W sieci pajęczej/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Rozdział II
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI.

Mieszkał w Olszance pewien żydek, nazwiskiem Chaskiel Wiatrak. Znano go dobrze, gdyż z okolicznych wiosek u wielu gospodarzy, czy to z włościan, czy z drobnej szlachty miał należności pieniężne.
Stało się to w ciągu dziesięciu lat, a tak jakoś cicho, gładko i delikatnie, że sami dłużnicy nie mogli zmiarkować, kiedy i jak znaleźli się w Chasklowej kieszeni.
W tem właśnie sztuka.
Chaskiel dla wszystkich swoich dłużników był bardzo uprzejmy, serce miał, jak z wosku, nie dokuczał, nie egzekwował, chyba takich tylko, o których wiedział, że już są na dokończeniu.
Takich dusił bez miłosierdzia i zabierał im wszystkie resztki, przyczem jednak bardzo ubolewał, prawie że płakał.
Mówił, że czyni to z konieczności, że musi ratować swoje mienie, swój grosz krwawo zapracowany, — no a kto ratuje z płonącego budynku sprzęt jaki, to nie bierze go delikatnie i przez rękawiczki, ale chwyta go silnie, aby go tylko od spalenia ocalić.
Wszakże, kto miał jeszcze cokolwiek, kto wreszcie był zdrów, zdolny do zarobkowania, mógł żyć z Chasklem Wiatrakiem, jak z bratem.
Chaskiel lubił mówić o sobie, że jest złoty żydek, że z nim wszystko można, co kto chce, na wszystkie sposoby.
Naprzykład z takim Michałem Rokitą. Ktoby z tym człowiekiem wytrzymał? Chaskiel wytrzymuje. Kto inny jużby go dziesięć razy zlicytował i zniszczył. Chaskiel nie niszczy. On woli zgodnie, dobrze, poczciwie, on nie cierpi procesów i kłótni i cierpliwie czeka do ostatniej chwili, dopóki Rokita jeszcze cóś wart.
Nie jest wcale przyjemny stosunek z takim ordynarnym człowiekiem, jak Rokita.
Trzeba być bardzo odważnym, żeby się módz znajdować w blizkości jego pięści. Zaciśnięta kurczowo, wcale ona do ludzkiej ręki podobną nie jest, ale wygląda raczej, jak młot, złożony z żył, skóry i sęków dębowych.
Chaskiel nie lęka się bynajmniej tej łapy żelaznej, ani potężnej, barczystej postaci Rokity, ani jego oczu ponurych, patrzących groźnie zpod brwi krzaczastych, czarnych. Nie obawia się też głosu i przekleństw, które olbrzym miota, zwłaszcza, gdy mu wódka w głowie zaszumi.
— Nie róbcie głupstwa, Michale, dajcie spokój!
Tyle tylko mówi Chaskiel, a barczysty chłop rzeczywiście daje spokój i nie robi głupstwa.
Jest coś osobliwego w stosunku tych dwóch ludzi, tak bardzo niepodobnych do siebie.
Rokita to sama siła, chwilami zda się niepohamowana; Chaskiel Wiatrak nie posiada siły, ale ma niezmierny spryt.
Jest on dość wysoki, ale szczupły, ręce ma chude i cienkie, palce długie, suche, giętkie, przypominają szpony jastrzębia, twarz blada, kości policzkowe wystające, nos duży, garbaty. Oblicze jego okala zarost żółtawy, takież gęste i kręcące się włosy pokrywają mu głowę. Oczy bystre, biegające nieustannie, mają kolor dziwny, bo niby szary, a pod światło zielonawy, jak woda rzeczki, której brzegi są gęsto obsadzone wierzbiną.
Oczy Chaskla są duże, o źrenicach niezmiernie bystrych. Gdy słońce świeci, kurczą się one i zmniejszają do rozmiarów drobnego punkciku, ale przy słabem świetle rozszerzają się ogromnie i błyszczą, niby ślepie sowie, albo kocie.
