<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Niespodzianie, pewnego dnia, gdy, stojąc pod piecem, mocował się z trawiącem go zniechęceniem i smutkiem, drzwi otwarły się i wachmistrz żandarmski Rondel poprosił go grzecznie:
— Proszę pana, pójdziemy!... Niech pan nie bierze czapki i paltota. Pójdziemy tu blisko!... — dodał, widząc, że Józef zamierza się ubierać.
Poruszony tą niezwykłą okolicznością i tonem głosu żandarma, Józef poszedł pośpiesznie za brzęczącym ostrogami przewodnikiem. Zeszli na dół po schodach znaleźli się w tym małym korytarzyku, przylegającym wprost do kancelarji, w którym już raz był Józef w początkach swego pobytu w X Pawilonie. Uderzyło go tym razem, że u drzwi każdej tam celi stoi żołnierz z najeżonym bagnetem i oka nie spuszcza z otwartego do celi okienka. Żandarm dyżurny już czekał na Józefa przy jednych drzwiach i odemknął je natychmiast. Młody więzień zatrzymał się na progu i zawahał.
Pośrodku celi stał naprzeciw niego jakiś nicznajomy mężczyzna z ciemną, ospowatą twarzą, włosami w nieładzie, z przejmującem spojrzeniem czarnych oczu. Zobaczywszy Józefa, wyciągnął zaraz rękę i uśmiechnął się doń.
— Acha, przyszliście, towarzyszu!... Bóg wam zapłać!... Chodźcie, chodźcie, to niedługo!...
— Piorun!... — przypomniał sobie nagle Józef.
— Tak, tak! Piorun!... Poznaliście?... Hę?!... Chodźcie bliżej, siadajcie... Może herbaty! Jeszcze ciepła.
— Jakże się stało?... Jakże oni pozwolili!...
— Nie wiem, ale pozwolili... Każdy prosił, co chciał, więc go prosiłem o jaką żywą duszę, bo mi ciężko samemu... A że nikogo tu nie znałem prócz was, więc wymieniłem wasze nazwisko. Nie gniewajcie się, przecież to niedługo...
Józef obejrzał się na zamknięte już drzwi celi.
— Jakto niedługo?... Wypuszczają was?...
— A juści!... — uśmiechnął się krzywo. — Wypuszczają...
— Wolnym będę niedługo, obywatelem rajskim!... Żaden żandarm mi już nic nie zrobi... Ale widzę, wy tam nic nie wiecie... Nie stukacie wcale do siebie, czy co?... To nie wiecie, że... do piachu idę?... O sądzie nic wam niewiadomo?...
Józef zadrżał.
— Owszem — odrzekł zbielałemi ustami. — O sądzie wiedziałem, ale tam o was nie... mówiono!
— Jakto nie mówiono? Byłem w spisie, nawet w gazetach stało o mnie i dużo nawet. Pokazywał mi adwokat: Walenty Przepiórkowski.
— Walenty Przepiórkowski?
— Tak, tak! To właśnie ja... Bo Kolenda, to nie moje nazwisko, a tylko miałem jakiś czas taki lewy pasek... To samo Musiałowski... A Piorun to już wiecie, że to przezwisko!...
— Walenty Przepiórkowski... malarz. Prawda... był!... — powtarzał Józef jak przez sen.
— A widzicie!... Teraz już niema żadnej wątpliwości... Prowok Sukiennik wszystko im na czysto opowiedział. Ach, gdybym ja wiedział, że to taka kanalja, dawnoby on już po ziemi nie chodził. Okazja nieraz była. Sypiał ze mną pod jedną kołdrą, psia jego mać... Sam pierwszy nas od partji oderwał, pouczał, że nie z rządem wojować należy, nawet nie z kapitałem, bo to tylko piana, zewnętrzność, a grunt to ta inteligencja, co to nic nie robi, a wszystko ma, bo nam odbiera... Ona nawet gorsza od burżujów, mówił nam, bo bez tych inżynierów, doktorów, mecenasów, urzędników, to burżujby nam nic nie zrobił i rządby w dziewięćset piątym roku już zdechł w ręku proletarjatu. Tak mówił, jak z nut śpiewał. I na Rataja się powoływał, co przecież dawniej w Centralnym P. P. S. siedział, książki jego nam czytał. Każdemu słowu jego wierzyliśmy święcie, aż tu patrzcie: prowok...! Och, gdybym go dostał!... Dwa razy umrzeć gotówem, byłem go na pięć minut dopadł, bylem go na mgnienie oka miał na muszce „bronka“!
