i bronić go całą mocą.
Tak i teraz było. Walenty, porywczy i do kłótni pohopny, nie bardzo się zblizka zadawał z rodziną, ale kiedy widział, że z nim źle być może i postanowił odebranie należności utrudnić, wszyscy szwagrowie i bracia najchętniej w tem mu dopomogli i liczyć mógł napewno, że go żaden nie zdradzi.
— I wilk w pojedynkę nie straszny — mawiał często Wasążek — a w gromadzie niech Bóg broni go spotkać.
Po południu na targu Jukiel Wasążkowego szwagra zaczepił pytaniem:
— Czy wasan słyszał, co Walenty mówił do mnie pod „Łabędziem“?
— Słyszałem.
— Co wasan myśli, czy to może być prawda, czy też łgarstwo jest.
— Może być tak i tak.
— No, przecież wasan szwagier jest, powinien wiedzieć. Jak się wasanu zdaje?
— Widzi Jukiel, to tak: Walenty dużo procesów miał — i swoich, i za cudzemi, bywało, chodził, bo niema co mówić, głowacz to wielki do takiej roboty. Wyroków u niego pełna skrzynia, to też i nie dziw, jeżeliby gdzie jeszcze jakie należności miał.
— Naprawdę?
— A juści...
— A wasan nie wie, jakie to należności?
— O, żebym ja wiedział, tobym zaraz i swojego dochodził, bo to my ze szwagrem różnych starych rachunków mamy dość. Prawowanie pomiędzy nami było nie jedno i nie dwa — ale nie wiem. Przypominam ja sobie, że on przy parcelacji paru majątków się kręcił, kupców na grunt sprowadzał, porękawiczne duże miał dostać. Nie dostał. Procesował, sprawę wygrał, na hypotekę wszedł. Możnaby spenetrować, żeby czas był; ale w naszym stanie biednym od gospodarstwa trudno się oderwać, a po drugie, jeżdżenie po miastach, szukanie, to koszt znaczny... Ale wypłynie to kiedyś na wierzch jak oliwa, a wtenczas ja swoje odzyskam. Nie będę pytał, że to szwagierek, jeno stanę, gdzie trzeba, i powiem: oddajno, kochaneczku, co moje...
— Jukiel zamyślił się, a szlachcic, westchnąwszy głęboko, dodał:
— Wiadomo, że różnie się z ludźmi dzieje na świecie; dziś człek może być na wozie, jutro pod wozem, a pojutrze znowu na wozie. Może nie?
— Bywa, rozmaicie bywa, — rzekł Jukiel — ale częściej źle, niżeli dobrze; trzeba się dowiadywać.
Gdy już targ się skończył i rynek opustoszał, zaczęli z różnych stron miasteczka, z różnych uliczek i domków, schodzić się kupcy czarnobłoccy.
Rozeszła się plotka, że coś nieprzyjemnego zagraża lichwiarzom, ale lękali się wszyscy.
Dziś takie czasy paskudne, że kto bierze tylko pięć kopiejek od rubla tygodniowo, także nazywany jest lichwiarzem!
Wszyscy dążyli na rynek, aby się stanowczego czegoś dowiedzieć i życzenie to spełniło się do pewnego stopnia. Jankiel Bas otrzymał list bardzo ciekawy. Pismo było niedługie, lecz nader interesujące i pełne treści, tak dalece, że przeczytawszy je Jankiel natychmiast udał się na rynek.
Szedł, jak zawsze, powoli, małomówny i majestatyczny, czapkę na tył głowy nasunął i z pięknej porcelanowej fajki dym puszczał.
Wnet zebrała się koło niego gromadka współobywateli; każdy bowiem z miny Jankla poznał, że człowiek ten coś ważnego do powiedzenia ma.
