W szponach/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W szponach |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gazeta wznieciła ruch na wszelkich drogach komunikacyjnych więzienia. Stukały „telegrafy“, gadały „telefony“, a w nocy gwizdania i krzyki wart mówiły, że i nazewnątrz coś się dzieje niezwykłego.
— Co to znaczy?... Co się stało?... — pytał Gawar, wsłuchując się w rytmiczne kroki i rozmowy szyldwachów.
— Nie wiem. Pewnie złapali gdzieś „pocztę zagraniczną“.
— Jaką „pocztę zagraniczną“?
— Widzisz, dawniej kiedy nie mieliśmy dziur, które teraz w każdej prawie są celi w naszym korytarzu, to używaliśmy komunikacji przez okno na sznurku. Ale musieliśmy ją zarzucić, gdyż zbyt często narażona była na wsypy. Szyldwach, zauważywszy, że się coś po murze snuje, dawał zwykle znać starszemu gwizdkiem, ten wskazywał żandarmom okno i była rewizja w celi. Proces uwiadamiania trwał za długo i zwykle już nic nie znajdowano, ale zawsze... niepotrzebny powstawał zamęt!... To nas głównie skłoniło do szukania nowych dróg zapomocą pręta, wyłamanego z łóżka i wyostrzonego na piecu w kształcie dłóta... Tuneli robiło się kilka na zapas... Z początku żandarmi zaciekle walczyli z nami, obecnie, w naszym przynajmniej korytarzu, pogodzili się z losem i już ich nie szukają, ograniczając się do wypadku skandalicznej nieostrożności... Ale w innych oddziałach walka trwa jeszcze i stąd pochodzi cała ta bieganina... Nie trwóż się, ale bądź ostrożny, gdyż zbudził się ruch w całem więzieniu...
Istotnie żandarmi latali po korytarzu, jakby oszaleli. Co chwila zgrzytały rygle otwieranych gdzieś drzwi i słychać było ochrypły bas wachmistrza Rondla, kłócącego się z winowajcą.
Gawar przycichł. On wysłał już swoje zapytania do Redakcji, a obecnie obmyślał własny artykuł do pisma w sprawie „powszechnego ubojowienia młodzieży“.
Miał kłopot z papierem, gdyż we wszystkich książkach, jakie mu przysłano, białe kartki były wydarte. Poświęcił więc marginesy swoich podręczników szkolnych i z wielkim zapałem, połączonym z niemniejszą „tremą“, wziął się do pisania. Pisał, wycierał skórką chleba i znowu pisał, rozpaczał, że „nic z tego nie będzie“, to znów podniecony chodził po celi i wielekroć razy szeptał obmyślone zdania, nim je z dumą na papierze wyłożył.
Wtem pewnego dnia otrzymał odpowiedź z Redakcji, która objaśniała, że numer następny „z powodów od niej niezależnych“ wyjdzie ze znacznem opóźnieniem, dawała więc wyjaśnienia na niektóre pytania wcześniej. Przytem delikatnie wyraziła żal, że nie wie, kim jest adresat, gdyż mogłaby może bardziej szczegółowych co do wielu rzeczy udzielić wskazówek. Gawar uszczęśliwiony odpisał natychmiast, opowiadając otwarcie wszystko, co się jego tyczyło. Rozumie się, że przeznaczony na artykuł papier został zużyty inaczej, zato niedoszły dziennikarz otrzymał znaczną ilość informacyj, które wykazały mu dobitnie, iż obmyślane przezeń projekty i „wyczuwane“ potrzeby, oraz „trawiące“ wątpliwości, były już rozwiązane, albo upadły dzięki „przeklętym“ warunkom, albo pracowano nad ich rozwiązaniem... tam gdzieś woddali. Korespondencja nie ustawała, nie było dnia, żeby nie wysłał lub nie otrzymał liściku. Były tam już i realne wskazówki, i instrukcje, bardzo jednak ostrożne i niedostateczne. Gawar doskonale rozumiał, że inaczej być w tych warunkach nie może, mimo to pytał i pisał dalej pochłonięty, jakby zaczarowany jedną myślą i jednem dążeniem...
Aż stało się pewnego razu, że przez tunel na piecu, którego używali z „frakiem“ w rzadkich przypadkach większych przesyłek, otrzymał umiejętnie zwinięty i przewiązany nitką rulonik cieniuchnego papieru. Zrozumiał odrazu, iż jest to coś niezwykłego i z bijącem sercem czekał, aż się na korytarzu żandarmska podejrzliwość znuży i uciszy, aby posyłkę szczegółowo obejrzeć. Gdy ją wreszcie rozwinął i zdumione jego oczy odczytały na tytułowej karcie: „Regulamin musztry“, wydało mu się, że cela zaczyna tańczyć koło niego.
