<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Na Białéj Górze leczyli się ciągle dwaj ochotnicy krzyżaccy, a Gero tak prawie jak zdrów już był, z Hansem tylko, którego rana głębsza była i znaczniejsza, szło powoli. Dzierla przykładała zioła i dziwowała się, że nie skutkowały.
Ksiądz Żegota radby się był już pozbył bardzo uciążliwych gości, ale wypędzić ich nie mógł, a oni sami nie myśleli wcale o wynoszeniu się z tego schronienia, w którém nie tak im źle było.
Gero szczególniéj zobaczywszy dwie piękne Halki, tak się młodzieńczo zajął niemi, iż gotów był o wyprawie na prusaków i zakonnikach, o stryju i przyszłości zapomnieć.
Z Dzierlą jak mógł i umiał mówił tylko o nich, a w końcu postanowił spróbować szczęścia, czy z jej pomocą zbliżyć się do dziewcząt nie potrafi.
On i Lambach opatrzeni byli w grosz dosyć obficie, Gero więc począł szatańską swą sprawę od tego, że obdarzył babę, pokazując jéj dziesięćkroć więcej — które dostać mogła, jeźliby mu widzenie Halek ułatwiła.
Stara zaczęła od tego, iż pieniędzy wcale brać nie chciała, okazała strach i zgrozę wielką, zaprzysięgła że i śnić o tem nie mógł Gero. Zwolna jednak, namyśliwszy się, schowała do torebki podarek, zamilkła, na przyszłość nie chcąc się obowiązywać do niczego. Wyszedłszy po tem za zagrodę, dumała...
Dziewczęta były niezmiernie ciekawe niemców, ładny chłopak zajęty niemi. Pokusa ją brała ułatwić obu stronom niewinne zbliżenie się ku sobie. Mogło się to stać tak tajemnie, że żywa by dusza o tem nie wiedziała... Zyskać naraz tyle pieniędzy, choćby po tem z niemi przyszło się gdzie wynosić, uciekać, skryć, także nie było do pogardzenia. Między strachem a pokusą, walcząc z obojgiem, Dzierla włosy sobie rwała z głowy, a rozczochrawszy je, natychmiast biegła porządkować, gdyż dbała była o to, aby się jeszcze starą wiedźmą nie wydawać.
Dziewczęta były szczebiotliwe, bo nienawykłe do żadnych tajemnic, i w życiu ich nigdy nie miewały. Zwierzyć się im z tego, że na samym zamku niemcy byli ukryci, groziło niebezpieczeństwem, ksiądz by jej był tego nie przebaczył.
Stary podżupan Telesz, człek niepodejrzliwy aż do ślepoty, dotąd najmniejszego jeszcze kłopotu proboszczowi nie przyczynił, umiał go ks. Żegota trzymać zdala od swej zagrody, a wpuszczanie baby do niej i swoje odwiedziny szczęśliwie ukrywać. Nic się nie zdawało grozić z tej strony, gdy dnia jednego podżupan przyszedł do księdza z prośbą, aby mu pustego domu dozwolił na złożenie gospodarskiego sprzętu, dopókiby nowa szopa w miejsce tej którą wicher obalił, wystawioną nie była.
Podżupanowi żądanie to tak się wydawało naturalnem i tak pewien był, iż odrzuconem być nie może, że zawczasu już ściągać kazał pod zagrodę pługi i sochy. Wozy z mniejszemi przybory gospodarskiemi stały u wrot; gdy Telesz spokojny przyszedł do księdza, żądając otwarcia tylko i poręczając mu, że dom wprędce uwolni.
— Sami tam nie siedzicie — rzekł — pustką stoi. Tożeśmy go przecie dla was pobudowali, niechże się naszemu panu przyda.
Ksiądz zrazu uląkł się tak, iż mu mowę odjęło.
— Kochane moje dziecko — odparł — co ci się śni! to nie może być, to własność kościelna! Ja nie mogę nią rozporządzać, po tém by kiedyś mógł z tego spór urosnąć do kogo zabudowanie należy!!
Podżupan się rozśmiał.
— Co bo wy ojcze żartujecie? — znacie pana naszego przecie, że on nikomu nic nie odbiera a daje chętnie.
— Ależ pan nasz nie wiekuisty! — zawołał proboszcz...