Zgrzytnął zębami i dłonie potężne w powietrzu, jak szpony, zacisnął.
— Ale jakże się udało wam uzyskać pozwolenie na widzenie ze mną?... — przerwał mu Józef.
— Mówiłem już: pytali każdego po zatwierdzeniu wyroku, czego chce... Rodziny nie mam, listów nie pisuję... Papierosy kurzę tylko... Mam ich dość, widzicie... Starczy!
Znów się gorzko uśmiechnął.
— Palicie, towarzyszu? Bierzcie!... Obiad sobie kazałem dać... Ale strach mię ogarnął, jak mnie tu zamknęli... Zacząłem walić we drzwi!... Zabijcie mię zaraz, natychmiast, albo dajcie mi kogo... Więc przyszedł naczelnik... Księdza ofiarował... Ale co ksiądz? Podobno, że tu jest on podrobiony, taki sobie szpicel zwyczajny, przebrany w sutannę... Więc powiedziałem: nie! Chciało mi się z jakąś czystą duszą pogadać, z towarzyszem! Więc was wezwałem... Już mi nie żałujcie tych paru godzin... Co?...
— Ależ, nie, owszem! Rad jestem, jeżeli wam choć trochę pomóc mogę... — odszepnął Józef, tłumiąc łzy.
— Bo widzicie, mówią o mnie: bandyta, zbój! A wcale tak nie jest!... Wcale ja bandytą nie jezdem... — mówił gorączkowo. — Poszło to stąd, że mnie z partji wyleli, z P. P. S. Gorycz mię zalała, bo czego ja dla partji nie robiłem; ileż to razy, gdy trzeba było, łba nadstawiłem... Ostatnią kroplę krwi gotówem był oddać... I żeby za co, ale zupełnie za nic, za głupstwo... Sklep monopolowy bez rozkazu rozbiliśmy, dwóch sołdatów przytem ułożyliśmy i stójasa, a w potrzebie byliśmy takiej, że już dwa dni nie jedliśmy i na bilet kolejowy nie było, a tropili nas jak psy, że kroku stąpić niesposób było... Cóż mieliśmy robić?! Mówiłem w komitecie. Oni swoje: bez rozkazu? Musi być karność!... Zgoda! Będziecie mieć karność, ale nie będziecie mieć ludzi!... odrzekłem. Dużo wtedy nas takich było... Floty zabrakło w Partji. Zwijali organizację. Błąkaliśmy się, jak bez duszy... Wiadomo, człowiek przyzwyczaił się: była partja, było skąd co się dowiedzieć, a tu nic... Ani rozkazu, ani zakazu!... Wolni!... Niektórzy szpiclami zostali z tej rozpaczy... Inni się rozpili... Ale ja nie mogłem... I wtedy trafił do nas ten Sukiennik, jakoby świat człowiekowi oświecił... Poszło!... Coś w sercu szeptało człowiekowi, że źle, ale skąd mógł wiedzieć, że się tak skończy!... Prowok?!... Uważacie, towarzyszu, ten sam mistrz, ten nauczyciel, ten święty człowiek... prowok!... O Boże, mój Boże!... Nie żal mi życia, ale mi żal, że tak na marne, za prowockie słowa, za szpiegowskie pieniądze!... Bo gdyby za partję to słuszna, tom przecie nato szedł, nato się gotował... Nato złożyłem przysięgę... I czy z takiem czołem jabym teraz na sądzie stawał?!... Odpowiedziałbym im, jak Okrzeja, jak Kopiś, jak Baron, albo jak sam Mirecki... A tak co? Milczeć musiałem!... Bandyta, zbój!... Tak mi tem oczy ten prokurator kłuł i nikt się za mną nie ujął... Nawet adwokat tylko przebaczenia winy prosił... A jakie moje winy?... Nie mowny jestem sam... Z tobą tak, towarzyszu, teraz gadam, bo to ostatnie... Ot, rozdnieje, albo nawet i przed świtem wezmą mnie... I tyle zobaczę świata, co czerwonego pola za wrotami... I nawet krzyknąć sobie nie mogę: niech żyje Polska, niech żyje P. P. S.! Psia moja dola, psia, towarzyszu! A wszystko przez co? Przez te z partji wylanie!... Lepiejby mnie wtedy odrazu zabili!...
