W sieci pajęczej/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W sieci pajęczej |
Rozdział | I |
Wydawca | Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Jest jedno nieduże miasteczko, które się nazywa Czarnebłoto.
Wygląda ono, — pisz, maluj, — jako wszystkie nasze miasteczka; ma wielki rynek, dokoła niego kramy i sklepiki, ma zajazd „pod Zielonym Łabędziem“, chociaż jako żywo nikt zielonego łabędzia nie widział, — ma ze trzydzieści szynkowni, magistrat, kozę z okratowanemi oknami, aptekę... jak zwyczajnie miasteczko.
Żydów w niem parę tysięcy i ci sam środek miasta zajmują, mieszczan, rolników i rzemieślników kilkuset zaledwie. Ci mają swoje domki na ubocznych uliczkach, pola porozrzucane zagonkami w różnych stronach, zaś stodoły za miastem w rzędzie, jedna obok drugiej, tak że na wypadek ognia odrazu wszystkie spłonąć mogą, jak zapałki.
Czarnobłocki kościół i plebanja znajdują się za miastem w oddaleniu, ukryte w zieloności lip i smukłych topoli.
Czarnebłoto leży na wzgórzu, a dokoła niego wioski włościan i drobnej szlachty zagonowej: Olszanka, Brzozówka, Wierzbówka, Zatraceniec, Koziedołki, Ciepła Wola, Zimna Wola, Kurza Wólka, Lisia Wólka; pola, łąki, lasy, stawy, rzeczki, gdzieniegdzie młyn, folwark, a Czarnebłoto w samym środku.
Tak, jak to u nas — a jeżeli odjechać o parę mil dalej, to znów się znajdzie pola, łąki, lasy, wioski i folwarki, rozrzucone w tem wielkiem kole, które oko ludzkie obejmuje; w samem jego środku znajdzie się inna mieścina, dajmy na to Białebłoto, i tak wciąż; w każdem kole mieścina: Bosekaczki, Kopytków, Ogonów, a dokoła wioski i folwarki.
Małe dziecko nawet wie, że tak jest, ale nie zastanawia się nad pytaniem, dlaczego?
W Czarnembłocie był jeden żydek, Uszer Engelman, chudy, przygarbiony, całe życie spędził nad księgami i lubił o różnych rzeczach myśleć.
Miał czas. Nie rozbolał go krzyż po ciężkiej robocie, nie doznawał nigdy uczucia tego zmęczenia, co człowieka do snu kłoni i jak kłodę na posłanie powala, ale owszem, nieraz spać nie mogąc, siadał na przyzbie przed swojem domostwem, zapalał fajkę i myślał.
Otóż, dumając o tych miasteczkach i o wioskach dokoła nich rozrzuconych, rysował sobie w myśli nasz cały światek. Miasteczko — środek, wioski — jakby koło, i znów miasteczko — środek i znowuż wioski — koło. Wykreślił to i na papierze i zrobiło się z tego coś jakby siatka.
I cóż to znaczy?
O! znaczy dużo. Uszer wymiarkował, że wobec tej siatki ani jeden korczyk zboża, wymłócony w chłopskiej stodole, ani jedno cielę, wyhodowane w oborze, ani jedna kura, jajko nawet, nie może się wydostać z tego wioskowego koła, nie zawadziwszy o środek, to jest o mieścinę żydowską.
I wymiarkował także, że nie masz takiej wioski, do której nie prowadziłaby droga przez miasteczko, ani takiego miasteczka, do którego droga nie prowadziłaby przez wioskę: że zaś we wsiach mieszkają włościanie i szlachta, a w miasteczkach żydkowie, a na świecie panuje ciągły ruch, więc jedni o drugich nieustannie ocierać się muszą.
Jeżeli owca przechodzi przez gęste krzaki, to na każdym zostawia trochę wełny; dla owcy strata nieduża, a ptaki mają z tego posłanie do gniazd; jeżeli chłop wiezie zboże w starym worku, to ziarna sypią się po drodze — chłopu strata niewielka, a ptaki mają z tego pożywienie; — jeżeli wieś ociera się o miasteczko, zawsze przy miasteczku coś zostaje; wsi niewielka strata, a miasteczko ma z tego życie.
Tak miarkował sobie ów Uszer swoim starozakonnym sposobem.
Czarnebłoto stało na wzgórku, a jak twierdzą ludzie, rzecz znający, to wzgórze utworzyło się ze śmieci. Od wielu pokoleń te śmiecie się zbierały i zbierają, a domy, chociaż niedawno stawiane, zagłębiają się w ziemię coraz bardziej, bo owa skorupa śmieciowa z każdym rokiem grubieje i rośnie.
Słusznie mówi Małka, właścicielka sklepu i zajazdu „pod Zielonym Łabędziem”, że człowiek żyje od godziny do godziny, od jarmarku do jarmarku.
Zdanie to podzielają w Czarnembłocie wszyscy żydzi bez wyjątku; pisze się na nie dorosły, czy nieletni, bogaty kupiec zbożowy i najbiedniejszy łapserdak; dla każdego bowiem dzień jarmarczny jest dniem radości i wesela.
Zawczasu też mieszkańcy Czarnegobłota czynią przygotowania, aby wystąpić godnie w chwili tak ważnej.
Kupcy sprowadzają świeży towar do sklepów, szynkarze trunki, przekupnie szykują pieniądze, faktorzy języki, biedne żydówki starają się zawczasu o zapas niedojrzałych owoców, pieką pierniki, makagigi, obwarzanki, całe miasto jest w ruchu gorączkowym.
Nietylko w Czarnembłocie o jarmarku myślano, ale i w okolicy robiono przygotowania na ten dzień ważny.
Drobna szlachta i chłopi robili przegląd dobytku i namyślali się, coby kupić, a co sprzedać; kobiety myślały o trzodzie, drobiu, o nabiale, jako o środkach do zdobycia chustek kraciastych, perkalików, płócienek, wstążek, korali i bursztynów ze szkła, paciorków i tych rozmaitych świecideł, bez których wiejska elegantka nie może się obejść.
Cała prawie ludność wioskowa była gotową do wielkiej wyprawy, a dodać trzeba, że w okolicy wioski były gęsto zamieszkałe w części przez chłopów, w części przez drobną szlachtę zagonową. Oprócz tych wiosek w okolicy były wielkie dobra, należące do dwóch hrabiów. Obadwaj ci panowie gospodarstwem sami się nie zajmowali i w ogóle zaglądali rzadko do swych dóbr, które, podzielone na drobniejsze folwarki, wypuszczali w dzierżawę. Było więc sporo dzierżawców, rządców, ekonomów, leśniczych i pani Małka miała zupełną słuszność, że pięciu małych dzierżawców daje miasteczku znacznie więcej dochodu i korzyści, niż jeden duży dziedzic.
Już w przeddzień jarmarku, na noc dążyli chłopi pieszo; ów krowę, ów wołu, albo inne zwierzę prowadząc, a odpoczywali przy gościńcu, w polu lub w lesie. Wlokły się wozy rzemieślników z sąsiednich miasteczek, wozy bednarzy, szewców, czapników, którzy od wczesnego ranka mieli rozbić swe kramy na rynku.