— No, to weźmy świadków, a ja od pana mego przed niemi zeznam, że za pozwoleniem waszem, na czas tylko się wnoszę.
Ksiądz ściskać począł Telesza.
— Nie czyń tego! dla miłości Chrystusowej, nie czyńże tego! ja cię proszę! ja cię zaklinam! ja domku dać nie mogę.
Z kolei Telesz niezmiernie się zdziwił oporowi i coś go tknęło.
— Wiecie ojcze, że ja was szanuję — rzekł — że ja krzywdy waszej nie chcę, ale mniejsza tam o pługi i sochy, coby na deszczu stać mogły, skóry mam które przechować muszę, a u mnie wszystkie strychy i wyżki pełne... nie mam gdzie.
Uparł się Telesz, księdzu aż na łzy się zbierało. Podżupan miał władzę na zamku, ale duchowny w onych czasach znaczył wiele, mógł skarżyć i Telesz wiedział, iż go Mszczuj lubił.
Poskrobał się po łysinie, nachmurzył, pomruczał i — odszedł nadąsany. A był stary z tych ludzi co gdy im na sercu coś leży, muszą gderać i wypowiadać swą biedę. Po drodze do dworu począł na księdza narzekać. Szli za nim parobcy i słuchali.
Gdy Telesz już się zbliżał do swojej izby, pokłonił mu się stary Wątroba i podszedł ku niemu szepcząc.
— Ksiądz nie darmo dworu swojego broni. Oh! oh!
Zrobił jakiś znak i gębę zatulił. Telesz do niego przystąpił.
— Gadaj że mi gdy co wiesz! cóż to być może? co? — zawołał.
— Niech mnie ojciec nie zdradzi — szeptał Wątroba — bo uchowaj Boże ksiądz się pogniewa, to przypłacę głową. O! mają oni sposoby!!
— Gadaj że no!
Wątroba wahał się jeszcze, gdy stary Telesz zaczynał się już gniewać. Parobek się nastraszył.
— Ksiądz tam we dworku... tych niemców co pod szopą leżeli, chowa — rzekł cicho.
O niemcach posłyszawszy, podżupan o mało nie padł, bo od pana swego nauczył się ich nienawidzieć, a bytność na zamku ludzi tego plemienia wydała mu się wyrokiem śmierci na niego i zguby całej rodziny, gdyby Mszczuj miał się o tem dowiedzieć.
Wątroba widząc, że Telesz oniemiał ze zgrozy, a tłumacząc to sobie niedowierzaniem, począł naprzód zaklinać się i przysięgać że nie kłamał, że pustych słów nie powtarzał i opowiedział, jak nocą leżąc na wałach, widział gdy rannych furtą przeprowadzano. Poznał i wymienił Dobrucha i Dzierlę.
Nie ulegało więc wątpliwości, iż przez niedozór Telesza stało się co mogło największe na niego naprowadzić nieszczęście, czuł się zgubionym.
Starego, spokojnego człowieka że grom ten niespodziany nie ubił w miejscu, było cudem.
Brzmieli mu w uchu niemcy, niemcy. Mszczuj mógł powrócić niespodzianie każdej godziny.
Jak stał już pod drzwiami swej izby, Telesz obrócił się i nazad pobiegł do proboszcza, który tylko co odmówiwszy modlitwę miał zasiąść do stołu. Zobaczywszy Telesza powracającego o jadle i modlitwie zapomniał. Podżupan go wyciągnął w podwórze.
— Ojcze! — zawołał — wasze szczęście żeście duchownym, jeszcze dzisiejszego dnia dałbym was obwiesić... Wiem, wiem wszystko, wiem dla czego mi dworku użyczyć nie chcecie.... Zdradziliście pana i mnie, niemców w nim trzymacie. Wiecie wy co to znaczy dać im tu na zamek wleźć i splugawić nam go?
Telesz z gniewu i strachu pienił, ks. Żegota przypadł przed nim na kolana.
— Człowiecze upamiętaj się — krzyknął — ja jestem sługa Chrystusa, a nie czyj inny, u mnie jego rozkaz nad wszystkie, On kazał ludzi ratować, widzieć w nich braci... jam ich na zgubę dać nie mógł. Czyń co chcesz!! wieszaj mnie! wieszaj!