Możnaby mniemać, że źrenice Chaskla posiadają własność czarowania Rokity.
Stosunek tych dwóch ludzi trwa mniej więcej od lat dziesięciu, a zawiązany został od czasu osiedlenia się Chaskla we wsi.
Był to wówczas bardzo biedny i pokorny żydek ten Chaskiel; właśnie wchodził do wsi, a wchodził, jak większa część wiejskich żydków, przez ogród, mały ogród owocowy, z którego miał płacić dwadzieścia rubli za dzierżawę.
Młody Chaskiel był nadzwyczaj pokorny i usłużny dla drobnej szlachty, dla włościan, wszystkim się nisko kłaniał, a w kieszeni swej długiej kapoty miał istny sklepik.
Kobiety patrzyły na niego, jak na czarodzieja, gdyż na każde zawołanie wydobywał z kieszeni igły, szpilki, nici, wstążki, tasiemki, guziki, co kto chciał.
— Ja to mam, aby ludziom wygodzić — mówił.
Jeżeli sprzedał babie igłę, to wręcz mówił, że nie chce pieniędzy, będzie zadowolony, jeżeli dostanie jajko... I byli zadowoleni oboje: i Chaskiel i baba, nawet więcej, niż Chaskiel, bo on tylko jajkiem, a ona nową igłą i przeświadczeniem, że nabyła ją nienaruszywszy gotowizny, tak trudnej do zebrania.
Nietylko kobiece towary znajdowały się w przepaścistych kieszeniach Chaskla: umiał on z nich wydobyć w razie potrzeby paczkę tytuniu, ołówek tabaki, kilka papierosów, cygaro, a co najważniejsza, flaszkę mocnej, palącej jak ogień, wódki dla chłopów i flaszkę czerwonej, a słodkiej jak cukier, dla kobiet.
I to wszystko można było mieć od Chaskla, nie wydawszy ani złamanego grosza, za głupstwo: za jajko, za motek przędzy, za kawałek płótna, za kurę, kaczkę, za garniec zboża, bo Chaskiel nie wybierał: brał, co mu dawano, prawie bez targu.
Po tygodniowym pobycie na wsi, Chaskiel udał się do Michała Rokity, aby wynająć od niego furmankę do miasteczka na targ, i to był początek zawiązania stosunków, które się potem tak ślicznie zaplątały i zamotały.
Rokita zaprzągł konia do wozu i zajechał przed ogród po Chaskla i po jego towar. Był koszyk drobnego agrestu i koszyk niedojrzałych małgorzatek, a przytem duży kosz jaj, sporo osełek masła, kilkanaście kurcząt, trochę ziarna w dwóch workach, co świadczyło, że kieszeń Chaskla miała większe obroty, niż ogród.
W Czarnembłocie Rokita chciał zrobić jakiś sprawunek, ale pieniędzy nie miał. Chaskiel mu najchętniej usłużył. Pożyczył mu trzy ruble w gotowiźnie, i jak mu pożyczył? Na słowo, bez kwitka, bez żadnej karteczki i jeszcze zafundował gorzałki.
Rokita mówił do sąsiada, którego na targu spotkał:
— Już żyd na podziw, kumie; we wsi z niego wygoda osobliwa, o czem kto pomyśli, to u niego jest i bez pieniędzy nawet, — a mnie dzisiaj w potrzebie trzema rublami wygodził, choć go nawet nie prosiłem. Godny żyd na wszystkie cztery boki. Inni w takiej przygodzie gadają o procencie — on nie; inni zaraz każą kwitki pisać — on nie. Sprawiedliwie wam, kumie, powiadam, że niema takiego drugiego żyda na świecie.
Kum kiwał głową i dziwił się; potem poszli z Rokitą na wódkę; potem sen ich zmorzył, pokładli się więc na wozach i spali aż do wieczora.
Jak roślina na dobrym, żyznym gruncie zakorzenia się coraz silniej, rozkrzewia bujnie, nabiera sił żywotnych i mocy, tak Chaskiel Wiatrak zakorzenił się doskonale w Olszance. Grunt tej wioski sprzyjający był dla niego.