Mówił gorączkowo, bezładnie i niezmiernie szybko, jakby się bał, że mu nie dadzą dokończyć.
Gawar milczał, oszołomiony tym wodospadem słów i uczuć.
— Co?... Czy nie lepiej, żeby mnie wtedy zabito w pełni chwały, niźli żebym tak się mordował, jak teraz, co mię ze strykiem na szyi trzymają już dwa tygodnie... To po ludzku, co?... Mówią, że nie miałem litości!... A oni ją mają? A co narodu przez nich cierpi, co? A i teraz, to oni mają litość, co? Przecież ja, towarzyszu, mam dwadzieścia trzy lata... A może ja się chcę poprawić, może ja wszystko pragnę wynagrodzić, może ja poznałem swój błąd?... A oni wtedy właśnie... do piachu... Czy to tak dobrze, towarzyszu?... Czy to tak sprawiedliwie?... Jak tak, to ja nikogo wstydzić się nie potrzebuję: ja ich, oni mnie...
Kto mocniejszy, ten ma rację... Co, nie?! Psiekrwie, dranie, katy, co krew piją naszą!...
Podnosił głos, rozpalał się coraz więcej, włosy burzył na głowie i chodził szerokiemi krokami po celi.
— Zapewne... — bąkał wystraszony Józef. — Ale towarzyszu, opowiedzcie lepiej, jak to było... od początku! Słyszałem coś dawniej, mówiono po Warszawie, że to na Złotej jakiś „Piorun“ manifestację całą od ataku żołnierzy wybawił... Czy to wy byliście, towarzyszu?
Skazany zatrzymał się, w szeroko otwartych, nawpół przytomnych jego oczach błysnęło nagle łagodne, prawie wesołe światełko.
— Tak, to ja byłem. Jakże to słyszeliście? Od kogo?...
Uśmiechnął się i wargę dolną z pewną dumą wysunął.
— A co?... Abo źle było?
— Owszem, cuda o tem słyszałem, gdyż w tym domu, z którego rzucona była bomba, mieszkali rodzice mego kolegi i on z okna wszystko widział.
— Z pod którego numeru?
— Z pod dwudziestego pierwszego.
— A widzicie, że nie!... Bo ja z pod dwudziestego numeru rzucałem... A było to tak. Opowiem wam w szczególności. Wieczorem przychodzi do mnie towarzysz „Samuraj“, który był u nas dziesiętnikiem i mówi: jutro rano u mnie zbiórka, mamy iść w ubezpieczenie pochodu z Żelaznej! Rozkaz! — odpowiadam. — W ubezpieczenie, to w ubezpieczenie, jak każecie... Wy, towarzyszu Piorunie, pójdziecie z „babką“ — znaczy z bombą, a za ochronę będziecie mieli Srogiego... — Rozkaz, towarzyszu! — odpowiadam. Ale i „maszynę“ z sobą weźcie. Macie ją w domu, czy na składzie? — Mam ją przy sobie — odpowiadam. Wyjmuję z kieszeni i pokazuję. A miałem dobrego „bronka“, prawdziwego... belga... nigdy mi się nie zaciął, nigdy nie sfałszował!... Wyczyściłem go tegoż jeszcze dnia, naoliwiłem, chodził cicho, gładko jak flet... Zapasowe ładownice przyszykowałem... Jużem nigdzie tego wieczoru nie chodził... Nam „bekom“ nie wolno było przed sprawą nosa nigdzie pokazywać, a szczególniej, Boże broń, do kawiarni, albo na piwo!... Wyspałem się. Nazajutrz rano jestem w naznaczonym punkcie, jak zegarek. Tam wydano nam rozkazy, podzielono na dwójki, na planie Warszawy wytknięto drogę pochodu i wyznaczono nam miejsca... Ruszamy.... „Srogi“ prócz „bronka“ wziął mauzera, a mnie na piersiach pod kamizelką powieszono jedwabny worek z „nią“... Ostrożnie! ostrzegał towarzysz