Uniósł się stary księżyna i nic nie mając do stracenia, zaczynał głośno wołać: wieszaj!
Telesz chwycił go za rękę.
— Gdybym was powiesił i biskup by mnie wyklął i głowy bym nie ocalił — rzekł — nam się obu trzeba ratować. Precz z niemi wnet, precz jeszcze tej nocy i zżedz do licha tę budę... aby po nich ślad nie został...
— Cóż ich rannych jak psów wyrzucisz? — odparł ksiądz.
— Dla mnie gorzej nich! — krzyknął Telesz — niech marnie giną.
— To i ja z niemi — oparł się ksiądz — pędź, wyrzucaj i mnie!
Podżupan zmiarkował, że wrzawę uczyniwszy, popsuje własną sprawę. Chwycił się za głowę i począł kląć na czem świat stoi.
Ksiądz słuchał, dając mu się wyzłościć.
Odwiódł go na stronę.
— Słuchaj Telesz, nie gub mnie, nie gub siebie i duszy nie gub. Chrystus kazał bliźniego miłować, a on starszy i mocniejszy od Mszczuja! Daj ty się im wylizać, to nie długo potrwa, nikt o nich nie wie... wymkną się i śladu nie będzie.
— Jak nikt nie wie! jak śladu nie ma być! — zakrzyczał Telesz — a mnież parobek Wątroba o tem powiedział! Myślisz, że on języka utrzyma... Dzierla też wie, wie Dobruch, i ma się to ukryć??
— Ze strachu będą milczeli, a Wątrobę ja zaklnę — rzekł ks. Żegota chwytając go za rękę.
— Miej miłosierdzie i rozum.
Telesz rozpaczał.
Uspokoić go nie było sposobu, ksiądz całował i prosił napróżno. Podwórcem szła stara Dzierla niczego się nie domyślając. Telesz zawołał na nią. Spojrzawszy mu w oczy, zobaczywszy księdza, baba zaczęła drżeć jak liść.
— Ty, stare próchno przebrzydłe, — zawołał podżupan, — mów mi prawdę, a nie to wnet ci stryczek na szyję każę zarzucić.
Baba padła całując ziemię przed nim i zanosząc się z płaczu...
Dorozumiała się wszystkiego, i składała winę na księdza, ksiądz jej z siebie nie zrzucał.
— Gadaj mi ty, rychło ten pies ranny będzie się mógł ztąd wywlec...?
Dzierla podniosła się...
— Albo ja to mogę powiedzieć — poczęła ośmielając się trochę — jeden z takiej rany wyzdrowieje we cztery niedziele, drugi ledwie w pół roku! Krew krwi nierówna. Zabij mnie ja tego powiedzieć nie mogę.
Ksiądz jej przerwał.
— Spodziewałaś się za cztery niedziele?
Dzierla pokręciła głową.
Telesz który dawniej bił się i znał na ranach, wprost się do dworku zmierzył, chciał iść sam patrzeć, a kilka kroków zrobiwszy zmiarkował że widząc Niemców, stanie się wspólnikiem winy księdza. Zdało mu się bezpieczniejszem udawać dalej że o niczem nie wie.
— Dzierla! — zawołał na babę, podnosząc pięści do twarzy, — jak ty mi piśniesz o nich — rózgi i stryczek. — W śmierć zasiekę.
Baba bijąc się w piersi padła na ziemię. Do księdza Telesz już ani mówił, pobiegł do parobków i ze strachu aby Wątroba nie gadał, kazał go do jamy zamknąć.
Mało mu było tego, pospieszył do Dobrucha, który modlitwy pod kaplicą odmawiając koszyki plótł.
Pogroził mu zdala.
— O wy! wy oba z księdzem! — zamruczał — jak gęby nie będziecie trzymali zabitej — ja wam dam... Nawarzyliście kaszy, ale wam od niej gęba ze skóry oblezie. Milcz ty mi — albo ja ci zamknę na wieki mordę, aby długi język z niej nie wyszedł.
Strwożony Dobruch przeżegnał się tylko. Telesz już poszedł dalej. Chodził po grodzie sam nie wiedząc dobrze dla czego, po co, zaglądał po kątach, klął, łajał, pędzał, gniewu nie mając na kogo zrzucić... Do wieczora tak wałęsał się, aż znużony na przyzbie u siebie padł i zdrzemnął się.