Z nastaniem dnia największy się ruch rozpoczynał.
Wszystkiemi drogami, dróżkami, które do Czarnegobłota wiodły, ciągnęły wozy, biedki, bryczki, dryndule najrozmaitszych fasonów, a ludu pieszego, jak mrowia.
Można się było obawiać, czy ta wielka ilość ludzi zmieści się w tak małej mieścinie? czy przygotowane przez zabiegliwych szynkarzy zapasy napojów i żywności wystarczą? Próżna obawa!
Wiadomo z praktyki od najdawniejszych czasów, że Czarnebłoto pomimo swojej pozornej szczupłości jest niesłychanie pakowne.
Podobne ono jest do wańtucha od wełny, który sam przez się wcale nie wielki, gdy go wypchać, wygląda jak wielka wydłużona baryła; ma ono piękny rynek, ma place na użytek jarmarczny przeznaczone, targ bydlęcy, koński i świński.
Targi te rozległe są i nie było zdarzenia, nawet podczas najświetniejszych jarmarków, żeby miejsca na nich zabrakło.
Drogą od Olszanki do Czarnegobłota wiodącą jedzie wierzchem na chudej szkapie ogromnie czupurny jegomość.
Szkapa pod nim okiełznana i osiodłana. Co prawda siodło nie nadto wspaniałe: stara, zniszczona terlica, gołem drzewem świecąca, bo skóra z niej zlazła miejscami; ale zawsze siodło, ze strzemionami, jak się należy.
Człowiek, na tem siodle siedzący, ma nos potężny, trochę czerwony, wąsiska konopiaste, wielkie, wyraz twarzy zawadjacki, czapkę na bakier.
Ubrany jest w surdut sukienny szaraczkowy, spodnie z płócienka domowej roboty, w kraty, czerwone z niebieskiem, buty z cholewami do kolan. Rękę ma narobioną, jak chłop, chociaż chłopem nie jest; cała okolica wie doskonale, że to pan Walenty Wasążek, szlachcic zagonowy z Olszanki.
Ma on własną posiedzialność z obejściem i dziewięć morgów gruntu w jedenastu kawałkach wąziutkich, a długich niesłychanie.
Niegdyś miał trochę piękniejszą fortunę, ale sporo ziemi sprzedać musiał na „prawo“, bo procesował się wciąż, a zamiłowanie do spraw miał takie, że byle o najmniejszą bagatelę skargi do sądu podawał.
Zaledwie się ożenił i gospodarstwo na siebie objął, zaraz ze szwagrami taniec po sądach rozpoczął i wodzili się o te długie zagony od instancji do instancji, a że, jeden drugiemu rozmyślnie przytem psoty robili, zabijali cielęta, ukręcali łby gęsiom i sami się często za czupryny brali, więc oprócz spraw cywilnych, rosły ciągle karne, z różnem szczęściem dla jednej i dla drugiej strony prowadzone.
Już się Wasążek i dzieci dochował, już mu i ogromne wąsiska urosły, gdy zagonki posagowe w spokojne posiadanie objął, ale nie żałował ani pieniędzy, ani czasu straconego, bo kawał świata zwiedził, sądy najrozmaitsze poznał, prawa się owąchał tak, że aż kodeks od niego zalatywał, a artykuły wszelkie sypał z pamięci, jak groch z worka.
Żaden z jego sąsiadów do takiej biegłości nie doszedł, chociaż też byli to ludzie na różne sposoby wypraktykowani i posiwieli w procesach. To też równać się z nim nawet nie śmieli, a w razie potrzeby sami przychodzili o radę prosić.
W takich wypadkach Wasążek zasiadał z powagą na ławie w izbie, lub też na kamieniu przed chatą i odrazu, bez żadnego przygotowania, okiem nawet nie mrugnąwszy — wykład miał, gęsto go artykułami prawa przeplatając.
— I niech wam się nie zdaje, ludzie — mówił — że Wasążek jeno na małe sprawy znawca. Ho! ho! zna on ci i kredytorstwo i hypoteczność, wie dobrze, z którego boku się co zaczyna i gdzie się kończy...
Jechał pan Wasążek stępa, fajeczkę ćmił i o nowym procesie myślał, gdyż z przechodniami i przejeżdżającymi w rozmowę się nie wdawał, a na powitania ledwie że głową raczył kiwać.
W tem usłyszał poza sobą turkot i wołanie:
— Wio, wio!
Obejrzał się i wstrzymał trochę szkapę. Niebawem jadący zrównał się z nim.
Był to Jukiel, pachciarz z Zatraceńca, dobrze znany w okolicy Jukiel Katz, bardzo sprytny i obrotny żydek.
Jukiel siedział wysoko na tak dobrze wyładowanej biedzie, że dziw, jakim sposobem mógł się na niej utrzymać.
— Ho! ho! — zawołał basem Walenty — a niechże cię psy zjedzą, Juklu, toś biedę wypchał dopiero!
— Każdy człowiek swoją biedę pcha — odparł żyd — a tymczasem dzień dobry panu Walentemu.
— Dzień dobry! Ma się rozumieć; że będzie dobry. Dla takiego spekulanta, jak Jukiel, jarmark to żniwo.
— Jak czasem. Trafi się dobry, trafi się gałgan i częściej gałgan niż dobry, a ten, choć niby powinien być najlepszy, niewiadomo jeszcze, jaki będzie...
— Wielki będzie, nadzwyczajny!
— Skąd to można wiedzieć?
— A toć ludu wali moc! Jak muchy czernieją po drodze. Ile to przed nami? ile za nami? a przecież ta droga nie jedna! O! panie Jukiel, czujesz ty, że będzie dobry jarmark, skoroś tak biedę wypchał, że siedzisz na niej tak, jak na wielbłądzie.
— To same drobiazgi, więcej powiózł mój syn wozem.
— Ha! dawni izraelitowie jeździli podobnoś i na wielbłądach i na inszych bestjach, prawda?
— Albo ja wiem; ja przy tem nie byłem zresztą co mnie do tego, ja mam swojego konia i biedkę — to dosyć dla mnie.
— Niema się co wstydzić: jeździli starodawni żydowie na wielbłądach, bo jeździli — i mannę, bywało, swego czasu jedli, aż im się uszy trzęsły, ale że im coś do łba przystąpiło i zgrymasili, tedy muszą jeść czosnek. Może nieprawda, panie Jukiel?
Żyd ramionami ruszył.
— Panie Walenty — rzekł — na co wasan zaczepia tych Izraelitów, co już od tysiąca lat pomarli. Oni już nie handlują, nie szachrują, oni już leżą w ziemi. Daj im wasan leżeć spokojnie i nie rusz ich, a jeżeli masz złość do dzisiejszych, to ich pozwij do sądu, albo rachuj się z nimi innym sposobem.
— Jukiel swój rozum ma, a ja swój.
— To wielka prawda; zostańmy każdy przy swoim, a jeżeli asan chce, to możemy zrobić handelek na co innego.