— Cud, cud!... Tutaj!... Boże, jakże się to stało?... Dziękuję Ci, żeś mię wysłuchał... Już teraz wszędzie, gdzie tylko się znajdę, będę mógł... Ale zuchy!... I jaką mają organizację... Tutaj!... Regulamin musztry... Patrzajcie!
Oglądał cudowną rzecz na wszystkie strony, podziwiał druk, papier... Czuł, że ich „kocha“, „wielbi“ i... zimny, trochę brudny papier nagle do ust przycisnął niby dłoń dobroczynną. Ta nieduża broszurka, drobno drukowana na cieniuchnym jak bibułka, ale mocnym angielskim papierze stała się dla Gawara biblją, którą codzień czytał i rozważał i którą dla pewności na wypadek wykrycia i odebrania przepisał w międzywierszach gramatyki łacińskiej.
Dostał jeszcze jeden numer „X Pawilonu“, w którym wyczytał wiadomość, że niedługo ma się odbyć sąd wojenny nad kilkoma od półtora roku już siedzącymi w cytadeli członkami byłej Organizacji Bojowej.
— Co im grozi? — spytał niezwłocznie „fraka“.
— Niewiadomo. Co najmniej długoterminowe ciężkie roboty, ale może i gorzej...
Józefowi serce się ścisnęło i nie śmiał dowiadywać się więcej; wdrapał się tylko wieczorem na okno i próbował przez lufcik rozróżnić woddali to miejsce koło bramy fortecznej, które zwano w żargonie więziennym „Czerwonem Polem“.
Wpobliżu, na wysrebrzonych światłem księżyca śniegach, jakieś budynki kładły czarne, kanciaste cienie, a woddali majaczyły białawosine wały z cieniami szyldwachów na grzbietach. W ciszy niezmiernej skrzyp nieustanny i rytmiczny kroków żołnierskich rozlegał się jak szmer owadów, drążących stare, zmurszałe drzewo.
Józef zamyślony nie zauważył, jak takie skrzypienie zbliżyło się pod jego okno.
— Ty czewo? Slezaj!... A to ja tie... — rozległ się naraz zdołu gniewny krzyk.
Józef spojrzał pod siebie i dostrzegł tuż pod oknem szarą figurę sołdata, mierzącego doń z karabinu.
Była to rzecz niezwykła — dotychczas żołnierze ci zachowywali się dosyć dobrodusznie.
— Nu, nu!... Nie bud’ durak!... Siejczas sojdu!... — uspokoił go i zamknął lufcik.
Żołnierz ziewnął głośno i poszedł dalej, skrzypiąc ciężkiemi butami na śniegu.
Od tego dnia w korytarzu zapanował jakiś bolesny, naprężony spokój, przerywany od czasu do czasu gorączkowem stukaniem; wtedy to przychodziły rozmaite wieści o odbyć się mającym procesie, o terminach, o istocie oskarżeń.
Wymieniano nazwiska podsądnych, ale Józef nie znał nawet ze słyszenia żadnego z nich. Niespokojna atmosfera więzienia udzieliła mu się jednak; nie był w stanie skupić uwagi, jak dawniej nietylko na swych algebraicznych zadaniach i greckich ćwiczeniach, ale nawet na „Regulaminie musztry“.
Pewnej nocy, gdy już spał, zbudził go „frak“ gwałtownem stukaniem w ścianę.
Szmer i stukanie słychać było w całym korytarzu i, co dziwniejsza, żandarmi nie przeszkadzali.
Józef przystawił stołek do pieca i wyjął zatyczkę z otworu „Wielkiej komunikacji“.
— Co się stało?
— Trzy wyroki śmierci!
— Mój Boże!... I czy to już... nieodmienne?
— Generał-gubernator może jeszcze ułaskawić, ale rzecz wątpliwa...
— A kto?
„Frak“ wymienił mu trzy nazwiska i powtórzył, żeby natychmiast zawiadomił o wszystkiem „lewicę“.
Józef z trudem zlazł ze stołka, tak mu nagle „podcięło“ nogi. Niezmierna żałość i ból napełniały mu serce.