Gromadka powiększała się szybko, bo już oddawno w Czarnembłocie taki jest obyczaj, że gdy czterech żydów rozmawia na rynku, to do każdego z nich przyłącza się także po czterech i do każdego z tych przyłączonych znów po czterech i tak dalej, dopóki wszyscy mężowie pełnoletni nie uformują wielkiego zgromadzenia.
Tak było i w tym wypadku. Jankla Basa otoczyła pokaźna gromadka słuchaczów, uważnych, bacznych, chciwie połykających każdy wyraz, — pomimo, że smak tych wyrazów był niezmiernie gorzki, kwaśny i przykry.
Czego człowiek nie przełknie!
Otóż Jankiel Bas potwierdził, na podstawie świeżo otrzymanego listu, że chociaż w szkaradnych plotkach, jakie rozpuszczono, jest część przesady, fałszu, ale jest również znaczna część prawdy; że dziś interesa, które były niegdyś bardzo przyjemne i korzystne, przybierają charakter śliski i niepewny; że jeżeli dotychczas kapitalista ryzykował, iż może natrafić na niewypłacalnego dłużnika, to obecnie ryzykuje, że może natrafić na sąd, na sprawę, na utratę zysku i w dodatku na kryminał, jednem słowem, że ma być prawo o lichwie.
Gdy Jankiel to oświadczył, zrobił się wielki krzyk.
— Co? jak? dlaczego — pytano ze wszystkich stron.
— Dziwne pytanie! A wiecie wy, dla czego deszcz pada?
— Deszcz? Co nam do deszczu?
— No widzicie, on pada dla tego, że.... pada!
— Jest zupełna racja — rzekł Uszer Engelman. Nam się nie podoba, że woda z góry cieknie i na nosy nam kapie, ale wodzie to jest zupełnie wszystko jedno.
— Wcale niema racji! — zawołał Glancman — Uszer się myli. Tak jest, myli się. Mowa o deszczu. Bardzo dobrze, deszcz pada. Niech sobie pada, skoro nie możemy go powstrzymać, ale kto wam broni ukryć się na ten czas pod dachem, albo sprawić sobie porządny parasol?
— Racja, wielka racja! — zawołał.
— Pięknie powiedział Glancman — rzekł Uszer spokojnie, — chociaż tego, co rzekłem o deszczu, bynajmniej nie obalił. Swoją drogą słowa Glancmana byłyby jeszcze piękniejsze, gdyby zechciał wskazać nam, gdzie jest ów dach, albo z czego można zrobić parasol, mogący zasłonić od nieprzyjemnej i niepożądanej wilgoci? Dopóki nam tych wskazówek nie da, słowa jego będą tylko słowami.
— Prawda, prawda! — odezwano się w gromadzie. — Dajcie nam dach, dajcie parasol!
— Jabym sądził — odezwał się Mojsie Fisz — że jest jeden niezawodny sposób uchronienia się od tej zimnej wody, która niejednemu może wlać się za kołnierz... Sposób doskonały, niezawodny, a taki pewny, że już pewniejszego wynaleźć nie można. Wycofać się całkiem z takich interesów i na przyszłość wcale się niemi nie zajmować. To jest sposób!
W zgromadzeniu zrobiła się cisza, trwała ona jednak bardzo krótko, ktoś krzyknął:
— Mojsie jest głupi!
Wykrzyk ten zaczęto powtarzać różnemi głosami, ku wielkiemu oburzeniu męża Małki. Chciał się bronić, nie pozwolono mu przyjść do głosu, usiłował przemówić, zakrzyczano go.
W zgromadzeniu zrobił się wielki gwałt i rejwach, wszyscy mówili jednocześnie, a ponieważ każdy pragnął, aby jego głos był słyszany, więc zrobił się wielki rejwach.
Można było wyrozumieć tylko to, że rada Mojsia odrzuconą została z oburzeniem, że nikt nie myśli bynajmniej o odwróceniu deszczu, lecz każdy pragnie, żeby mu dano parasol. Przedewszystkiem dobry parasol, a deszcz niech sobie pada, dopóki sam nie ustanie.