— No, no nie mamy się o co sprzeczać. Tak sobie oto powiedziałem, aby gadać. W drodze się nudzi, porozmawiać dobrze. Nie?
— Dlaczego? — owszem. Pan Walenty zapewne chce co kupić na jarmarku?
— Nie.
— To po co wasan jedzie?
— Pieniędzy mi trzeba; muszę spenetrować po mieście, może znajdę jakiego żydka.
— Przecież asan ma na miejscu w Olszance Chaskla; bardzo porządny człowiek i chętny do każdej dogodności. Dlaczego on panu Walentemu nie dał?
— Obiecywał, że się na jarmarku postara i właśnie dlatego jadę.
— Niech się pan Walenty nie boi; jeżeli Chaskiel przyobiecał, że się postara, to się postara napewno. On słowny jest. Zresztą, dlaczego niema być słowny. Panu Walentemu jeszcze można dać pieniędzy.
— Dlaczego Jukiel mówi, że jeszcze?
— Bo są tacy, którym już dać nie można.
— No, to skoro mnie można, po co mam czekać na Chaskla. Niech Jukiel sam da, będzie i prędzej i pewniej.
— Może jabym dał, ale mnie nie pasuje, trochęby to było niepolitycznie.
— Aha, żydowska hajzówka! Znam ja się na tem.
— Asan myśli, że asan się zna, a asan się wcale nie zna. Są takie interesa, na których nie każdy może się znać. Kto panu Walentemu powiedział o hajzówce?
— A cóż to jest?
— Widzi asan, to jest tylko zwyczajna grzeczność i delikatność; jeden drugiemu nie wydziera chleba z ręki. Czy asan myśli, że teraz łatwo żyć? Wcale nie łatwo, a gdyby jeden drugiemu chciał jeszcze psuć, to chybaby wszyscy z głodu pomarli. Widzi pan Walenty, że niema żadnej hajzówki, tylko delikatność.
— Więc takiem prawem o moim interesie z wami niema co mówić?
— Ja tego nie powiedziałem. Niech pan Walenty będzie około południa u Małki, może ja tam przyjdę, może Chaskiel przyjdzie, a najprędzej przyjdziemy oba. Może być asan spokojny.
— No, to dziękuję wam, bo mi bardzo pilno trzeba pieniędzy.
— Asan pewnie chce gruntu przykupić? Właśnie teraz ziemia niedroga.
— Właśnie, że o grunt idzie, ale nie o kupienie, tylko o co innego. Sąsiad mój, Michał, po przezwaniu Koszałka, w grunt mi się łajdak worał; miedzy, która moja sprawiedliwa i rodzona jest z dziada pradziada, oderżnął mi caluteńką skibę.
— Czy pan Walenty siał na tej miedzy pszenicę?
— Toż Jukiel dziwny, a któż na miedzy sieje? Miedza jest miedza; zielsko jeno na niej rośnie i trawa.
— No, więc w czem on zrobił panu Walentemu stratę?
— On teraz na tej oderżniętej skibie zboże zasieje, ale niedoczekanie jego! Ja zaraz do sądu i żeby mnie miało nie wiem co kosztować, z torbami puszczę.
— Mnie się zdaje, panie Walenty, że dwa lata temu asan miał sprawę w takim samym gatunku.
— Ho! ho! miałem ja i nie jedną.
— I zdaje mi się, że nawet z sąsiadem, Marcinem Sójką. Przypominam sobie ten interes, tylko ta jest różnica, że teraz sąsiad się worał w miedzę pana Walentego, a wtedy pan Walenty. I to też sobie przypominam, że tamtą sprawę pan Walenty przegrał.
— To i cóż? Nie każda sprawa bywa do wygrania, ale com się z nim po sądach natańcował, to pewnie jeszcze do dzisiejszego dnia pamięta!
— A ile pana Walentego kosztowało to tańcowanie?
— O tem niema co gadać; kosztowało, bo kosztowało, ale chłop się przekonał, że Walenty Wasążek nie da sobie w kaszę dmuchać! Był koszt, ale i skutek był, a skoro skutek był, to o koszt bajki!
— Nu, prawda. Każdy człowiek ma swoje lubienie; asan ma lubienie w sądach, asan gotów jeszcze kiedy i mnie sprawę zrobić.
— Niech Jukiel dwa razy tego nie mówi.
— Ale o cobyśmy się mieli prawować?
— O co? to najmniejsza rzecz. Chcecie? jutro was zapozwę i narobię wam takiej kapusty, że jej do Nowego Roku nie zjecie.
— Nu, niech asan da spokój, co mi po sprawie, co po kapuście — to nie mój interes.....
— Ja też tylko powiedziałem dla przykładu, żeby Jukiel wiedział, że jak zacznę z kim tańcować, to już rzetelnie. Hulam przez wszystkie instancje i przez kasację, hulam, że żaden młodzik na weselu tak nie hula.
Miasteczko było już widać. Jukiel szkapinę do szybszego ruchu przynaglał, Wasążkowi się też śpieszyło.
— Pamiętaj, Jukiel, — rzekł — że w południe u Małki.
I uderzywszy konia prętem, wyciągniętym galopem popędził.
Przy wjeździe do miasta ścisk był wielki. Dzierżawca rogatkowego, zmęczony, zadyszany, w czapce na tył głowy zsuniętej, biegał od fury do fury, aby odbierać należne mu groszaki. W czynności tej pomagała mu żona, kilkoro starszych dzieci i prócz nich, umyślnie na ten dzień wynajęty Wigdor, człowiek biedny, z profesji krawiec, ale tak dalece uczciwy i rzetelny, że można mu było nawet całego rubla drobnemi powierzyć, bez obawy, że sobie choćby jednego trojaka przywłaszczy.
Wielki krzyk był ciągle przy rogatce, bo każdy wywijał się od zapłaty jak mógł, lub obiecywał, że należność wieczorem odda, gdy będzie wracał. Dzierżawca rogatkowego, jako człowiek w fachu swoim biegły i doświadczony, znał się na takich obietnicach i przed niewypłacalnym pasażerem rogatkę zamykał, i to nie na patyk, jak w zwykłych okolicznościach, ale na ciężką kłódkę żelazną.
Chłop się sprzeczał, dzierżawca w niebogłosy krzyczał, że jest skrzywdzony, że w taki sposób może cały majątek stracić, a tymczasem na drodze przed zamkniętą rogatką, gromadziło się coraz więcej fur, wozów, bryczek, bydła i trzody. Ludzie krzyczeli, klęli, odgrażali się; niejeden, gorętszego usposobienia z wozu zeskakiwał i nie zważając na słuszność sprawy, dzierżawcy wygrażał.
Przeraźliwy kwik świń napełniał powietrze, klątwy i złorzeczenia wzmagały się, dzierżawca o mało nie płakał ze złości i życzył swoim wrogom, żeby w godzinę śmierci mieli taki niepokój, taki czarny i brzydki dzień.
Nareszcie chłop wydobył z kalety kilka miedziaków, szlaban się podniósł i liczne wozy, zawadzając jeden o drugi, wtłaczały się do miasteczka.