— Jakże to tak?!... — rozmyślał. — Wezmą i powieszą... Niby tak... wezmą i powieszą... O Boże, Boże!... Pewnie młodzi... Gdyby naprzykład mnie tak... Gdybym należał do tego Związku Walki Czynnej... teżby powiesili, gdyby złapali... Napewnoby powiesili... Dziś sobie chodzę, czytam, uczę się, a jutro... jak psiaka!... Nie, straszna śmierć... Co innego bić się, zginąć w polu od kuli w czasie bitwy. Ale tak!... Okropne!... A jednak jak trzeba, to się umrze, zanim inni zostaną żołnierzami!... Boże, Boże, co oni sobie myślą?... Pomsty na nich niema!...
Przywołał z trudem do telefonu „lewicę“, która widocznie już spała. Powtórzył mu wiadomość, ale nie miał ochoty do gawędy i nic nie odpowiedział na suchą uwagę Potockiego:
— Szkoda, głównie dlatego, że ofiary te są „bezpłodne“!
Odszedł od telefonu, nie czekając końca zdania, położył się na łóżku, ale oka już do samego rana nie zmrużył.
Kilka dni następnych czuł się ciężko porażonym moralnie, jakby chorym. Zmagał się z sobą, usiłując nakłonić do skrupulatnego wypełniania nakreślonego planu zajęć. Szło mu to bardzo opornie, tem bardziej, że co dnia przychodzące wieści, streszczenia przemówień sądowych, opowieść o zachowaniu się podsądnych, jątrzyły tajną ranę, zadaną przez nowy gwałt, dokonywujący się nad bratniemi duszami tuż-tuż za ścianą... Nie wszyscy podsądni byli mu równie sympatyczni, ale wszystkich było mu żal. Wszyscy byli młodzi i ból ich przedwcześnie przerwanego życia dręczył jakimś dziwnym wyrzutem, warząc mu wszelkie pragnienia, projekty i nadzieje.
Szczególniej zachowanie się głównego oskarżonego, którego godność, spokój, odwaga, bezgraniczna ofiarność zaimponowały nawet sędziom, budziło w chłopcu zachwyt i miłość bezgraniczną.
— „Niech żyje niepodległa Polska!...“ „Nic nie jest za wiele dla wolności ojczyzny!“... — powtarzał z upojeniem powiedzenia oskarżonego na sądzie.
Przysięgał sobie, że stanie się do niego podobnym, że, czy go wypuszczą, czy wyślą, on gdziekolwiek się znajdzie, będzie walczyć o tę wolną i niepodległą Polskę, nie szczędząc ani sił, ani cierpień własnych, będzie mścił się za poniżenie narodu, za śmierć i prześladowanie bojowników wolności, za lata więzień i wygnania tysięcy ludzi, za upokorzenia, za podłość narzuconą i umyślnie szczepioną współrodakom.
— Podli, podli i okrutni! — myślał o zabórcach.
Szalejąca mu w duszy burza oburzenia i gniewu, miłości i nienawiści, to cichła, to rozpalała się z nową mocą z lada powodu, czyniąc go zamyślonym, roztargnionym, nieuważnym zarówno na to, co mu mówili sąsiedzi, jak i stróżujący go żandarmi.
Nauka szła mu coraz gorzej; po całych dniach nie mógł się skupić, odczytywał wielokroć najprostsze zadania, siląc się bezskutecznie wniknąć i zrozumieć ich sens; powtarzał nieskończoną ilość razy wyznaczone sobie łacińskie lub greckie ustępy poto jedynie, aby przekonać się, że ślizgają się one po jego wytężonej uwadze i pamięci, nie zostawiając tam najmniejszego śladu.
Melancholijnie przeglądał regulamin musztry i uśmiechał się doń, jak do starego przyjaciela, który daremnie usiłował go pocieszać.
Wilgoć i zimno murów więziennych znalazły nagle dostęp do jego duszy, niszcząc tam wszelkie ciepło marzeń i czynnej egzaltacji.
— Najlepiejby umrzeć!... — pomyślał raz o szarym, cichym zmroku.
To go otrzeźwiło.
— Nie, nigdy!... Niech mnie lepiej oni sami zabiją!... — powtarzał z dawną energją.
Ale nie czuł jej w sercu i rozumiał, że zginie, zmarnieje, jeżeli wkrótce nie nastąpi jakieś zewnętrzne uderzenie, które wyprowadzi go nareszcie z tego niezmiernie nużącego i niebezpiecznego stanu. Pisał kartki do matki, stukał na górę do chodzącej ponad nim cichemi krokami towarzyszki więzienia. Odpowiedź na listy nieprędko przyjść mogła, a towarzyszka z za sufitu przestawała chodzić, słuchała stukania, ale nie odpowiadała na nie wcale.