Gdy jesień nadeszła i w ogrodzie nic nie zostało do obrywania, Chaskiel nie powrócił już do miasta, lecz pozostał we wsi. Pachciarz olszaniecki, Mosiek Oko, człowiek stary i zniedołężniały, a Chaskla blizki krewny, uczynił go swoim wspólnikiem.
Mieszkał sobie tedy Chaskiel w Olszance spokojnie, chłopom i babom dogadzał, wszystkim się kłaniał nisko, dla każdego był usłużny niezmiernie, kredytu udzielał — i powoli ludność Olszanki wsuwała się do jego kieszeni.
Działo się to nieznacznie, gładko, tak, że niejeden sam nawet nie spostrzegł, kiedy i jak stawał się dłużnikiem uprzejmego żydka.
Chaskiel, gdy się w Olszance dobrze osiedział i trochę większy kapitał do swych obrotów pozyskał, nie porzucając drobnych interesów, zaczął się puszczać na większe. Bywały zdarzenia, że kupował krowę, lub kilka korcy zboża, bywały też wypadki, że pożyczał szlachcie zagonowej i chłopom po trzydzieści i po pięćdziesiąt rubli.
Trzeba przyznać, że nie było grzeczniejszego, uprzejmiejszego i bardziej wyrozumiałego wierzyciela.
O procent wcale nie dbał; kto chciał dać gotówką, mógł dać gotówką, kto nie, kartoflami i owsem; kto nie miał w danej chwili ani gotówki, ani kartofli, mógł jeszcze tańszym kosztem i bez żadnego kłopotu przypisać procent do kapitału i także miał spokój.
Takim sposobem dłużnik prawie nie wiedział, że ma dług i żył sobie spokojnie.
Stosunek Chaskla z Rokitą był prawie przyjacielski: jak się zaczęło od owych trzech rubli, pożyczonych tak chętnie, uprzejmie i bez żądania rewersu w Czarnembłocie, tak trwało ciągle, bez przerwy. Rokita trochę pił, trochę gotówki brał, trochę oddawał, to znów dopisywał i znów oddawał, pieniędzmi lub ziarnem, odrabiał furmankami, a rachunek trwał zawsze i zwiększał się stale bez końca.
Z biegiem czasu, po dziesięciu latach szczęśliwego przemieszkiwania w Olszance, Chaskiel trochę ociężał; nie był już taki kłaniający się i usłużny, jak dawniej, w drobniejszych interesach wyręczał się żoną i dziećmi, nawet powierzchowność jego uległa pewnej zmianie: cokolwiek zmężniał i spoważniał.
W tym to czasie, po dziesięciu latach stosunku i znajomości, dla Rokity zaczął się robić obojętnym, a czasem nawet i cierpkim. Chaskiel znał się nietylko na gęsiach, mleku, skórkach zajęczych, wódce i tym podobnych towarach, ale był także wielkim znawcą ludzi i każdego umiał najdokładniej ocenić ile wart.
Rokita był chłop dobrej ceny. Miał własne gospodarstwo, parę koni, kilka sztuk bydła, a przytem odznaczał się niesłychaną siłą i pracowitością. Czasem się upijał, ale gdy wziął się do kosy, cepów, lub siekiery, robota paliła mu się w ręku. To także Chaskiel zauważył i policzył; dla tej zalety dał Rokicie kredyt, ale kredyt ten był już na wyczerpaniu i Chaskiel zaczynał trochę głową kręcić, co nie jest bynajmniej dobrym znakiem; kilkrotnie zapytywał Rokitę, gdzie pieniądze podziewa i czy je w ziemię zakopuje?
Żeby ciebie tak w ziemię zakopali — mruknął ponuro Rokita.
— Fe! fe! dajcie pokój z takiem gadaniem. Ja was pytam grzecznie, a wy zaraz ze słowem co paskudne jest, fe!
— To nie gadać, że pieniądze zakopuję, skoro mi na chleb braknie.