Co pół godziny, co kwadrans, powtarzało się to samo. Poborca rogatkowego ochrypł, żona jego, dzieci i pomocnik zupełnie stracili siły od targowania się i wrzasku.
Coraz trzeba było szlaban zamykać i coraz nową falę ludzi i zwierząt do miasta wpuszczać.
Gwałt jednak przy rogatce, w porównaniu z gwałtem, jaki się dział w samem miasteczku, w rynku, mógł się wydawać niby łagodny szmer strumyka wobec ryku morza podczas gwałtownej burzy.
Tam to on dopiero huczał, szumiał, niby wezbrana fala wody, gdy pozrywawszy groble i szluzy, szaleje.
W dniu jarmarcznym nawet bogobojni i uczeni żydzi, wyłącznie oddający się rozmyślaniom i czytaniu ksiąg, przerywali swe zajęcia i wychodzili na rynek, aby napaść oczy przyjemnym widokiem, aby swoją obecnością uświetnić dzień nadzwyczajny.
I słusznie wydawać się mogło tym myślicielom, że w owym dniu wyjątkowym rodzinne ich miasto Czarnebłoto jest niby królową wiosek, do której wszystek lud okoliczny przychodzi z pokłonem i darami, że jest wielką świątnicą handlu i śpieszy do niej naród wszelki, aby złożyć dziesięcinę w bydle, zbożu i wszelkim towarze, a ten wielki krzyk i harmider to niby pieśń pochwalna na cześć Czarnegobłota, odśpiewana przez tysiące głosów różnorodnych.
Jest to dzień życia i dzień żniwa dla tych, którzy dni siewu nie znają.
Dom „pod Zielonym Łabędziem“ jest w oblężeniu, a i we wszystkich innych szynkach aż się roi, bo dzień jarmarczny tem się jeszcze odznacza, że wzbudza w ludziach wielkie pragnienie do picia. Wiedzą o tem dobrze szynkarze i dbają pilnie, aby zawczasu zasilić źródła, do których przyjdą spragnieni dla ochłody, lub rozgrzania.
Zbliża się południe, złota kula słoneczna pali się na wysokościach, gorące promienie rzucając na ziemię; na rynku zgiełk coraz większy, po kramach tłok nadzwyczajny, przez ulice z trudnością przepychać się trzeba.
W zajeździe „pod Zielonym Łabędziem“ były trzy wielkie izby, w których podczas jarmarku gromadziło się zazwyczaj dużo gości.
W pierwszej, najparadniejszej stancji zbierali się dzierżawcy folwarków, rządcowie, nadleśni; w drugiej ekonomowie i zagonowa szlachta, koloniści i co zamożniejsi włościanie, a w trzeciej biedniejsi z nich. Pierwsza stancja była niby jak pokój, sprzęty w niej porządniejsze, w drugiej stoły i krzesła malowane, a w ostatniej — ławy zwyczajne, jak w karczmie.
Tu i tam uwijał się mąż Małki, Mojsie Fisz, i przy pomocy kilku żydziaków roznosił flaszki z wódką, z piwem, z czem kto żądał. Roznosił, kłaniał się, nadskakiwał, a pieniądze zgarniał, gdyż dzień jarmarczny to żniwo dla niego.
W drugiej i trzeciej stancji kręcili się różni żydkowie ze wsi i ci większym kupcom mówili na ucho, ile który gospodarz jest wart, ile pieniędzy pożyczyć mu można.
To byli znawcy swej okolicy.
Czego nie wiedział, naprzykład, taki Jankiel z Zatraceńca, Chaskiel z Olszanki, Mendel z Wierzbówki? Oni mogli powiedzieć, kiedy u którego gospodarza kura jajko zniosła, ile która krowa mleka daje, ile motków przędzy, wianków cebuli, grzybów suszonych, czosnku wisi na strychu. Nie było dla nich nic skrytego, żadnych tajemnic. Wiadomo im było, jaki przy której stajni jest zamek, jaki charakter ma pies podwórzowy, znali najdokładniej wszelkie drożynki polne i leśne, ścieżki między zbożami, doły w polach, suche rowy, słowem, całą okolicę jak najdokładniej znali.
O każdym gospodarzu mogli dać wskazówkę, czy jest pracowity, czy próżniak, trzeźwy czy pijak, czy ma babę dobrą, czy złą, czy się jej boi, czy nie. Wiedzieli, co warte są jego dzieci; czy lubią palić papierosy i kosztować słodkiej wódki, czy też nie dają się skusić.
Wiedzą oni, kiedy w folwarku fornale śpią w czworakach, a kiedy w stajni, kiedy śpią twardo, kiedy lekko, a kiedy bardzo mocno. Wiedzą, ile kto na wsi ma pieniędzy, ile mu brakuje, czy ten brak jest bardzo dokuczliwy, czy też można go wytrzymać i do jakiego czasu.
Mogą powiedzieć bez zająknienia, ile kto posiada stożków siana i kop słomy, czy ma czem przeżywić konie i bydło do wiosny, czy też je musi na jesień sprzedać.
Jest takie paskudne stworzenie, na które szanujący się starozakonny kupiec nie powinien patrzeć, a jeżeli wypadkiem spojrzy i zobaczy, to wypada mu splunąć. Wiejski żydek też spluwa, ale swoją drogą liczy sztuki i ocenia je. Wie on dobrze, ile warto jest prosię, ile chudy podświnek, a ile spasiony karmnik.
Jest to w interesie przydatne, bo nieraz chłop się zaklina, że jak tylko wieprza sprzeda, zaraz dług odda.
Paskudna hypoteka, ale cóż robić? Pilnuje więc żyd gospodarza na jarmarku, żeby pieniędzy nie stracił, zanim oddać je zdąży.
Właśnie i Wasążek takie Chasklowi i Juklowi zabezpieczenie przedstawiał. Żydzi spluwali, mówiąc, że od takiej godnej osoby, jak pan Wasążek, zapewnienia nie potrzebują, że im zwykły rewers wystarczy, ale zarazem spojrzeli wymownie jeden na drugiego. Jukiel był spokojny, wiedział bowiem, że od tego dnia chlew Wasążka pozostawać będzie pod ścisłym dozorem i że żadna zmiana nie ujdzie przed bacznem okiem Chaskla.
Wielki i ciężki był targ żyda z szaraczkiem, trochę już ciętym dla fantazji. Wasążek wymyślał swoim dobroczyńcom od rozbójników i wisielców, życzył im, żeby zgnili w prochowni lub w jeszcze gorszym kryminale. Zgodę przybijał im na dłoniach twardą, narobioną ręką, ciężką jak z ołowiu, silną jak ze stali.
Jukiel wyrywał dłoń.
— Pfe! niech acan tak nie bije! Acan może miarkować, że to boli...
— Głupiś i obyczaju nie znasz, dobra zgoda — dobre przybicie. Robimy zgodę, czy nie?
— No, już, już.
— A to dawaj rękę.
— Na co?
— Bez wykrętów. Ma być zgoda, niech będzie zgoda i skutek!
Pochwycił rękę Jukla i uderzył w nią swoją dłonią tak silnie, że aż żyd podskoczył.