Samuraj, żeby nie potrącili cię, albo żebyś nie upadł... Mokre miejsce tylko po tobie zostanie, schylać się nie będzie poco!... Z tłumem nie mieszać się... Pójdziecie od tej strony, od Marszałkowskiej! Rozumiesz, towarzyszu! Choćby was kuszono i wołano, nie chodzić nigdzie!... Nie wolno! Dopiero jak kozacy kupą ruszą, albo piechota pójdzie do ataku, przepuścić pierwszą małą kupkę i w samą gąszcz sołdacką walić, pod nogi pierwszego szeregu, nie górą... Pamiętajcie... Słucham, towarzyszu!... Już kapuję, żeby ich draniów uśmiercić jak najwięcej, to wtedy i ci, co naprzód poszli — uciekną, albo zgłupieją... Właśnie!... Powiedziane... Z Bogiem!
— A potem zbiórka na Smolnej!... Rozkaz!...
I wszystko poszło jak z płatka...
Zajęliśmy posterunki, a tylko... pochodu niema...
Co się zejdzie trochę ludzi, to tyle tego jest, że jeden policjant rozpędzi... Już myśleliśmy, że nic nie będzie, wtem od placu Witkowskiego pokazał się tłum większy i zaraz wśród policji ruch... Sunie rewirowy w stronę cyrkułu na Twardą, a naród za nim woła: uhu-uhu!... Zaczęli się gromadzić, towarzysz Ogrodniczek wlazł na jakieś pudło i mowę do nich ognistą rżnie... Japończyk dał nam znak.
Poszliśmy Złotą wedle umowy... Puściuchno.
W bramach tylko trochę ciekawych i z okien gdzie niegdzie głowa wygląda, ale na ulicy nikoguśko... Cicho tak, aż straszno... Jeno od Żelaznej huczy, ale nic nie widać za rogiem... W drugiej stronie od Marszałkowskiej jeszcze puściej, a w głębi błękitnieje linja równa... Moskale!... mówi Srogi.
Pośpieszaj, bo jeszcze nam bramę zamkną... O mało co się tak nie stało. Przychodzimy pod dwudziesty trzeci, a tam stróż już kluczem kręci, naród z bramy wypędza, chce furtkę zamykać. „Srogi“ go za mordę!... Co ty, taki a taki synu, myślisz sobie, rozporządzasz się jak komisarz!... — Bo mi kazano! A wy co tu chcecie?!... — No, no, nie za bardzo!... Pofolguj, drabie jakiś! Naród też stanął po stronie Srogiego... Stróż spojrzał na niego zpodełba i umilkł, poznał widać, z kim ma do czynienia. Wtedy Srogi wyjrzał na ulicę i mówi: idą! Ja nic nie widzę, do bramy nie wchodzę, bo tam tłum, furtki otwartej pilnuje Srogi, a ja stoję we wnęku bez ruchu jak szklany, boję się, żeby mnie kto nie dotknął... Ale słyszę coraz wyraźniej, że huczy, jakby szła chmura gradowa, że śpiewają... Nie mogłem wytrzymać, wysunąłem głowę. Widzę, czarne mrowie wyległo z za rogu Żelaznej i czerwony sztandar nad niem goreje jak płomień... Spojrzałem w drugą stronę, a tam też ruch: z boku z Zielnej wyjechały poprzed piechotę kozunie... Stoję... Ha, co będzie? Jeżeli oni tam na tłum zaczekają, to trzeba będzie podejść bliżej, a wtedy mogą zabrać, bo widzę, że policja od bramy do bramy już chodzi... Wtem Srogi woła: Czas!... Do bramy!... Chodźcie, towarzyszu!... Więc zbliżam się... Srogi z bronkiem w ręku stróża za kołnierz trzyma. Dawaj klucze! A wy, ludzie, stąd odejdźcie na podwórze, na piętra, bo tu może być źle! Naród zaraz wtył, chcieli krzyczeć, ale ich Srogi uspokoił i grzecznie poprosił, żeby spokojnie sobie