Jankiel nakazał milczenie — i uciszyło się zupełnie.
— Trzeba radzić — rzekł poważnie — głów u nas nie brak.
— Kto ma radzić? — zapytano.
— Każdy, kto ma głowę, niech ją puści w ruch. Zamiast coby miał spać, niech myśli; zamiast coby miał jeść — niech myśli; kiedy będzie się znajdował w drodze — niech myśli. Nie sposób, żeby takie wielkie myślenie miało pozostać bez skutku. Skutek być musi. Wiecie, o co idzie, wiecie, że będzie deszcz, więc szyjcie parasol.
— Tak — potwierdził Uszer — szyjcie parasol; niech was to nie zraża, że będzie on zrobiony z kawałków, taki jest znacznie mocniejszy i wytrwalszy, bo jeżeli na jaki materjał da się łatę, to oczywiście te warstwy będą o wiele mocniejsze, aniżeli sam materjał z nowości.
— Aj, aj! — odezwał się krawiec Mordka, — nasz Uszer każdą myśl ślicznie sfastrygować potrafi. Na moje sumienie, on mówi jak, najlepszy krawiec!
— Ładny komplement! Mordka niech pilnuje swego fachu; jeszcze nie przyszedł czas, żeby krawcy sądzili słowa uczonych! — zawołał oburzony Mojsie Fisch.
— Tymczasem — odrzekł Mordko — prawo tego sądu przywłaszczają sobie... szynkarze!
— Od początku świata tak było — rzekł Engelman — że wykpiwaliśmy się od różnych, nieraz bardzo przykrych i niemiłych interesów, więc i teraz znajdzie się jakiś sposób.
Pocieszeni tą myślą, członkowie zgromadzenia zaczęli się rozchodzić do domów, a Jankiel zaprosił do siebie kilku poważniejszych, oraz biegłych w prawie.
W zaufanem kółku toczyła się narada, na której przedewszystkiem zapadło postanowienie, żeby wszystkie już zawarte interesa pożyczkowe kończyć i egzekwować co najrychlej. Chociażby nawet ze stratą, byleby tylko był koniec. Podrugie, trzeba było obmyślić sposób bezpiecznego pożyczania pieniędzy.
Proponowano rozmaite.
Pożyczka na zwyczajny rewers jest źle widziana przez sądy, ale może być kupno i sprzedaż.
Dlaczego chłop nie ma być winien żydkowi miejskiemu za konia, krowę, lub za wóz?
— Dobrze — rzekł Mojsie — ale gdzie ukryje się procent?
— W koniu, albo w krowie.
— To ładne jest!
— Nie bardzo — rzekł Jankiel Bas — ludzie gotowi wbrew prawdzie twierdzić, że koń nie jest koń, tylko nie całkiem wypłacony pieniądz. Oni gotowi są znaleźć procent nawet w koniu.
— Więc cóż robić?
— Ja wam powiem — rzekł pokątny doradca — procent należy schować w wyrok sądowy.
— Jakim sposobem?
— Mówię wam, że to najlepsze schowanie. Sąd może grymasić, gdy zobaczy weksel, rewers, lub dokument prywatny; ale gdy mu się pokaże jego własny wyrok, to grymasić nie będzie; nie powie, że jest fałsz, albo oszukaństwo.
— To prawda, ale chcąc mieć wyrok, trzeba wprzódy mieć rewers.
— Bardzo łatwy na to sposób jest. Dawniej, gdy chłop żądał pieniędzy, braliście od niego rewers i interes był skończony; teraz weźmiecie wpierw rewers, ale pieniędzy nie dacie aż zapadnie wyrok. W rewersie będzie napisano, że Maciej winien wam, dajmy na to, sto rubli, że pożyczył rok temu, że obowiązał się płacić procent mały dwanaście od sta na rok i że nie zapłacił dotąd ani procentu, ani kapitału. Pozwiecie Macieja do sądu, Maciej się stawi i przyświadczy, że to prawda.