— Niech acan nie robi awantury, do czego to podobne? Niech acan lepiej siada przy stole i pisze rewers. Czy acan piśmienny jest?
— Czy ja piśmienny? A cóż to sobie myślisz? Ja na sprawach zęby zjadłem i piśmiennybym nie był? Ręka w pracy zesztywniała krzynkę, ale pisma się nie boi.
Walenty zasiadł przy stoliku, odsunął butelki, kufle i zaczął pisać. Ciężko mu to szło, w izbie było parno i duszno. Gdy się nachylił nad stołem, a, jako chłop wysoki, bardzo zgiąć się musiał, żyły na czole i na skroniach wystąpiły mu, jak baty, twarz nabrała koloru cegły, z czoła krople potu, niby ziarna grochu, spadały na papier.
— Acanowi, panie Walenty, ciężko jest — zauważył Jukiel.
— Gorąco!
— Nu, z rewersem nie można czekać do zimy.
— Pomaleńku napiszę.
— Ja acanowi co powiem, panie Walenty: na co się pan ma zrywać i męczyć? Tu jeden żydek przyjdzie. On bardzo lekki do pióra jest, w jednej minucie napisze i drogo nie weźmie. Porządny chłopak, da mu pan cokolwiek za fatygę i będzie kontent.
— Oho! jeszcze będę żydziakowi kieszenie napychał! Dość mnie już kosztujecie!
— Ale niechno pan Walenty uważa, że pana Walentego pisanie długo zabawi, a my nie mamy czasu. Dziś jarmark, dziś godzina więcej warta, niż zwyczajne trzy dni. Ja poślę po żydka.
— Czekać, czekać! — odpowiedział Wasążek i zdjął przedewszystkiem z szyi czerwony szalik wełniany, który pomimo gorąca miał na sobie, następnie zrzucił surdut, kamizelkę, rękawy od koszuli zawinął po łokcie i tak do pisania zasiadł.
— No, teraz — rzekł — pójdzie, jak po mydle, zobaczysz.
Szło oporem.
Ręka mokra przylepiała się do papieru, muchy, obsiadające łysinę, przeszkadzały zebrać myśli, pióro wyślizgiwało się z ręki...
Wielkiemi literami wypisał szlachcic: „Ja niżej podpisany własnoręcznie, Walenty Wasążek...“ Znowu umoczył pióro w kałamarzu, ale umoczył zanadto i ogromny kleks rozlał się po papierze.
— No, co teraz będzie? — spytał Jukiel.
— Uf! gorąco piekielnie; siedzę, jak w piecu, ciężko! Niech będzie co chce, posyłaj po onego żydziaka.
Chaskiel pobiegł i pisarza z sobą przyprowadził.
Był to żydek blady, jak kreda, szczupły, w kapocie nieco krótszej, niż czarnobłocka moda wymagała, z oczami zapadłemi, piersią zaklęsłą, suchotnik.
— To ty, żydku, taki mechanik od pióra? — zapytał Wasążek.
— Ja. Co ma być?
— Napiszesz rewers, a ja podpiszę.
— A co ma być?
— Rewers, powiadam ci. Czyś głuchy.
— Słyszę, ale chcę wiedzieć, co ma być?
— On się pyta, co za to dostanie — wtrącił Jukiel.
— A cóż ty chcesz?
— Rubla.
— Żebyś ty zmarniał! Rubla za głupi rewers?
— Co ja winien, że wasan chce napisać głupi rewers?
— Chcę, bo biorę pieniądze.
— Ja też chcę brać pieniądze.
— Panie Walenty, nie bałamućmy! — prosił Jukiel — to jest jarmark, mamy jeszcze dużo interesów do zrobienia.
Po krótkim targu żydek dał się przekonać, że za napisanie rewersu żąda trochę za drogo i poprzestał na dwudziestu groszach, które mu Walenty zaraz doręczył. Następnie skrypt podpisał, pieniądze do kieszeni zgarnął i spokojny, że już będzie miał o czem z sąsiadem taniec rozpocząć, udał się na miasto, aby sprawunki załatwić.
Gdy Wasążek pożyczał pieniędzy „pod Łabędziem“, sąsiad jego i przeciwnik zarazem uczynił to samo „pod Kogutem“. Tak więc obadwaj byli przygotowani do procesu o miedzę.
Dodawało im to fantazji nadzwyczajnej. Miny mieli zawadjackie, czapki zbakierowane, chód wprawdzie niepewny, ale nadzwyczaj śmiały. Ludzie ustępowali im z drogi...
Wszystko na świecie musi mieć swój koniec, więc też i jarmark się skończył.
Jak rano szeregi fur pięły się różnemi dróżkami na wzgórze Czarnobłockie, tak o zachodzie słońca znowuż temi samemi dróżkami staczały się na dół, każda jakąś cząstkę z siebie w Czarnembłocie zostawiwszy.
W miasteczku gwar się uciszył, natomiast na drogach było głośno. Niejeden wieśniak, podochociwszy sobie śpiewał na cały głos; inni kłócili się, inni rozmawiali.
O północy, a nawet jeszcze po północy, słychać było turkot wozów i głosy zapóźnionych jarmarkowiczów, jakby na stwierdzenie tej prawdy, że droga na jarmark jest znacznie krótszą, aniżeli droga z jarmarku...
Może komu dziwnem się to wyda, ale tak jest, a przyczyny różnicy dwóch zupełnie jednakowych i równych dróg są następujące: na jarmark człowiek jedzie rano, a z jarmarku wraca wieczorem; na jarmark jedzie trzeźwy, a z jarmarku podcięty; na jarmark śpieszy się i nie wstępuje do karczem przydrożnych, z jarmarku nie ma potrzeby się spieszyć i może wstępować, gdzie zechce. Nikt mu też nie broni nocować w rowie przydrożnym, lub znaleść sobie inny na świeżem powietrzu przytułek...
Ma się rozumieć, że jest tu mowa o ludziach, co szkłem się bawić lubią, bo dla trzeźwych droga z jarmarku i droga na jarmark jednakowo jest długa, a czas zawsze jednakowo drogi.
Wasążek prawie ostatni opuścił miasteczko, gdyż, po załatwieniu interesu z żydami i kupieniu kilku drobnych sprawunków, powrócił jeszcze pod „Łabędzia“, gdzie zabawił się w kompanji, oczywiście przy butelce. Mojsie Fisz stawiał flaszkę za flaszką, że zaś samo piwo Wasążkowi i jego towarzyszom wydawało się za lekkie, dolewali więc do szklanek araku i to im ogromnie smakowało.
Przy gawędzie i butelce czas prędko schodzi, to też, gdy się przyjaciele rozstali i gdy Wasążek dosiadł swej szkapy, było późno już — może jedenasta w nocy. Dokładnie nie mógł Wasążek tego nawet po gwiazdach wymiarkować, gdyż po pijanemu zdawało mu się, że te jasne światełka rozruszały się na wysokościach i że kręcą się po niebie, jak żydzi na jarmarku. Chociaż Wasążek miał wóz kuty i litry wyplatane, że wyglądał on zdaleka jak bryczka, jednak na kołach jeździć nie lubił i najczęściej podróżował wierzchem, na starej gniadej kobyle.