— Mnie to dziwno! Czy nie mieliście zboża?
— Miałem, alem je wam oddał; przy obróbce drzewa w lesie i przy wywózce zarobiłem piękny grosz, alem go wam też oddał; uchowało się troje cieląt i te wam oddałem... Skądże mam co mieć? Nie będę chyba kradł albo rozbijał po drogach!
— Wy dziwny człowiek jesteście, Michale.
— A juści! Nie dziwny, jeno biedny i obdarty...
— Nie grzeszcie. Macie gospodarstwo, macie konie, macie zarobki, ile chcecie i ile możecie wykonać. Co wam brakuje?
— Toć ty wiesz dobrze, bo wszystko w twoje łapy idzie.
— Fe! Michale, fe! Wy jesteście człowiek niewdzięczny, ja się po was nigdy nie spodziewałem takiego paskudnego charakteru, takiej złej pamięci. Kto was w każdej potrzebie ratuje? Kto wam dopomaga? Do kogo wy pójdziecie, gdy macie ochotę się napić, gdy wam kilka rubli potrzeba? Do kogo? — do Chaskla! A potem powiadacie, że wam Chaskiel wszystko zabiera. On nie zabiera, on tylko odbiera i to nie wszystko. Nie warto robić ludziom dogodności... A po co wy do mnie dzisiaj przyszli? Pewnie po pieniądze.
— A juści, że tak, bo mi na podatek trzeba, bo mi się wóz popsuł i mam go do kowala oddać, bo kobieta powiada, że jej soli brakuje.
— Wy myślicie, że ja tego nie wiem? Oj! oj! Wam na podatek potrzeba osiem rubli, ale macie jeszcze tydzień czasu; żelaza do waszego wozu trzeba sześćdziesiąt funtów.
— Kowal mówił, że najmniej siedmdziesiąt.
— Wy nie słuchajcie kowala, wy słuchajcie mnie, a o sól nie frasujcie się: u mnie jest cała beczka. Ja mogę na wszystko poradzić, ale nie gadajcie, że was niszczę.
— Jać nie powiadam, tylko sobie myślę, gdzie mnie się wszystko podziewa? Nibyć i stąd i stąd grosz siaki taki wpadnie i zaraz ucieknie i niema nic. W głowę zachodzę...
Chaskiel zrobił minę poważną i rękę na ramieniu chłopa położył.
— Wy nie myślcie dużo, Michale, — rzekł — bo myślenie, to nie gospodarski interes; wy pilnujcie swojej roboty, a jak zechcecie mieć pomyślenie, to połóżcie się trochę spać. To jest najlepsze lekarstwo. Ja wam z dobroci tak radzę.
— W zmartwieniu, to i zasnąć trudno.
— Oj! oj! Wypić dobry kielich gorzałki, to zaraz będzie doskonałe spanie. I wy zaśniecie i wasze myślenie zaśnie, a jak się wyśpicie, to będziecie mieli lepszą siłę do każdej roboty. Ja wam jeszcze ten raz wygodzę, ale pamiętajcie, że nie długo już będę mógł wam robić takie grzeczności.
— Dlaczego?
— Wyście mi już bardzo dużo winni; wy może sami nie wiecie ile. Trzeba raz zrobić porządek.
— Niby... jakże to porządek?
— Obrachować, co się należy i zapłacić.
— Skądże ja wam zapłacę, kiedy nie mam?
— Aj, macie, macie, Michale!
— Co?
— A grunt? Nie rachujecie gruntu? Takie porządne gospodarstwo, z dobrem zabudowaniem. Bardzo ładny majątek!
— Więc niby co? Co mój grunt ma do waszego długu?
— Wy się pytacie? Sprzedajcie grunt, a mnie zapłaćcie dług.
— A ja się gdzie podzieję, a dzieciom co zostawię?