W dworku trwoga była wielka, bo Dzierla poszła do Niemców i na migi im pokazała że się straszne rzeczy działy. Gero zdrowszy obawiając się aby na nich nie napadnięto, wziął się do miecza, a Hans, choć wstać nie mógł, chciał się też bronić do upadłego. Nie wiedzieli dobrze co im groziło, lecz z baby wyrozumieli iż coś dla nich niepomyślnego się stało.
Nierychło nadszedł proboszcz ochłonąwszy trochę. Oczy miał zaczerwienione; ale spokój i otucha jakaś wstąpiła w jego serce. Pokrótce opowiedział co się stało — pierwsza najsroższa burza zdaniem jego już była przeszła. Telesz musiał teraz jako współwinowajca milczeć, a Niemcom trzeba było się starać co rychlej wyzdrowieć.
Hans gotów był sam tu pozostać i odpuścić towarzysza, który już na koniu mógł usiedzieć; lecz Gero nie chciał go zostawić samego. A może i nie bardzo mu się chciało gród opuszczać.
Po tym dniu wielkiej trwogi, nastąpiło uspokojenie stopniowe i niemal powrót do dawnego stanu, z tą różnicą, że daleko mniej już potrzebowano się taić i ukrywać.
Telesz w tę stronę zamku prawie nie chadzał, księdza unikał, nie chciał z nim mówić, pożółkł i wychudł okrutnie.
Jednego dnia około kaplicy spotkawszy się z proboszczem, rzekł mu mijając go.
— Jak za cztery niedziele, nie będą zdrowi i nie wyniosą się, dwór z niemi na cztery rogi własną ręką podpalę...
Rzuciwszy tę groźbę, zamilkł znowu.
Ks. Żegota naglił na babę, aby co rychlej leczyła. Dzierla się zaklinała że robi co może. Rana Hansa goić się nie chciała, noga była obrzękła jak kłoda. W rozumieniu też powszechnem było iż rany od kłów dzika jakby jadowite, długo się zawsze jątrzyły... Naówczas już mawiano że z niedźwiedziem się spotkawszy trzeba było gotować łoże, a z dzikiem — mary. Młodości tylko swej i silnej naturze winien był, jak Dzierla utrzymywała, Hans, iż życiem nie przypłacił.
Ciągnęło się teraz tak z dnia na dzień, lecz po przebyciu pierwszej trwogi, Dzierla po niewieściemu, wprędce zapomniała o niej i pokusy dawne wróciły.
Halki które się nudziły czasu długich już wieczorów jesiennych, wołały prawie codzień do siebie Dzierlę, aby im prawiła bajki. Stara ochmistrzyni ich, prosta niewiasta, zwykle z kądzielą w kącie zasiadłszy, usypiała, a dziewczęta zostawiała na pastwę Dzierli...
Nie wiedzieć jakim sposobem rozmowa często na Niemców wracała. Halki tych ludzi strasznych o których tyle słyszały, a nie widziały ich w życiu nigdy, były ciekawe! ciekawe! Drażniło je to że stara w swych opowiadaniach, ile razy mowa o nich była, opisywała ich zupełnie inaczej niż one sobie wyobrażały.
Naiwniejszych istót nad te dwie śliczne Halki, na świecie pono nie było. Nie znały one ani ludzi, ni życia, instynkt je prowadził, myśli które może na świat z sobą przyniosły, wyciśnięte we śnie co poprzedzał przebudzenie — dziwacznie plątały się w główkach, które fantazya napełniała dziwacznemi kwiatami swemi.
Z baśni i piosnek wiedziały tylko że mają kochać, że mają mieć mężów, że mogą być szczęśliwe i nieszczęśliwe. Pogańskie te powieści mówiły o różnych dziwnych przygodach, o księżniczkach jak one, zaklętych, porywanych, płaczących i zaślubianych radośnie.
Wszystko to im się uśmiechało, jednem się tylko trwożyły, że obie jednemu mężowi poślubione być nie mogą — bo jak mówiła Dzierla, za nowego prawa, już wszyscy musieli mieć po jednej żonie. Marzyły więc o dwóch takich braciach jak one były dwiema siostrami — którzy je poślubićby chcieli.