poszli. Furtkę zaraz za mną zamknął i w samą porę, bo chwilę potem już policja była przy bramie. Kazali se otwierać, lecz nikt im nie odpowiadał, bo stróża Srogi do mieszkania wepchnął i tam zamknął, a reszta znikła z bramy, jak wymiótł. Pokołatali, pokołatali i poszli. Poczekawszy chwilę, Srogi furtkę otworzył, uchylił trochę. Już śpiew było wyraźnie słychać, a z drugiej strony stuk kopyt końskich. Wyjmuj! — woła na mnie. Byłem przedtem już w tylu sprawach, ale zawsze z bronkiem, tu pierwszy raz z „babką“. Rzucać nią to nas uczono ale zawsze... co innego rzucać tak, co innego w ludzi. — Pamiętam, ręce mi drżały, że ledwiem sznurek od tej jedwabnej torby rozplątał. I nie ze strachu przecie, ale bez ten pośpiech, czy aby zdążę... Bo już słyszę, ruszyli z kopyta, dudni po bruku, jakby beczkę toczył... Czas! — krzyczy Srogi, furtkę naoścież otworzył. Wypadłem... Leci na mnie chmura koni, szczęk, łoskot, krzyk!... Rzuciłem... Błysk, dym, huk straszny... Potem już nic nie widziałem, gdyż uderzyło mię w piersi jak młotem, zamroczyło i potoczyłem się pod mur. Gdym się ocknął, byłem znowu w bramie. Srogi tarmosił mię za ramię... — Piorun! Piorun! Towarzyszu! Ocknij się!... Uciekamy!... Oni tu będą za chwilę!... Słyszysz! Piechota!... Drugiej nie mamy!... Wezmą nas... Chodź, towarzyszu!... Chodź!... Zaraz tu będą...
Ręką oczy przetarłem, bo mi coś wzrok przysłaniało, patrzę — krew!... Nie było czasu na wycieranie się. Srogi mię pchał przed sobą siłą... Do bramy już się dobijali żołnierze, klęli i walili kolbami karabinów w furtkę... Na szczęście klucz od niej miał Srogi w kieszeni!... Podwórko tego domu było od sąsiedniego oddzielone przybudówką i murem. Srogi drabinkę znalazł, nie wiem już gdzie, bo siedziałem jak ogłuszony z mgłą w głowie i oczach. Dostaliśmy się na dach, a z dachu, przeciągnąwszy tę samą drabinę, na drugą stronę... Robiłem, co mi Srogi kazał, ale nic nie rozumiałem i dopiero potem, jak mi opowiedział wszystko, skapowałem, jak to było... Nikt nas nie widział, bo wszystkie lokatory w strachu wielkim pochowały się po dziurach... Ledwieśmy zeszli na drugą stronę, usłyszeliśmy krzyki i tupot nóg żołnierskich na opuszczonem przez nas podwórku. Srogi drabinę pośpiesznie od muru odstawił i rzuciliśmy się do bramy... Ale brama okazała się również zamknięta, a przez nią przez szpary dostrzegliśmy żołnierzy... Ani stróża, ani stróżowej nie widać nigdzie! Nie było rady. Po schodach puściliśmy się na górę, pukamy na pierwszem piętrze, na drugiem, chcieliśmy prosić, żeby nas ukryli — nikt nie otwierał. Dom jak wymarły. Dopiero na trzeciem piętrze znaleźliśmy lokal otwarty, puściutki. Stoją szafliki z farbami, pendzle leżą, stoją drabinki, ale żywego ducha nie widać... Okno otwarte... Srogi wyjrzał na ulicę... Narodu jak wymiótł, ani żywej duszy, same sołdaty i policaje... Ha, będziemy się bronić! — mówi. Połóż się trochę i wypocznij, a ja tymczasem pomyślę... Położyłem się na podłodze, wyciągnąłem wygodnie i oczy przymknąłem, a on tymczasem furt po pokojach chodzi.