— To mały frasunek. Taki człowiek jak wy, Michale, to się wszędzie podzieje. Was na każdy folwark z wielką chęcią wezmą, bo wy dobry robotnik. Wy jesteście tyle warci, co dwa fornale, albo co dwa parobki, co trzy parobki! Wy możecie mieć ładną pensję, ładną ordynarję, porządną stancję, w czworakach, możecie sobie żyć, jak pan. A dzieci? Koniecznie dzieciom trzeba zostawiać grunt? Wcale nie koniecznie! ja moim dzieciom żadnego gruntu nie zostawię.
— Bo Chasklowe dzieci żydowskie, a moje gospodarskie.
— To co? Gospodarskie też mogą być bez gruntu. Nie macie się o co frasować. Na świecie ludzi dużo, ale takich co mają grunt — niewielu. Ja wam mogę nastręczyć dobrego kupca.
— A jeśli ja nie zechcę sprzedać?
Chaskiel wzruszył ramionami.
— Nie sprzedacie dobrowolnie, to ja podam do sądu i sąd sprzeda wasz grunt przez licytację.
— Tak?
— Takie prawo. Tymczasem wy sobie do głowy nie przypuszczajcie, Michale; wy możecie gruntu nie sprzedawać i mnie dług oddać.
— Skąd?
— Albo ja wiem? Możecie wyorać garnek złotych pieniędzy, znaleść na drodze, pożyczyć od kogo. Czy to człowiek może wiedzieć, skąd szczęście do niego przyjdzie? Ja dziś z wami nie będę dużo gadał, bo nie mam czasu, zaraz muszę w drogę jechać. Przyjdźcie pojutrze, ja wam jeszcze raz wygodzę. Dostaniecie na podatek i na żelazo, a soli weźcie sobie zaraz, ile wam potrzeba. Co się tyczy długu, radzę wam zapłacić lepiej dobrowolnie — mnie teraz bardzo pieniądze potrzebne, chcę sobie kupić dom w Czarnembłocie.
Rokita wziął sól i ze spuszczoną głową wlókł się do domu.
Ciężkie myśli roiły się w jego mózgu, zagadki nie rozplątane, zawiłe. Ogarnęła go żałość i rozpacz. Zdawało mu się, że jest robakiem, którego lada chwila ktoś nogą rozdepcze.
Szedł powoli, nie patrząc na ludzi, a tak się w myślach pogrążył, że chałupę swoją ominął i zamiast wejść do siebie, poszedł dalej, aż na koniec wsi.
Dopiero ujadanie psa przebudziło go z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł, że jest na samym końcu wsi, przed dworkiem Walentego Wasążka.
Szlachcic odpoczywał po całodziennym trudzie. Kapotę z siebie zrzucił i tak w koszuli tylko i w kamizelce siedział i ćmił fajkę. Rokicie przyszła myśl. Odpędził psa i poszedł prosto przed dworek.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Dobry wieczór panu Walentemu.
— Na wieki wieków! — odpowiedział szlachcic. — Jak się macie! Michale? Cóż was tu na moje podwórko przypędziło?
— Bieda, panie Walenty.
— Mój bracie, zły ja doktór na biedę.
— Na moją biedę pan Walenty lepszy będzie doktór, niż kto inny.
— No, no?
— Pan Walenty prawo zna?
— Mój bracie, ty w swojem życiu tyle zagonów nie zorałeś, tyleś kop zboża nie omłócił, tyleś sztuk bydła nie pasł, ile ja artykułów i prawności mam tu oto, we łbie.
To rzekłszy, palcem w czoło się stuknął.
— Mów, jasno, śmiało a szczerze, jak na spowiedzi do księdza: sprawę masz, co?
Dusza pieniacka drgnęła w Wasążku, oczy jego zmęczone i jak gdyby zaspane, ożywiły się nagle, twarz przybrała wyraz zaciekawienia, wydobył fajkę z ust i gotów był słuchać, choćby do północy.
— Sprawy to ja jeszcze nie mam — rzekł powoli Rokita — alem usłyszał dziś coś takiego, że aż mi we łbie zatrzeszczało, jakby mnie kto kłonicą po czapce pomacał.
— Cóżeście to takiego usłyszeli?