Była to szkapa własnego chowu Wasążka, znała swego pana i słuchała go, jak pies. Nie sprzedałby jej nawet za duże pieniądze, bo też było to bydlątko wielce mądre i na wszystkie sposoby wypraktykowane.
Wasążek umiał cenić jej przymioty i wiedział, że lepszej szkapiny dla siebie nie znajdzie. Istotnie, była ona jakby stworzona dla niego.
Do drogi tak była wypraktykowana i widząca, że czy w zaprzęgu, czy pod wierzchem, wśród nocy najciemniejszej stąpała pewno i śmiało, jakby w samo południe. Wasążek mógł spać na wozie doskonale, gdyż pewny był, że szkapa nie zabłądzi i że go do rowu nie wrzuci.
Przed sądem gminnym zawsze stawała, jakby wiedząc, że jej pan ma ciągłe do tego domu interesa; zatrzymywała się również przed każdą karczmą. Jeżeli Wasążek zeszedł z wozu na rozgrzewkę, czekała spokojnie, dopóki nie wyjdzie; jeżeli zaś nie zsiadał i spał, stała przez jakąś chwilę i wlokła się w dalszą drogę.
Do pastwiska bydlątko było jedyne: zawsze znalazła drogę do cudzej koniczyny lub owsa, ale za najmniejszym szmerem, dosłyszawszy zdaleka odgłos kroków ludzkich, wynosiła się pocichutku na swoje miejsce i szczypała chudą, ale Wasążkową trawkę, bez obawy, że jej kto jakąś przykrość wyrządzi...
Nie było wypadku, żeby ją złapano w szkodzie, a przecież wyglądała nieźle, chociaż jej skąpy Wasążek cukierkami nie pasł.
Na noclegach i popasach, w cudzych stajniach i zajazdach, umiała się doskonale zdjąć z uździenicy i powyjadać obrok innym koniom, a sprawowała się przy tem tak cicho i spokojnie, że żaden furman się nie obudził i, co się dzieje, nie spostrzegł.
Pożywiwszy się, wracała na swoje miejsce i albo kładła się na słomie, albo też stała spokojnie, ze łbem nisko do samej ziemi spuszczonym, jakby jej życie obrzydło.
Ogromnie zaradne bydlątko!
Potulna i spokojna wobec Wasążka, Wasążkowej i małych Wasążczaków, które najbezpieczniej na niej jeździły, względem obcych ludzi była niezmiernie harda i nieprzystępna.
Gdy się do niej kto zbliżał, tuliła uszy i wyszczerzała ogromne żółte zęby, z wyrazem wielkiego gniewu.
Raz w nocy, gdy złodziej zakradł się do stajni i chciał ją uprowadzić, tak go pogryzła i kopytami potłukła, że przez kilka tygodni leżał i ledwie się wylizał, tembardziej, że i Wasążek, którego hałas w stajni przebudził, nakładł mu także porządnie.
Od tej pory już się złodzieje nie kusili o szkapę.
Ale wszystkie te przymioty, które wykazywała, jako szkapa zaprzężna w drodze, zaradna w cudzej stajni i na pastwisku, potulna w domu, złośliwa wobec obcych, były niczem z przymiotami jej, jako wierzchówki.
Zdaje się że Wasążek część własnej fantazji jej odstąpił, bo gdy ją nieco rękawem wygładził, stare siodlisko na nią włożył, nabierała takiej zawadjackiej miny i fantazji, że trudno było ją poznać.
Od Wasążkowej posiedzialności, do figury za wioską niosła łeb wysoko, potem spuszczała go znowuż, ale niechno do innej wioski wchodziła, znów była fantazja i okrutna mina.
I Wasążek się wtedy pod bok podpierał, czapkę na bakier przekręcał i paradował tak, aż ludzie przystawali, mówiąc:
— Grosiwa wiele nie ma, ale miniasty od stu djabłów!
Z iluż to przygód niedobrych wyratowała Wasążka wierna szkapa!
Szlachciura gorący był, do zaczepki skory, do bójki jeszcze prędszy, to też trafiało się czasem, zwłaszcza gdy się na kilku rzucił, że musiał zmykać, aby kości ratować. W takich zdarzeniach, skoro tylko szkapiny swej dopadł, był bezpieczny zupełnie. Nieraz gonili go i na dobrych koniach, ale gdzież tam! Szkapa rwała jak wicher, grudy ziemi wyrzucając zpod kopyt.
Wasążek wówczas pochylał się tak, że jego konopiaste wąsiska splatały się niemal z rozwianą grzywą kobyły, a on wykrzykiwał co chwila:
— Hulaj, starucha!
I starucha hulała, hulała bez pamięci. Mogło się zdawać, że ją szał jaki ogarnął. Rowy, wyrwy, zagony nic nie znaczyły dla niej; pędziła, jak wicher, dysząc ciężko, pędziła dotąd, dopóki tylko mogła.
Potem zwalniała bieg stopniowo, uspakajała się, aż wreszcie, ciężko robiąc bokami, stawała.
Wówczas Wasążek napominał ją łagodnie i ostrzegał:
— A sprobójno i ochwać się, starucho, obaczysz, że zaraz żydowi cię sprzedam!
Nie ochwaciła się, zdrowie miała żelazne i wytrwałość niespożytą.
Poczciwe bydlę. Siedmioro źrebiąt miał od niej Wasążek, a wszystkie pięknie się wychowały i za dobre pieniądze do ludzi poszły. Pamięta je Wasążek dobrze: wszystkie były gniade, jako i matka, łyse jako i matka, z pończochą na lewej nodze zadniej, też jako i matka.
Jeden tylko był odmieniec i miał łeb jak latarnię, całkiem biały, ale swoją drogą natura w nim była poczciwa; do roboty nie zanadto ciekawy, do żarcia jedyny i przez to właśnie zawsze gładki i gnatami nie świeci. Doskonały koń! kupił go ksiądz z Zimnej Woli i nie wstydzi się nim jeździć w pojedynkę, chociaż osoba znaczna i kanonik.
Starucha wiedziała zawsze, kiedy Wasążek jest trzeźwy, a kiedy pijany, bo się to szlachcicowi, odpuść mu Panie, zdarzało dość często.
Gdy trzeźwy był, szła pod nim równo i śmiało; gdy pijany, dreptała drobno, podbiegając bokiem to na prawo, to na lewo, stosownie do tego, w którą stronę się szlachciura przechylał i tym sposobem podtrzymywała go na sobie, aby nie spadł.
Tym razem Wasążek był dobrze cięty, ale nie drzemał, bo mu sprawa na to nie pozwalała. Myślał o niej, miał już potrzebne pieniądze i rozkoszował się przedsmakiem tańca, jaki z sąsiadem rozpocznie.
Droga ciągnęła się przez niewielką groblę, przerzynał ją rów niegłęboki, a na nim rzucony był mostek z balików, nawpół spróchniałych, który trzymał się ledwie na swej podstawie. Niebo zaciągnęło się chmurami, zasłoniło złociste gwiazdki i ziemia tonęła w ciemnościach.