— A jeżeli nie zechce?
— Jakto nie zechce. Skoro mu pilno potrzeba pieniędzy, to wszystko zechce, co wy tylko zechcecie. Wszystko przyzna, podpisze. Zapadnie wyrok, uprawomocni się, wtenczas wypłacicie Maciejowi pożyczkę, a wypłacicie tyle, ile wam się podoba.
— No, no, dobry sposób!
— Bardzo dobry. Różne rzeczy można ukąsić, ale prawomocnego wyroku to już nikt nie ukąsi.
Wszyscy prawnicy czarnobłoccy zaczęli tę rzecz rozważać; ten i ów rzucił jeszcze jakiś projekt, ale ostatecznie odrzucono wszystkie, tylko ten jeden uznano za dobry.
Jakoż zapadło postanowienie ostateczne, które polecono rozgłosić i rozpowszechnić, jak najszerzej: na rynku, w sklepach, „pod Zielonym Łabędziem“, wszędzie, gdzie tylko zgromadzają się żydkowie.
Postanowienie było bardzo krótkie, obejmowało tylko dwa punkta, a mianowicie: Wszystkie dawniejsze interesa jak najprędzej kończyć, a nowych nie robić inaczej, jak tylko na prawomocny wyrok.
Takie hasło rozniosło się z ust do ust po całem Czarnembłocie, takie hasło podane zostało przez pantoflową pocztę do okolicznych wiosek, do odległych zakątków, wszędzie, gdzie tylko mogą być interesa i pieniężne tranzakcje.
Gdy doszło ono do uszu Chaskla, ten postanowił natychmiast zlicytować mienie i chudobę Rokity.


ROZDZIAŁ SIÓDMY.

Wiadomość o bliskim terminie sprzedaży mienia przez Chaskla spadła na Rokitę jak piorun; aż się zatoczył nieborak, jakby uderzony obuchem. Prosił Chaskla, błagał, ale napróżno — dzień sprzedaży nadchodził.
Rokita nie wierzył, żeby to mogło przyjść do skutku, nie przypuszczał ani na chwilę. Kiedy baba zaczęła płakać i zawodzić, że ją z dziećmi na ulicę wyrzucą, że ją z wszystkiego mienia wyzują, pocieszał ją i próbował uspokoić, że Chaskla uprosi.
— Już mu się do reszty zaprzedam — mówił — wszystko, co zechce tylko, dam, do najcięższej roboty się zaprzęgnę dla niego, niech mi jeno da siedzieć w tej chałupie. Dzieci podrosną, zaczną robić u ludzi, zbierze się trochę grosza i wykupimy się kiedyś... Tymczasem niech tylko siedzieć da... Chce z mojego gruntu dochód ciągnąć, niech ciągnie jako i teraz, ja i to przetrzymam... Będę go prosił, molestował, nuż uproszę...
Poszedł tedy do Chaskla rano, poszedł go prosić. Widocznie jednak przewidywał żyd, że tak będzie i chciał widzenia się z Rokitą uniknąć, gdyż jeszcze przed wschodem słońca do miasteczka wyjechał.
Dowiedziawszy się o tem, Rokita zaraz z miejsca, nawet do chałupy swojej nie wstępując, puścił się w drogę.
Szedł szybko, męczył się, pot grubemi kroplami spływał mu po czole. Od kilku dni, pod wpływem zmartwienia i niepokoju, człowiek ten prawie nic nie jadł, ale głodu nie czuł; dręczyło go tylko niezmiernie, nie dające się niczem uspokoić pragnienie. W każdej wiosce przy drodze zatrzymywał się przy pierwszej studni, jaką spotkał, i pił wodę długo, chciwie, bez pomiarkowania. Pomimo tego jednak pragnienie nie ustawało, gorączka paliła go, jak ogień, w gardle schło, w piersiach chwilami tchu brakło, w skroniach coś łomotało, jak młotem.