Wraca, niesie jakiś fartuch, zawalany farbami i takąż czapczynę... Wstawaj! — mówi. — Wytrzyj oblicze swoje, będę cię malował... Wstałem. patrzę, zwarjował, czy co? A on czapkę mi na głowę włożył, we fartuch ubrał, potem bierze pendzel, macza w farbie i furt mię ztyłu i boków zaczyna kropić... Wtedy mi w mózgownicy jasność powstała, skapowałem wlot, o co chodzi, szczególniej kiedy siebie też pokropić kazał.
Wzięliśmy szafliki, pendzle, drabinkę, schodzimy na dół; w bramie żołnierzy, salcesonów moc i trochę wystraszonych, spędzonych lokatorów... Stróż stoi pośrodku, rewirowy trzyma go za halc! My się w tłum wmieszali, drabinkę oparli o ścianę, patrzymy, słuchamy, czekamy, co z tego będzie...
— Tu są! — woła rewirowy. — Nigdzie indziej uciec nie mogl!... Gadaj, gdzie się schowali?!...
Stróż płacze, przysięga, że nikt nie przechodził, że brama była zamknięta.
— Więc muszą tu być!...
Rewizja. Sypnęli się od lokalu do lokalu; w bramie zostawili tylko sołdata i stójasa. My dalej buntować kobiety, żeby prosiły o wyposzczenie, a sami znów bierzemy nasze szafliki i drabinki.
— Puścić — powiadamy — robota pilna, majster kazał zaraz wracać, wytrąci nam!...
Żołnierz, owszem, głową kiwa, że puści, ale stójas każe rewirowego czekać...
— Bracia, toć to potrwa dzień cały, a mamy robotę terminową, wojenną u jenerała w mieszkamiu na Marszałkowskiej numer 125...
Stróż patrzy na nas zbaraniałemi oczyma, widocznie mu coś po głowie chodzi, ale milczy, bo mu Srogi palcem nieznacznie pogroził...
Posłał stójas do rewirowego z zapytaniem drugiego salcesona, a gdy ten długo nie wracał, a myśmy mu złotówkę wsunęli w łapę... puścił nas... Idziemy spokojnie mimo wart, mimo żołnierzy; poglądają na nasze szafliki, na drabinkę i puszczają gamonie...
Tak doszliśmy do Marszałkowskiej, gdzie nas znowu oficer zatrzymał, obejrzał, wypytał i wreszcie ostatecznie zwolnił.
Daliśmy nura w tłum gapiów i wypłynęli z przechodniami aż koło Wiedeńskiego Dworca... Za Dworcem w Jerozolimskich oparliśmy drabinkę zacnie o mur, szafliczki postawili obok i zostawili na wieki wieczne, a sami skręcili przez Nowo-Wielką wbok, stamtąd na Żórawią, gdzie wzięliśmy dryndę i machnęli do domu... Srogi odwiózł mnie i kazał się natychmiast położyć do łóżka i nie wychodzić!... Ale gdzie zaś tam można było w te czasy w domu usiedzieć, albo w betach leżeć?
Przespałem się tylko i wieczorem byłem na wiecu, gdzie opowiadano cuda o zamachu, o tem, jak cały oddział kozuniów, poszarpany przez bombę, wyleciał w powietrze, niby garść rozwianego pierza.
Opowiadano, że nogi i ręce to aż poznajdowano na balkonach i dachach Marszałkowskiej i Chmielnej ulicy...
Śmiałem się z tego i zabawnie mi było słuchać, jakto rozmaici i rozmaicie mówią, kto to zrobił!... A głównie chwalili się es=decy... Dopiero nazajutrz pojawiła się proklamacja od Partji i całą rzecz dokumentnie opisała jako „zemstę ludu za Teatralny Plac...“ Tak to było, kochany towarzyszu... A teraz co?... Nic z tego wszystkiego... Proletarjusz w pogardzie!... Robotnika uciskają!