Właśnie do mostku dojeżdżał Wasążek, a tak się myślą w swoją uciechę spodziewaną zagłębił, że aż głośno mówić zaczął:
— Będę tańcował — rzekł — o! będę tańcował!
Nagle, niewiadomo skąd, w ciemności nocnej, odezwał się głos gruby, ochrypły, jakby zpod ziemi wychodzący:
— Łżesz, bo nie będziesz tańcował.
Szkapa stanęła, jak wryta, szlachcic na razie pojąć nie mógł, co się stało, kto do niego przemawia. Uczuł, że mu się jakoś zimno robi, ale przez wrodzonego ducha przekory krzyknął:
— Otóż będę!
— Nie będziesz! — odezwało się znowuż zpod ziemi.
— Ktoś ty? — zawołał Wasążek, czując, że mu się czapka na głowie podnosi.
Zamiast odpowiedzi rozległ się jakiś śmiech dziwny, jakby nieludzki, a jednocześnie ogromna jakaś figura ukazała się tuż przy mostku.
Musiało w niej być coś osobliwego i nadzwyczajnego, bo szkapa drgnęła i rzuciła się wbok tak nagle, że Wasążek o mało z siodła nie wyleciał.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał i uderzył kobyłę z całej siły prętem.
Starucha chrapnęła tylko, rzuciła się naprzód, jak szalona, nie drogą, ale przez podorywkę, przez ściernie, przez łąkę; pędziła jak wicher, jakby przez wilki ścigana.
Szlachcic przynaglał ją jeszcze do biegu.
Tajemnicza postać wybuchnęła śmiechem.
— Dobrze ci tak! — rzekła — jałmużny ubogiemu nie dałeś i jeszcześ mnie zdyfamował brzydkiem słowem! Mnie dyfamować, mnie, Błażeja Pokrzywę! Mnie, którego na dziesięć parafji wokoło dziadowskim królem zowią! Ja na jarmarkach pierwszy, ja na odpustach pierwszy, ja na zaduszkach pierwszy; ja sto pieśni znam dziadowskich, a jedna nad drugą dziwniejsza; ja dziesięć głosów różnych dobyć potrafię, a jeden nad drugi silniejszy; ja wiem, co przede dworem zaśpiewać, co przed chałupą, co przed kościołem, co przy cmentarzu, a co na jarmarku pasuje. Ja nie przybłęda z końca świata, ani nie kaleka z wypadku, ani chleba z biedy proszący, — ja dziad z dziada pradziada, rodzony; mój ojciec dziadem był, a matka też z dziadowskiego rodu: jeszcze panną była, a już za babę chodziła po świecie!
Odsapnął i usiadł na mostku, zpod którego był wyszedł. Z gniewu widocznie jeść mu się zachciało. Zapuścił rękę w sakwę i szukać zaczął, mówiąc do siebie pół głosem:
— Naród jest miłosierny, daje chleb i trojaki... Insza baba i jajko do garści wciśnie i okrasy nie pożałuje, a za zielę dobre od słabości, za zamówienie, za odczynienie, za każdą przysługę zapłaci. Dobry i miłosierny naród, jałmużnę daje i ubogich wspiera. Trafi się i taki Wasążek, coby i psu z gardła wyciągnął, dusza zatracona, ale rzadko...
Brzęknęło coś w torbie, flasza z gorzałką zapewne; dziad ją do ust chciwie przyłożył i ciągnął długo, potem rozmaite wiktuały wydobywał i jadł powoli.
Świt Błażeja zastał przy tej czynności. Cienie nocy przerzedzać się zaczęły i pierzchać; można już było widzieć drogę i mostek na niej, przysadziste grusze polne, co się rozsiadły na miedzach, a w oddaleniu kilkanaście wysokich topoli, które wyglądały niby smukłe wieżyczki.
Dziad podniósł się.
Był to chłop dużego wzrostu, barczysty, z miny raczej na zbójcę, niż na ubogiego żebraka — kalekę wyglądał. Piwne, błyszczące oczy groźnie zpod brwi krzaczastych, czarnych, jak smoła, patrzyły. Długie włosy, szpakowate, spadały mu na ramiona, broda aż na piersi.
Utykał na prawą nogę i o kuli chodził, właściwie jednak nie była mu ona potrzebna, chyba dla dziadowskiej ozdoby. Gdy go nikt nie widział, Błażej niósł tę kulę pod pachą lub na ramieniu.
Oprócz kuli miał i kij dziadowski długi, sękaty, zakrzywiony w grubszym końcu, a w cieńszym dobrze okuty, powyżej okucia zaś obciągnięty skórką z jeża. Z takim koszturem w ręku mógł między najbardziej złemi psami przechodzić; kolczasta skórka potrafiła je utrzymać w odległości. Zresztą ów kosztur potrzebny był raczej dla zachowania dziadowskiego zwyczaju, aniżeli dla obrony. Błażej Pokrzywa tak był dobrze w całej okolicy znany, że i psy wioskowe szczekały na niego jedynie ze zwyczaju.
Szczekały, gdy szedł, a gdy usiadł przed którą chałupą dla wypoczynku lub pogawędki, gdy świeży, pachnący jeszcze chleb zajadał, to najzawziętszy Burek, albo Łysek gospodarski siedział przy nim spokojnie, patrzył mu w oczy, a nawet łasił się do niego.
Nie przeszkadzało mu to później z ujadaniem groźnem odprowadzić dziada aż do następnej chałupy.
Błażej, oprócz kosztura z jeżową skórką, miał skorupkę żółwiową, w którą, gdy pod kościołem siedział, zbierał grosze; miał dwie sakwy płócienne, łatane gęsto, chodaki wykrzywione i dziurawe, sukmanę starą, jak świat; przepasany był pasem rzemiennym, wytartym aż do białości.
Na szyi nosił różaniec z wielkich drewnianych paciorków, zakończony krzyżem mosiężnym.
Błażej był to dziad, nie włóczęga bynajmniej, lecz osiadły na swoich własnych śmieciach. Mieszkał w Zimnej Woli, wsi kościelnej, gdzie miał niedaleko cmentarza własną lepiankę po ojcu.
Stała ona na gruncie dworskim, ale nikt dziada o tytuł własności nie pytał i używalności mu nie bronił.
Taki to był ów duch, który Wasążka i jego szkapę przestraszył.
Podjadłszy sobie na mostku, Błażej wstał i, nie śpiesząc się, poszedł drogą, potem skierował kroki na ścieżkę wydeptaną, co wiła się wśród pól, niby szara tasiemka; szedł z dobrą godzinę, aż doszedł do Olszanki, dość dużej wioski, w części należącej do włościan, a w części do drobnej szlachty zagonowej.
Można to było zaraz poznać na pierwsze wejrzenie. Włościańskie domki w jednej linji przy drodze stały, szlacheckie porozrzucane na uboczu. Pierwsze były zwyczajne, bez żadnego przyozdobienia, drugie wszystkie z gankami na dwóch słupach, więcej na pańską modę.