Stara mówiła że braci takich bardzo było znaleść trudno... A im dwóm myśl rozdziału była równą ze śmiercią.
Zdało się im że Bóg co je stworzył, musiał umyślnie też przygotować dla nich, dwu bliźniaków...
Dzierla chętnie przychodziła na wieczory do kniaziowien, bo tak je zwała. Siedziała tu wygodnie u ognia, dawano piwa ile chciała, gryzła orzechy, karmiono ją kołaczami... Bawiły ją wreście te dzieci tak śliczne, z których dobrodusznych zapytań i wykrzyków czasem się śmiała że aż do ziemi przypadała.
Trafiło się że gdy dziewczęta, często chodząc do kaplicy modliły się w niéj i bawiły, bo je obrazy, strojenie ołtarza, zawieszanie obrusów, wicie wianków rozrywało. — Ksiądz w zakrystyi nie wiedząc o nich z Dobruchem począł mówić o Niemcach.
Nie rozumiały z początku nic, lecz ks. Żegota tak żale rozwodził szeroko i jasno, tak się wywnętrzał przed starym swym pomocnikiem, że dwie Halki w końcu — dowiedziały się o wszystkiem... Stały w początku strwożone niezmiernie, chcąc uciekać...; potem gdy ksiądz odszedł, i one pobiegły do swej izby. Miarkowały że schowanie tu tych Niemców było tajemnicą wielką! wielką! Z rozmowy doszło je że Dzierla o rannych wiedziała!! Paliła je ciekawość nieugaszona — zobaczenia tych stworzeń...
Halki tak się dobrze rozumiały iż prawie mówić nie potrzebowały do siebie. — Do wieczora siedziały patrząc sobie w oczy, pół słówkami coś mrucząc, chwytając się za ręce i ściskając.
Myśl miały jedną tylko — zmusić Dzierlę aby im Niemców pokazała zdaleka — zdaleka, bo się ich obawiały strasznie...
Ale zobaczyć! a! zobaczyć ich musiały! Drugi raz w życiu już się im podobna sposobność trafić nie mogła.
Dzierla swym obyczajem przysunęła się wieczorem. Nie potrzebowała być wieszczbiarką, by poznać że dziewczęta dnia tego były jakieś inne, niespokojne, rozgorączkowane...
Dopóki stara dozorczyni nie usnęła, mówiły o rzeczach obojętnych — oglądały się tylko rychłoli ona wypuści z rąk wrzeciono i — nie podniesie.
Bywało bowiem że ono spadało ale stara je chwytała. Śliniła palce i przędła dalej, dopóki sen nakoniec zupełnie nią nie owładnął.
Naówczas wrzeciono zsuwało się na podłogę i ona go już nie podejmowała, aż gdy do snu iść było potrzeba.
Dzierla postrzegła i to że Halki dnia tego pilnie śledziły swoją ochmistrzynię, coraz się ku niej oglądając. Zabawiała je jak mogła i — widziała że nie słuchają, chciała odejść, nie puściły.
Zamknęły się w końcu znużone oczy starej, wrzeciono potoczyło... Spała. Halki zbliżyły się do Dzierli i z trwogą pochyliły ku niej. Mówiły do niej tak jak to one często umiały, jedna poczynała myśl, kończyła ją druga, mieniły się te dwa głosy i w jeden zlewały...
Zamknąwszy oczy przysiądz było można, iż jedna Halka tylko śpiewała tak dziecinną myśl swoją.
— A! Dzierlo! ty! Dzierlo niedobra! Dzierlo niewierna! My coś wiemy, a tyś nam nie powiedziała! Mówisz że dobyłabyś dla nas z pod serca, a tyś podkryła, taką ciekawą rzecz!!
— Cóżem ja kryła przed wami? dzieci moje złote? co? — zapytała Dzierla.
Schyliły się do niej obie i w uszy jej szepnęły ze stron obu.
— Niemcy! Niemcy!
Baba upuściła kubek który trzymała, ze strachu. Spojrzała na śpiącą i ukazała ją im oczyma...
— Oh! — ozwały się Halki. — Śnią się jej pierogi!!
I powtórzyły wtórem.
— Niemcy! Niemcy!
