Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty trzeci
POLOWANIE SIĘ ZACZĘŁO


Po trzech dniach i nocach pracy gajowego i Wacka, nastał wreszcie zapowiedziany dzień polowania.
Wacek cały ten czas spędził w sąsiednim rewirze za rzeką. Udało mu się szczęśliwie, nie płosząc zbytnio i nie rozpraszając stada, zmusić łosie do przejścia przez rzekę. Chociaż znalazły tam dobre i obfite żerowisko, co kilka godzin porywały się do powrotu na dawne swoje stoisko. Wacek musiał być bardzo uważny, żeby przeszkodzić łosiom wyśliznąć się z nowego rewiru. Stróżował więc w dzień i w nocy, zaczajony wraz z Mikusiem na skraju lasu bukowego o gęstym podszyciu, gdzie ukryły się łosie.
Między lasem a rzeką ciągnęło się szerokie, bagniste pasmo, pełne dużych i małych kałuż, dołów i kęp sitowia.
Ledwie posłyszał Wacek czy Mikuś ostrożne człapanie łosi na grząskiej ziemi topieliska i plusk wody pod racicami łosi, szybko szedł na te odgłosy. Zwierzęta cofały się natychmiast i zaszywały w gąszczu buczyny, krzaków leszczynowych i czarnego bzu.
W dniu polowania Wacek czuł się podnieconym.
Przed świtem jeszcze zaczaił się na suchym miejscu skraju lasu, patrzał i słuchał. Na razie nic szczególnego nie spostrzegał, ale gdy niebo ledwie różowieć zaczęło, do słuchu jego doszły jakieś szmery i cichy pogwar ludzi. Domyślił się, że nadążali już żołnierze, by utworzyć łańcuch nagonki, otoczyć połowę rewiru i pędzić zwierzynę na linię z rozstawionych myśliwych. Wacek dowiedział się nawet, kiedy przybyli różni tam generałowie i ważni Niemcy. Doniósł mu o tym jeden krótki, basowy sygnał samochodu.
I w tej chwili chłopak zobaczył coś nowego dla siebie w cichej zawsze, jak gdyby pozbawionej zwierząt puszczy.
Przede wszystkim pierwsze zaniepokoiły się ptaki. Z przeraźliwym krakaniem odlatywały gdzieś wrony, częstotliwie wymachując skrzydłami i wzbijając się coraz wyżej. Miotały się w powietrzu, opadały nagle i z krzykiem znowu się podnosiły aż pod wiszące nad ziemią opary poranne. Przefruwając z drzewa na drzewo i pokrzykując trwożnie, wycofywały się z kniei sójki, kraski, wilgi i sroki. Drozdy nawoływały się w koronach drzew. Przeciągnęło wysoko nad puszczą stadko cietrzewi, a tuż za nimi ciężkim lotem nadążały głuszce z wyprężonymi szyjami.
Wacek zatarł ręce z zadowoleniem, szepnąwszy do Mikusia:
— Nie dostaną się Niemcom!
Głosy ludzi stawały się tymczasem coraz wyraźniejsze. Wreszcie Wacek zobaczył Szumachera, rozstawiającego nagonkę niedaleko od rzeki. Wacek słyszał niemiecką mowę żołnierzy, a raz nawet w krzakach mignęła mu głowa w zielonej furażerce. Tuż za plecami naganiaczy, w gąszczu wiklin zamajaczyła raz plama. Wacek rozejrzał lisa. Zwierzę czołgało się w zaroślach z łbem zwróconym ku nagonce i sunęło wzdłuż brzegu. W pewnym miejscu z wiklin wypadły dwa zające. Spłoszyły skradającego się lisa. Począł uciekać, za nim zaś, czymś również przerażone, popędziły szaraki.
Wacek cicho się śmiał.
— Dziw! — szepnął. — Zające gonią lisa! To ci dopiero zabawa!
W innym miejscu na brzeg wyszła sarna. Stała długo i słuchała poruszając długimi uszami, aż ruszyła dalej i nabierając coraz większego rozpędu, popędziła w stronę bajorzyska z dzikami. Tam też kierowały swój bieg lis i zające.
Wacek cieszył się.