Chyliły się te ganki ze starości i zaniedbania, niejeden przekrzywił się, jak stara czapka na Wasążkowej łysinie, ale utrzymywano je przecież, bo taka z dawien dawna u zagonowej szlachty jest moda.
Błażej, wszedłszy do wsi, skierował swe kroki w ulicę, między włościańskie domostwa, przed każdą chałupą zatrzymywał się, „pochwalony“ rzekł, pacierz odmówił, gospodarza i gospodynię dobrem słowem przywitał, dzieci jakim figlem rozśmieszył i wszędzie coś dostał, nie prosząc nawet.
Bo i na co? bez mówienia wiadomo, że od tego jest dziad, żeby mu co dać. Gospodarzy w tej wsi Błażej znał wszystkich, to też witano go, jak znajomego; częstokroć rady od niego żądano, gdy kto chorował, gdyż dziad na ziołach znał się dobrze, zbierał je i w swojej lepiance suszył.
Wszedłszy na podwórko Michała Rokity, ujrzał samego gospodarza, jak wóz do drogi szykował.
— Witajcie, Michale — rzekł — widzę, że w drogę się zbieracie.
— A toć...
— Daleko?
— Do gorzelni do Rudki.
— No, no. Cóż wam taka potrzeba wypadła?
— Po okowitę dla Chaskla.
— Musi wam dobrze płacić, bo to kawał drogi.
— Oho, on zapłaci!
— To pocóż jedziecie? Jabym powiedział: jedź sam, kiedy ci potrzeba.
— Wiecie wy, Błażeju, jedno, ja wiem drugie, a Chaskiel wie trzecie. Nie zawsze człowiek może powiedzieć, co myśli, nie zawsze może zrobić, co chce. Eh, inszemu psu lepiej na świecie! — dodał machnąwszy ręką niechętnie.
— Nie mówcie tak, Michale. Bóg miłosierny przemieni na lepsze.
Rokita nic nie odrzekł, wóz smarował w milczeniu, dziad pozostał jeszcze chwilę, ale, widząc, że gospodarz do rozmowy chęci nie ma, odszedł.
Przy studni, opodal od chałupy Rokity, spotkał dziewczynę z konewkami. Ładna była dziewucha, zgrabna, wesoła, modre oczy patrzyły figlarnie, na ustach, jak świeże wiśnie czerwonych, uśmiech igrał. Biegła śpiewając.
— Dzień dobry, Franusiu! — rzekł dziad.
— Dzień dobry.
— Po wodę?
— Też pytacie... po cóżbym szła do studni.
— Ano prawda. Ojciec w domu?
— Gdzie zaś! Tatuś pojechali daleko...
— Do Kopytkowa?
— Akurat zgadliście! Do samej Warszawy pojechali — po towar.
— Oho!...
— A ma się rozumieć. Tatuś sklep na to trzymają, żeby we wsi wygoda była; ludzie kupują, nawet z drugich wiosek zajeżdżają, więc tatuś chcą, żeby jeszcze więcej towaru mieć i pojechali.
— I nie boi się ojciec?
— Czego?
— Choćby Chaskla... jemu nie podoba się ta rzecz.
— Tatuś powiedzieli, że choć w lesie wilk, to przecież ludzie do lasu chodzą. — Ale ja się z wami zagadałam, a nie mam czasu. Bądźcie zdrowi.
— Nie tak zaraz. Jedno słówkobym rzekł, toby Franusia miała czas słuchać.
— A jakież to słówko?
— Wczoraj w Czarnembłocie na jarmarku byłem.
— Wielka nowina! Toć wy po wszystkich jarmarkach, po wszystkich odpustach chodzicie.
— Tak, ale ja tam różnych ludzi widziałem.
— Jarmark bez ludzi nie bywa.
— I to prawda, ale nie wszyscy z jarmarku ukłony dla Franusi przysyłają.
— Kto, kto? mój Błażeju.
— Sobieński Kajetan z Brzozówki i syn jego Piotruś.
— Piotruś! — zawołała dziewczyna, pokraśniawszy zaraz, jak kwiat makowy — a onby się skąd wziął? Eh! Błażej tylko tak mówi... Piotruś przecie w Warszawie, w nauce.
— Nie w Warszawie, ale w domu już, bo naukę swoją ukończył. Franusię kazał pozdrowić, powiedział, że lada dzień w Olszance będzie... i byłby już, tylko że czasu nie mają...
— Ale...
— Prawdziwie nie mają. Z Piotrusiem przyjechało dwóch młodych rzemieślników, jeden stelmach, drugi podobno koszykarz, poprzywozili narzędzia różne i statki. Kajetan w Czarnembłocie majstrów godził, mają zaraz do roboty się brać; stawiać kuźnię, ale nie taką, jak zwyczajne na wsi, tylko nowomodną, dużą. Nie znawca ja na te rzeczy, mówię, com słyszał, pokłon oddaję, a gdy Kajetan z Piotrkiem tu przybędą, to się Franusia od nich najlepiej dowie o wszystkiem. Ja już idę do domu.
— Pewnie Błażej głodny — rzekła z uśmiechem dziewczyna.
— Dziad zawsze głodny... takie jego prawo.
— To wstąpcie do nas.
— Kiedyindziej; na drugi raz Franusiu; teraz muszę już iść.
Dziewczyna wzięła konewki i pędem pobiegła do domu.
Dom Bednarczyka większy był, niż inne chaty gospodarskie; różnił się od nich wielkością i wysokością okien. Po jednej stronie sieni znajdowało się mieszkanie, po drugiej sklep, urządzony porządnie, z półkami na towary, z ladą, czyli stołem sklepowym. W jednym kącie stała waga dziesiętna; w podłodze zrobione były drzwi, przez które po schodach wchodziło się do piwnicy.
Franusia wbiegła do mieszkania, matka jej krzątała się właśnie przy kominie.
— Ach, matusiu, — zawołała uradowana dziewczyna — wie matusia? Piotrek Sobieński powrócił do domu.
— A ty skąd wiesz?
— Błażej dziad mówił...
— Cóż wielkiego? Powrócił, to powrócił.
— Ale, matusiu, stelmacha przywieźli, koszykarza przywieźli, kuźnię budują. Podobno jakieś osobliwe bryczki mają wyrabiać.
— Wiem. Oddawna Kajetan o tem myślał i z twoim ojcem i z innymi gospodarzami narady mieli. Teraz nastają inne czasy, moje dziecko, nietylko na rolę patrzyć trzeba i na zboże, co się na niej urodzi, bo roli niewiele, a za zboże marnie płacą — to też różnemi sposobami należy zabiegać, aby mieć z czego żyć.
Franusia przerwała matce, pytając:
— Matusiu, pamiętacie, że w Zimnowoli odpust?
— Pamiętam.
— Pojedziemy, prawda?
— Nie wiadomo.
— Oj, matusiu, jedźmy, jedźmy koniecznie — albo pójdźmy, jeżeli koni wam żal.
— Zobaczymy, — odrzekła matka.
Dziewczyna zaczęła krzątać się po izbie, potem wybiegła do ogrodu, ale robota jej nie szła. Myślała tylko o Piotrku: jak on wygląda, czy się odmienił w Warszawie, czy nie zapomniał?