Dzierla chciała udawać że o żadnych nie wie... Prędko wyspowiadały się jej zkąd o nich wiedziały. Co tu począć było? Baba może i rada była temu, ale obawiała się strasznie.
— Póki oni tu są — Dzierla, my ich widzieć musiemy! o musiemy! — mówiły Halki patrząc na siebie i zgodnie — powtarzając. — Musiemy!
— Nie można! — rzekła Dzierla — gdzie? jak? Gdyby się kneź dowiedział mnieby zabił... a was — ja nie wiem.
— Ojciec wiedzieć nie będzie! nigdy, nigdy, a my widzieć ich musiemy! — mówiły Halki.
— Jeden leży — odparła Dzierla, — drugi mało co chodzi i kuleje... jakże wy ich widzieć możecie! Siedzą zamknięci!
— Jak? my nie wiemy, ty powinnaś wiedzieć! Dzierlo złota, Dzierlo kochana...
Baba uszy sobie pozatykała, oczy zakryła, słuchać nie chciała, ale się śmiała... Co tu było począć z niemi!
Aby je rozerwać a mieć czas do namysłu, Dzierla zaczęła opisywać im Niemców, a że młode chłopaki jej się podobali, użyła barw bardzo jasnych... Mówiła że byli hojni, dobrzy, mężni, że ich słyszała śpiewających jakieś pieśni których nie rozumiała wprawdzie, lecz poprzysięgłaby iż w nich była o miłości mowa, tak brzmiały wdzięcznie i słodko.
Chciwie słuchały dziewczęta, nie tracąc wyrazu, rozkazując jej powtarzać, lecz opowiadanie to zamiast nasycić ich ciekawość, jeszcze ją silniej rozżarzało... Oczki się im paliły...
Dzierla tego dnia oblężona nie wiedząc jak się ratować, kaszlać zaczęła, zbudziła starą, która wrzeciono podniosła i przerwała się ta złota rozmowa.
Halki posmutniały — kazały jej przyjść jutro wcześnie, wcześnie... Z jedną myślą obie, pobiegły do kąta, wzięły świeży kołacz biały, zawinęły go w ręcznik szyty i dały babie szepcząc. — Nie dla ciebie! rozumiesz! O! nie dla ciebie!
Dzierla schowała go za pazuchę i mrugnęła oczyma.
Szła nazajutrz z miną bardzo figlarną do Niemców, kołacz niosąc z sobą. Gero z nią rozmawiał częściej, lepiej ją rozumiał i umiał jej coś powiedzieć, zwróciła się ku niemu.
Wyjęła z pod sukmany zawinięty w piękny ręcznik kołacz ów, podniosła go do góry z wesołą twarzą — i znacząco położyła przed Geronem.
— Kołacz taki że na wagę złotaby go kupić tanio było!! Kto ten kołacz trzymał, kto ten ręcznik szył? kto ten podarek przysłał?...
Głową rzucała śmiejąc się a śmiejąc. — Geron rozwinął cienki rąbek...
Ona wskazała wdal ku dworowi... i szepnęła mu. — Halki!
Pomału, cedząc, drożąc się, zaczęła wygadywać. — Drażniła Gerona i Hansa, zaczynała coś, nie kończyła, w starej babie znać było przeżytą zalotnicę... Poruszała się jak za młodych czasów, wdzięcząc, mrugając, a bawiło ją to, jakby sama rozpoczynała kochanie.
I tak od słowa do słowa, dwóma łamanemi językami wygadała w końcu że dziewczęta o nich wiedziały, że gdzieś podsłuchały i ciekawe były bardzo — ale — nadarmo!
Gero ofiarował się na wszystko w świecie byle te dwa kwiatuszki zobaczyć. — Garścią sypnął pieniążki srebrne starej, a obiecywał — wszystko co miał...
Dzierla chowała blaszki srebrne, zaklinając się że niepodobna tego uczynić. Jak? gdzie?
Dziewczęta przecież do nichby przyjść nie mogły, a oni też do dworu, gdzie tyle oczów było!!
Dzierla powiększała strachy i trudności umyślnie... Gero płonął z niecierpliwości.
Tymczasem za tego kołacza który im miłosiernie przysłały, chciał coś posłać nawzajem... Hans miał z sobą od matki daną na pargaminie pisaną i malowaną książkę do nabożeństwa. Pochodziła ona z jednego z klasztorów francuzkich, i zdobiły ją prześliczne obrazki... Na jednej stronie była wdzięczna, dziewicza postać Maryi Panny, którą anioł pozdrawiał klęczący.