Kilkakrotnie miał chęć rzucić się na ziemię i poleżeć, ale jakaś siła szczególna popychała go naprzód; koniecznie chciał żyda widzieć; rozmówić się z nim, uprosić.
Przy rogatce w Czarnembłocie zatoczył się i zachwiał na nogach. Ostatnim wysiłkiem dowlókł się do szynkowni, wódki kazał sobie podać całą kwaterkę mocnej, najmocniejszej, jaka jest. Wypił duszkiem, rzucił kilka miedziaków szynkarzowi i wyszedł wzmocniony. Doznawał takiego wrażenia, jak gdyby płomień miał w piersiach, a przytem był tak blady, że aż ludzie, patrząc na niego, stawali.
Chaskiel stał na środku rynku i rozmawiał z żydami, gdy Rokita nadszedł i dotknął go zlekka w ramię.
Żyd się obejrzał.
— Co chcesz?! — zapytał opryskliwie.
— Chasklu, ja do was potrzebę mam — rzekł Rokita pokornie.
— Ja do ciebie nie mam żadnej potrzeby, idź sobie!
— Chasklu!...
— No, no, słuchajcie no — rzekł Chaskiel do żydów — ten chłop ma do mnie interes!... Ładny interesant! No, co chcesz? Masz zboże do sprzedania, może konia, może bydlę? Owszem, daj, ja kupię, ale ty nie masz nic do sprzedania, wszystko coś miał, toś przemarnował, przepiłeś, czego teraz żądasz odemnie?
— Chasklu, ja parę słów na osobności chcę wam rzec.
— Gadaj przy ludziach, ja nie potrzebuję żadnych osobności.
— Więc przy ludziach powiadam: Chasklu, miejcie litość nademną, nad żoną, nad dziećmi, nie wyganiajcie z chałupy, nie marnujcie naszego mienia, ja was proszę! Proszę was, miejcie litość! Co chcecie, robić będę, odpracuję, odsłużę. Każdej roboty się podejmę, gdzie każecie, pójdę, jeno zostawcie w chałupie. Ona po ojcach i po dziadkach, jam się w niej urodził, w niej się dziatek dochował, był gospodarzem.
— Co ty chcesz? — wołał zaperzony Chaskiel — co ty chcesz? żebym ja ci zrobił prezent z takiej sumy; żeby ja ci podarował taki duży majątek? Co to, czy ja nie mam żony i dzieci, czy ja potrzebuję napychać ciebie pieniędzmi?
— Chasklu, pofolgujcie... Toć Bóg najwyższy widzi, żem wam nic nie winien, że co wziąłem od was, tom w dubelt oddał pieniędzmi, zbożem, odrobił furmankami, żeście mnie jeno opętali na te kwitki, którem podpisywał, nie znawca ja na pismo i człowiek ciemny, niewiedzący. Nie bądźcież kamieniem, toć proszę was i skomlę przed wami i schylam się, jak pies. Chasklu, trzeba mieć litość!
Żyd rzucił się, jak ukąszony.
— Ty łajdaku! — wołał — ty pijaku. Ty powiadasz, że mnie się od ciebie nic nie należy! Ty chcesz być mądrzejszym od samego sądu. Tyś zabrał moje pieniądze, moją pracę, moją krew i żądasz, żebym ja tobie folgował...
— Więc nic od was nie uzyskam, nie uproszę, nie ubłagam, mam zginąć marnie, jak robak... Chaskiel!
Żydzi, otaczający Chaskla, śmiać się głośno zaczęli.
Bawił ich ten olbrzym, to uosobienie siły w Rokicie, płaszczącej się w pokorze przed takim drobnym, wątłym żydkiem.