Umilkł, głowę zwiesił, na twarzy znowu wybiła mu męka...
— To może wy, towarzyszu, oswobodziliście też tych z Pawiaka?... — zapytał pośpiesznie Józef.
— Nie, to nie ja!... — odpowiedział ze szczęśliwym uśmiechem. — Ale wiem dokumentnie, jak było, bo tam byli moi przyjaciele... A to ci kawał! Sam Skałłon go pochwalił...
I znów zaczął opowiadać zdarzenie pośpiesznie i wielosłownie, jakby chciał utopić w potoku wyrazów nurtującą go myśl okropną. Józef wciąż mu podsuwał coraz nowe tematy, a miał ich w swych wspomnieniach Piorun skarby nieprzebrane. Najchętniej mówił o czynach śmiałych, bohaterskich, o napadach bojówek na oddziały wojsk, opisywał o zatrzymaniu pociągów w Rogowie, pod Łapami i... w wielu innych miejscach. Bojowcy i pepeesi w tych wspomnieniach, ubrani tęczowemi barwami legendy, promieniejący blaskiem czynów rycerskich, romantycznych, obdzieleni męstwem niezwykłem, rozumem niezrównanym, wzruszającem poświęceniem — urastali do wielkości nadludzkiej...
Od czasu do czasu Piorun zatrzymywał się żałośnie w ciągu opowiadania i pytał Józefa:
— I cóż, towarzyszu? Rozumiecie teraz, że jedną mam ochotę: kiedy stanę o świcie na Czerwonem Polu, krzyknąć: niech żyje pepees!... Cóż, kiedy mi nie wolno — bandytą jestem! Notowanym w gazetach bandytą! — powtarzał.
Pocieszał go Józef, jak umiał, tłumiąc wzbierający płacz w piersiach; upewniał, że z czystem sumieniem może się uważać za pepeesowca, gdyż zrozumiał przecież swoją omyłkę...
Wtedy rozweselił się trochę skazaniec i rzekł uroczyście:
— A więc, towarzyszu, pamiętajcie, powiedzcie im, żem ja się nawrócił i że proszę ich o przebaczenie, że serce moje zawsze ku nim ciągnęło, a tylko ten prowok przeklęty...
Józef poglądał ukradkiem na twardą, chłopską twarz skazańca, ożywiającą się jedynie w chwili uśmiechu szeregiem białych zębów i czuł, że mu serce w piersiach coraz boleśniej zamiera.
Tak czas im zszedł do świtu. Nastał dzień niepostrzeżenie i zajrzał bladem obliczem do ciemnej celi, tłumiąc brudne światło kopcącej naftowej lampki! W korytarzu zrobił się ruch, rozległ stuk kroków. Piorun podniósł oczy ku oknu i dostrzegł świtanie.
— Już niedługo!... — rzekł, wstając. — Powiedz... powiedz towarzyszom!...
Drzwi otwarły się, ukazały mundury i czarne cywilne ubiory, a z pośród nich wynurzyła się postać księdza.
— Pan musi odejść stąd! — zwrócił się naczclnik więzienia do Józefa.
Ten przystąpił drżący do Pioruna i objął go ręką za szyję i zaczął w usta całować. Skazaniec drżał, jak i on, drobnem, niedostrzegalnem drżeniem.
— Powiedz, że umrę mężnie!... Nie zobaczą, że się boję, nie zobaczą... te psiekrwie!... Ale nie będę krzyczał: niech żyje pepees, żeby nie powiedzieli, że pepeesi to bandyci. Umrę w cichości... Pozdrów wszystkich!... — szeptał gorączkowo, nie odrywając pałającej twarzy od policzków Józefa.
— Dosyć, już dosyć! — nalegali żandarmi.
Rozłączono ich. Nawpół przytomny, popychany przez wachmistrza, oddalił się Józef ze strasznej celi.
Gdy znalazł się u siebie, padł twarzą na pościel i długo nieutulenie płakał.
W parę tygodni potem wywieziono go do Moskwy, aby stamtąd wysłać etapem na daleką północ Syberji.

Warszawa, 26 czerwca 1917 r.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.