Geronowi na myśl przyszło wykroić z książki malowanie, ale Hans opierał się mocno, była to pamiątka od matki, była rzecz osobliwa i droga. Gero tak się do niego modlił, tak zaklinał, obiecał tak zręcznie wyciąć obrazek, ofiarował zań wreście ze swej zbroi coby Hans chciał... Zgodzili się nareście i Gero ostrym nożem wykroił kartkę pargaminową. Dokoła oplatał ją wianuszek z różnego kwiecia, z pączków różanych i lilij, promienie w które głowy były poubierane świeciły złotem, lecz najpiękniejsza była twarz Maryi pokornej, schylonej, z rękami na piersiach złożonemi...
Gero zawinął kartkę tę w jedwabną chustkę którą miał z Włoch przywiezioną. Tkaną była w Wenecyi przez azyatyckich kunsztmistrzów i fantastyczny splot kolorów na niej porywał oczy. Zdawała się coś mówić, farby te śpiewały, śmiały się, pieściły z sobą, tylko nie można było ich języka zrozumieć, ale oczy bawiły się od tego cacka oderwać nie mogąc.
Obrazek z chustką oddał Dzierli, polecając aby go tegoż dnia odniosła.
Stara zawinęła to jeszcze w jakąś płachtę, bojąc się aby świetne barwy nie zdradziły podarku i wyszła szczęśliwa! Śmiała się idąc i śpiewała. — Co to powiedzą dziewczęta?? jak się to one podzielą??
Wieczorem zastała je obie stojące u drzwi — tak im widzieć ją pilno było — lecz stara nie spała.
Wrzeciono jej kręciło się jeszcze w palcach żywo, nić ciągnęła jak jedwab cieniuchna i równa...
Baba pokazała rękę przykładając do piersi że coś niosła — ale czekać było potrzeba! Czekać, a tu ciekawość paliła!
Na biedę tego wieczora stara prządka dłużej niż zwykle czuwała. Myślały że ją uśpią nucąc, śpiewały, zaczęła wtórować...
Wieczór szedł ślimaczym chodem, powoli — nie miał końca, a Dzierla coraz to ręką pokazywała iż coś się tam pod nią kryło. Dopiero gdy wrzeciono się potoczyło, cicho na palcach przystąpiły do ognia, główki ich pochyliły się, Dzierla dobywać zaczęła i rozwijać — ostrożnie, powoli, nieznośnie...
Naprzód błysnęła chustka zachwycająca, uprzędziona tęcza, wytkana łąka kwiecista... Patrzały na nią oniemiałe... Stara, ledwie śmiejąc dotykać, z poszanowaniem dobyła ów cud — obrazek...
Dziewczęta które widziały tylko greckie malowania duże i niezgrabne, nie prędko wśród tego złota i splotów dostrzegły Maryi i Anioła... Powoli zapoznawały się z niemi, w oczach ich rozjaśniła się ta scena pół w niebiosach, pół na ziemi, na poły obleczona obłokiem, w pół skromna i domowa... Patrzały nie śmiejąc dotknąć, bojąc się tchnąć aby oddech nie zakaził tej świętości...
Wszystko troje, Dzierla trzymająca w rękach dar ten, dwie Halki wpatrzone weń, — pozostali długo w zadumanem milczeniu...
Przyszło im na myśl że za biały kołacz, taki skarb, to było za wiele, zarumieniły się. Ani przyjąć nie śmiały, ani chciały odrzucić. — Obrazek pociągał ku sobie... Można się było modlić do niego, a modlitwa doń mogła być tak skuteczną jak on był piękny.
Spojrzały na siebie i zwolna rączki ich wysunęły się bojaźliwie ku pargaminowej kartce, ujęły ją i z obawy aby się stara nie zbudziła zaczęły zawijać troskliwie... Żadna z nich nie puszczała tego skarbu... przy którejże z nich miał pozostać! Uśmiechnęły się do siebie...
Starsza narzucała go młodszej, młodsza oddawała napowrót, ucałowały się, uścisnęły i obrazek w dwóch rączkach pozostał we środku...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.