— Chasklu — powtarzał Rokita — więc nic nie uproszę, nic nie uzyskam?
— Idź do cholery, ty pijaku, ja wcale nie mam przyjemności z tobą rozmawiać. Wynoś się do djabła!
Chłop wstrząsnął się jak pies, gdy go zimną wodą obleją, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo, a pięść jego zaciśnięta, z szybkością błyskawicy, niby młot żelazny ugodziła w skroń Chaskla.
Stało się to w jednem mgnieniu oka, żyd padł na ziemię bez ruchu.
— Gwałt! rozbój! — wrzeszczeli inni. — Ty łajdak! ty zbójca! Trzymajcie go!
Ale zbójca uciekać nie myślał; stał nieruchomy, jak głaz, i wpatrywał się w leżącego, mrucząc:
— Chasklu, toć zgódźmy się przecie... Co chcesz, jak chcesz, odrobię...
Żydzi zaczęli Chaskla cucić, sądząc, że zemdlał; jeden pobiegł po doktora, lecz zanim ten przyszedł, znalazł się felczer Icek, pochylił się nad leżącym, dotknął go i zawołał:
— Nie żyje!
— Nie żyje! Zabił! Zamordował — wołali inni.
Zrobił się wrzask piekielny, a w chwilę później tłum ludzi zgromadził się na rynku. Rozległy się krzyki, przekleństwa, a Rokita stał wśród tej gromady, blady śmiertelnie, prawie nieprzytomny, może nawet nierozumiejący, co się stało.
Rzucono się do niego, chciano bić, wiązać, ale chłop odepchnął najbliższych i stanął w pozycji obronnej.
Burmistrz śpieszył na miejsce wypadku, a za nim kilku mieszczan; już mu powiedziano, co się stało.
— Tyś zabił? — zapytał Rokitę.
— Bóg świadkiem, nie chciałem, jenom go trącił, ręka ociężała z żałości. On mnie wpierw jeszcze zabił.
— Słyszy pan, co ten zbrodniarz gada?! Chaskiel jego zabił! My jesteśmy świadki, my byliśmy przy tem!
— Weźcie go! — rzekł burmistrz do mieszczan.
Kilku silnych mężczyzn rzuciło się na Rokitę.
— Dajcie pokój, ludzie! — rzekł spokojnie — pójdę z wami. Już czy tak, czy siak, zginąłem...
Wprowadzono go do izby, mającej okno opatrzone kratami żelaznemi i zamknięto. Zostawszy sam, rzucił się na podłogę i leżał, patrząc w sufit szeroko otwartemi oczami. Chciał myśli zebrać, ale nie mógł, plątały się one w jego głowie bezładnie, a w kilka godzin później, gdy burmistrz do spisania protokółu kazał go przyprowadzić, wstać już nie mógł; był nieprzytomny i mówił od rzeczy, a z urywanych słów można było rozumieć, że prosi o coś, obiecuje odrobić, zapłacić...
Nazajutrz odwieziono go do powiatowego miasta, do szpitala, a ztamtąd, po tygodniu na cmentarz.
Zmarł, nie odzyskawszy przytomności.


ZAKOŃCZENIE.

Dużo ludziom dał do myślenia i do mówienia postępek Rokity i jego śmierć rychła w szpitalu i biedny los wdowy oraz sierot, jakie pozostawił. Opowiadali jedni drugim o zbrodni ze wszystkiemi szczegółami, a niejeden, chociaż nie widział i nie wiedział, to zmyślił sobie, byle tylko coś powiedzieć; ale dzień za dniem szedł, świeże kłopoty, świeże nowiny przynosił, więc powoli zapominali ludzie o Michale i zanim jeszcze mogiła dobrze zadarniła się nad nim, już mało kto biednego Rokitę wspominał, czasem tylko w kościele poczciwy kto za jego duszę westchnął prosząc Boga o miłosierdzie dla grzesznika.