— Panie Walenty — rzekł Michał — czy to prawda, że żyd może mój grunt sprzedać?
— Twój grunt, chłopski, rodzony, po ojcu?
— A juści, innego ja nie mam, jeno ten, co po ojcach.
— Nie może.
— O, niechże wam Bóg da zdrowie, panie Walenty! Wielki ciężar zdjęliście ze mnie.
— Ale zaraz, zaraz, bracie, pomaleńku, gadaj od początku, skąd to wyszło?
— A to, widzi pan Walenty, tak. Jak się tu do nas Chaskiel sprowadził, będzie temu dziesięć lat...
— Pamiętam... pamiętam...
— Sad trzymał wtedy. Ja, w potrzebie będący, pożyczyłem od niego trzy ruble, oddałem i znów w potrzebie pożyczyłem piętnaście, i kazał mi kwitek podpisać — podpisałem, a za procent, tak i siak, kartoflami, zbożem, furmankami, a trafiało się i groszowiną, czem mogłem i jak mogłem, dawałem i oddawałem — i później jeszcze dobierałem trzy razy po piętnaście rubli i raz całe trzydzieści i znów dwadzieścia, a jak nie miałem na czas oddać, to różne prowjanty brał i tak pisał, doliczał, a mnie jeno kazał podpisywać, jako, że niby rachunek między nami stoi.
— I podpisywałeś? — spytał Wasążek.
— Juści, że podpisywałem, a on mi teraz, psia dusza, zapowiada, żebym mu wszystko oddał i rachuje, że mu winien jestem albo pięćset albo czterysta rubli. Ja powiadam: nie mam, a on mówi, żebym grunt sprzedał. A ja jak mogę grunt sprzedać, kiedy go po ojcach dostałem i dzieciom swoim oddać powinienem? I gdzie się podzieję, jak grunt sprzedam? Z gospodarza na parobka zejdę? w służbę mam iść? Powiadam mu, że gruntu nie sprzedam, a on się śmieje, mówi, że jak ja nie zechcę, to sąd sprzeda mój grunt, że niby licytacja będzie. Ale skoro pan Walenty powiada, że gospodarskiego gruntu sprzedawać nie wolno, toć chyba i sąd nie sprzeda?
Wasążek czoło namarszczył, nastroszył wąsy i rzekł:
— Mój Michale, wlazłeś ty, biedaku, w niedobre miejsce. Przezwisko ci Rokita, ale choćbyś był i sam djabeł Boruta, to się z tego, nieboraku, nie wydobędziesz.
— Panie Walenty! radźcie życzliwie! Panie Walenty!
— Bóg mi świadkiem, że pragnę, ale w tej rzeczy rada trudna. Podpisałeś bracie, dałeś djabłu na swoją duszę cyrograf, teraz musisz cierpieć, biedaku, i choćby niewiem jak kręcić, nic nie pomoże. Żyd cię sprzeda, jak zechce.
— A toć dopiero pan Walenty mówił, jako chłopskiego gruntu żydom kupować nie wolno?
— Aj, Michale! a toć ja nie mówię, że żyd kupi twój grunt, tylko powiadam, że go sprzeda; i nie tak on go sprzeda, tylko sąd sprzeda, a do kupna nie przyjdą żydy, tylko chłopi, tacy, którym wolno chłopskie grunta kupować.
— Gdzie zaś chłopi! W naszej wsi bogaczów niema, a z innych nie wiem, czyby się łakomili. Inszy możeby się i sromał po licytacjach, jak żyd, łazić i na moją krzywdę kupować.
— Za pieniądze, Michale, wszystkiego dostaniesz. Choćby i prawdziwych kupców nie było, to Chaskiel podstawi takiego, co ma prawo kupić, a podstawiony kupi za Chasklowe pieniądze. Opisze go żyd, jak węża, u rejentów i niby ten podstawiony w wasze gospodarstwo wlezie, w chałupie waszej będzie siedział, niby właściciel, ale po prawdzie właścicielem będzie Chaskiel, a on tylko Chasklowym parobkiem.