Myślał, że przez bagno i topielisko nagonka przebrnąć nie zdoła, więc zwierzęta, które tam się ukryją, będą tego dnia w bezpieczeństwie. W innym czasie zaniepokoiły by one niezawodnie dziki w ich niedostępnym legowisku śród bajorów, lecz dziś Wacek wiedział, że odyniec ze swoją rodzinką został przez Mikusia wyparty na przeciwległy brzeg rzeki i teraz spokojnie chrząkając, żerował pod bukami. Dziki tak się najadły orzeszków, że nie miały ani chęci, ani sił, aby powrócić na swoje bagno w rewirze Rolskiego.
Myśli te przerwały nagle nowe spostrzeżenia.
Krzaki po drugiej stronie rzeki zachwiały się lekko, a z nich, jeden po drugim wyszły trzy wilki. Stanąwszy przy krzakach słuchały bez ruchu. Po długiej chwili namysłu pobiegły w kierunku bagna dzików, lecz nagle zawróciły, przebrnęły w bród rzekę i weszły do krzaków olszynowych o kilkanaście kroków od chłopca. Natychmiast zwęszyły psa i człowieka i pokręciwszy się dookoła, jak gdyby badając okolicę, zapadły w pobliskich haszczach. Tylko jeden z nich, trochę kulawy, wyszedł i węszył w stronę ukrytego chłopca. Mikuś, patrząc na niego, merdał kitą, aż nie wytrzymał i wypadłszy z krzaków, podbiegł do niego. Długo się obwąchiwały, wymachiwały ogonami i ocierały się o siebie. Mikuś skakał przy wilku, zaglądał mu do ślepi. Pies cieszył się najwyraźniej, że jego dzikiemu, przyjacielowi udało się wywinąć szczęśliwie z matni.
Wacek widząc już, że wilki pozostały w pobliżu rzeki, niezawodnie w zamiarze powrotu do opuszczonego rewiru, był już pewny, że łosie nie ośmielą się teraz wynurzyć ze swych kryjówek.
Poczuł się teraz wolnym. Jego obowiązki stróża uprowadzonej z rewiru zwierzyny spadły na Mikusia i jego przyjaciół — wilki. Wacek przypominając sobie polowanie różnych panów z Wielkopolski, odbywających się w okolicach jego rodzinnej wioski, czekał na sygnał.
Kiedy więc otrąbiono ruszenie nagonki, Wacek, kazawszy Mikusiowi pozostać na miejscu, przebrnął rzekę i dostał się do swego rewiru. Słyszał kroki i ciche głosy żołnierzy przedzierających się przez gąszcz krzaków i ostrożnie sunął za nimi. Chciał koniecznie zobaczyć samo polowanie. Słyszał nieraz głośniejsze krzyki naganiaczy:
— Trzymaj! Nie puszczaj zająca! Lis! Sarna!
Od strony linii myśliwych coraz częściej dobiegały odgłosy strzałów — to pojedynczych, to po kilka naraz.
Wacek za każdym strzałem marszczył brwi i zaciskał pięści. Żałował wszystkie te zwierzęta i ptaki, które padały od strzałów wrogów całego narodu polskiego.
— Tak samo strzelali do ojca mojego, do poczciwego Macieja Siwika i innych chłopów za to, że bronili rodzin swoich, domów i mienia! — myślał, a serce poczynało szybciej kołatać w piersi.
Wreszcie sygnał trąbki zatrzymał nagonkę. Pierwsza część polowania w rewirze została zakończona.
Wacek, znanymi mu ścieżkami, dostał się niepostrzeżenie na linię myśliwych.
Widział, jak żołnierze znosili i rozkładali na starej porębie zabite cietrzewie, kilkanaście zajęcy, dwa młode lisy, którym nie udało się wywinąć z miotu i dwie sarny. Któryś z myśliwych zastrzelił wronę, drugi — dzięcioła, a trzeci — czarnego drozda.
Opasły Niemiec — leśniczy obwodowy, wrzeszczał i potrząsał pięściami przed twarzą leśniczego i gajowego, powtarzając z wściekłością:
— Gdzie dziki? Nie ma dzików! Gdzie łosie? Nie ma łosi! Gdzie te wilki przechodnie? Także — nie ma! Dlaczego? Gdzie?
Inżynier tłumaczył mu coś. Pan Piotr milczał. Szumacher uśmiechał się krzywiąc wargi i szeptem podjudzał gniew niemieckiego leśniczego.
Źle to wszystko się skończy! — z trwogą pomyślał Wacek i czym prędzej powrócił do sąsiedniego rewiru, gdzie pozostawił Mikusia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.