Rokicina z dzieckiem najmłodszem w służbę aż na trzecią wieś poszła, trzech starszych Rokiciaków, jako że już do lżejszej roboty byli zdatni, do folwarku w sąsiedztwie przyjęto. Dwaj przy stajni są, trzeci przy dworskim kowalu rzemiosła się uczy.
Wasążek słowa dotrzymał, zakrystjanem jest, z siedziby swojej ustąpił, ale tak interesa zagmatwał, zaplątał, tyle różnych pozornych aktów porobił, że żydzi głowy prawie potracili i nie wiedzą, jak to wszystko rozplątać. A on sobie nic. Gdy go który w miasteczku spotka i upomina się, on mu śmieje się w oczy i powiada:
— Zostawiłem wam wszystko, bierzcie i udławcie się...
Żyd spluwa i odchodzi, a szlachciura śmieje się, rusza wąsiskami; kontent, że takiego bigosu narobił.
W okolicy niby odmiany niema, tak samo woda płynie w rzece, tak samo las szumi, tak samo się łąki zielenią, ale dzieje się jakoś inaczej niż dawniej; ludzie zaczynają oczy otwierać, widzieć to, czego nie widzieli dawniej, jakoś im trochę lżej i otucha w nich insza na przyszłość. Dobry przykład zaraźliwy jest, ale to zaraza poczciwa, niech by się rozkrzewiała szeroko, niechby objęła wszystkich nieopatrznych niedołęgów, rozrzutników, pijaków.
Fabryka spółkowa doskonale idzie, sklep coraz się powiększa, Piotruś z Franusią żyją poczciwie i szczęśliwie. Inny jest w okolicy ruch, inne życie, ludzie z dalekich stron przyjeżdżają dla zakupu bryczek, dla sprawunków, nieraz i dworskie konie można ujrzeć przed sklepem, a koszykarz, co parę tygodni ogromny, drabiniasty wóz koszów i drobiazgów różnych do stacji kolei odstawia. Ojcowie, ci najbardziej co gruntu mają niewiele, chętnie chłopców na naukę do kołodzieja, do kowala, do koszykarza oddają, gdyż na przykładzie zobaczyli, że kto ma fach w ręku, ten może spokojnie żyć i pracować, choć roli własnej nie mając. Onać bo zawsze jednakowa, jak ją Pan Bóg stworzył, nie powiększy się, ani pomniejszy, a ludzi wciąż przybywa. Dwanaście morgów dość było dla ojca, ale dla jego trzech lub czterech synów, to już tyle znaczy co i nic. Jeden się musi przy gospodarstwie zostać, a innych spłacić, aby mieli o czem w inny jaki sposób na kawałek chleba poczciwie zapracować — a już najlepszy sposób zapracowania, jeżeli kto roli nie posiada, to rzemiosło. Rzemieślnik uczciwy, rzetelny, nie fuszer, słowny a pracowity i oszczędny, zawsze do grosza dojdzie i poszanowanie u ludzi ma.
Nieraz, przy święcie, stateczniejsi gospodarze gawędzili o tem, nieraz zastanawiali się, jakby dopomódz tym nieopatrznym biedakom, co jak muchy w sieć pajęczą, uwikłani zostali. Myślą kasę przy gminie zasilić, oszczędności swoje tam składać, aby w razie potrzeby, zagrożonym, uczciwą pożyczką przyjść w pomoc — a i o tem także była mowa, że pożyczka, choćby najdogodniejsza i najtańsza, nie zbawi, jeżeli ten, kto jej potrzebuje, nie wejrzy w siebie, nie zrzeknie się złych nałogów, nie dołoży pracy i trudu.
Tak myśleli ludzie stateczni, a dobra to rzecz, gdy kto myśleć zaczyna i zastanawia się poważnie — zawsze z tego pożytek wynika, bo myśl dobra to niby światło, jeden jej promyk rozprasza ciemności...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.