Rokita swe grube, sękate, narobione palce we włosach zatopił i patrzył na Wasążka z rozpaczą.
— Walenty! Panie Walenty! — mówił ze łzami — a toć to krzywda! Czy niema na to sposobu? Znacie, panie Walenty, wszystkie kodeksy i spraw mieliście kopami, po sądach łazicie, jakby po swojem polu... ratujcie mnie, ciemnego! Nie dajcie mnie zgubić! Ratujcie!
Walenty rozczulił się.
— Źle, źle, niema rady. Procesować się z nim niewarto, nic nie wskórasz. Na papierze stoi czarno na białem, podpisałeś na swoją zgubę... Jedno tylko jeszcze zostało: trzeba próbować; może on się dobrowolnie zgodzi, może co opuści, może na części rozłoży..! może...
— Ja zaraz pójdę do niego.
— A niechże cię Bóg broni, nie idź teraz, ani się waż!
— Dlaczego?
— Rozżalony jesteś. Widzę ja to, co się w tobie dzieje. We łbie masz ogień, w sercu ogień, a pięść świerzbi, nie prawda?
— O, jakbyście we mnie siedzieli, panie Walenty.
— Właśnie onby ci co powiedział, a ty w żałości mógłbyś pięścią go huknąć i po zgodzie, po wszystkiem. Insze żydy zawzięte, a ten Chaskiel najbardziej. Idź ty jeszcze krzynkę w pole, Michale.
— Toć noc.
— Jeszcze lepiej, nie zważaj, idź! Dójdź do lasu, potem prosto do domu wracaj, spać się układź. Niech się ten ogień wypali w twojej głowie, spopieleje i zgaśnie. Nie sprzeda cię żyd dziś, ani za miesiąc, ani za kwartał, bo taka rzecz czasu potrzebuje. Idź, ja będę myślał, może co wymyślę, tylko słuchaj mnie, Michale, słuchaj, bo zginiesz, jak ruda mysz.
— Bóg wam zapłać, panie Walenty, idę!
Idź z Bogiem.
Wasążek pozostał na ganku zadumany, a Rokita poszedł, skręcił z drogi i powlókł się miedzami na swoje zagony garbate. Tam usiadł na wielkim kamieniu przy rowie i głowę podparł na rękach.
I przypomniała mu się cała jego dola od kolebki prawie. On tu, na tem polu, gęsi pasał, za bydłem chodził; tu sochę ciężką dźwigał, za broną biegał; tu żął, kosił, grabił. Ile kropli jego potu w te zagony wsiąknęło!
W tej wiosczynie urodził się, ożenił, dzieci doczekał. Był pewny, że tu oczy zamknie i że go na cmentarzu w Zimnej Woli do spoczynku wiecznego ułożą: a teraz mają go wyrzucić z chałupy, z gospodarstwa... Za co? Dla czego? Przecież się Chasklowi tyle nie należy, bo wszystko ma trzy razy oddane, odsłużone, a jednak może mu całe mienie zabrać. Wasążek powiedział: „Czemuś podpisywał? Cierp teraz, kiedyś głupi!“
Za każdy grzech jest kara, ale za ten chyba zaciężka. Ginie człowiek, jako mucha, a ratunku znikąd... znikąd...
Ze dwie godziny przesiedział na kamieniu, potem wstał i chwiejnym krokiem ku domowi się powlókł.
Dziwna rzecz, jak go dzisiejszy dzień zmordował. Nie robił więcej, niż zwykle, a doznaje takiego bólu, jak gdyby mu kto grzbiet kijem wyłomotał. Nogi drżą pod nim, a głowa ociężała, zda się, że ją wielki kamień przywalił.
Kiedy Rokita do domu powrócił, była już blisko północ. Nie wchodził do izby, tylko wprost do stodoły poszedł, rzucił się na słomę i zasnąć próbował.
Sen nie przychodził jednak; dopiero przed samym świtem przyniósł upragniony spoczynek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.