<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.

Wstał nazajutrz Jaszko do dnia, w błogiej nadziei doczekania się sądu na Odrowążu i wyroku, a potem zawiezienia wiadomości o wypadku tym do Krakowa. Zdało mu się że sama Opatrzność mści się na wrogim rodzie za to co poczytywał krzywdą Jaksów.
Był to jakby znak z nieba dla niego że teraz przewaga nienawistnego plemienia zachwieje się, a Jaksowie pójdą górą. Jeden z nich wszakci zdobył już sobie księztwo i nie chciał nad sobą znać zwierzchnika!
Sulenta, który jako starzec mało sypiał obudził się także rano i gdy Jaszko do wyjścia się zabierał, powitał go u drzwi.
— Co tak W. Miłość spieszy do miasta, — rzekł, — u św. Wincentego jeszcze msza się znajdzie, bo na pierwszą nie dzwoniono.
— A ja nie do kościoła, ale na zamek muszę, — zawołał Jaksa. — Wiecie że starego zbója Odrowąża sądzić i ścinać mają.
Muszę się tam dostać aby na to widowisko popatrzeć.
Sulenta z pod oka nań spojrzał, mruknął coś i wypuścił go nie zachodząc w dłuższą rozmowę.
Od dworku do grodu drogi było kawał, a na mieście postrzegł Jaszko zaraz jakieś poruszenie i życie niezwykłe.
Sądził że dzień musiał być targowy, bo na taki czas w mieście co żyło biegło na rynki, uprzedzając przekupniów, aby z woza taniej dostać co do życia było potrzeba. Przekupnie zaś zabiegali po drogach jadącym na targi, wykupywali im wszystko i cenę podnosili. Każdy taki dzień targu poruszał mieszkańców i był do południa jakby świątecznym, gdyż wszyscy około wozów się skupiali.
Tu jednak wozów i kupi żadnej widać nie było, stały zwyczajne ławki i jatki porozstawiane jak w dni powszednie. Ludzie się jednak gromadzili kupami, stawali, rozpowiadali coś sobie i spoglądali ku grodowi, z którego wyjeżdżały oddziały konne w różne strony, a inne do niego powracały.
Wołania, pytania, gorączkowe zajęcie wszystkich jakimś nadzwyczajnym wypadkiem przypisywał Jaksa mającemu się tego dnia odbywać sądowi, przychodziło mu na myśl czy z Krakowa nie przybyło jakie poselstwo od Biskupa z domaganiem się okupu dla starego.
Wśród tego gwaru i ruchu, uderzyło go i to że dostrzegł dobrze sobie z Krakowa znajomego, bo go tam całe miasto znało, biskupiego służkę, Kumkodesza. Ten zsiadał właśnie z konia przed domostwem jakiemś, i gromadka ludzi już go otaczała.
— Ani chybi, — rzekł Jaksa w duchu, — kleryk musiał z kimś przybyć w tej sprawie, bo jego samego nie wysłanoby z tak ważnem poselstwem...
Chociaż Jaszko z bratem Andrzejem nie był teraz najlepiej, widywał go dawniej a przy nim i Kumkodesza, który się wszędzie plątał.
Wesoły zazwyczaj kleryk twarz miał wylęknioną i osowiałą. Ciekawością wiedziony Jaszko podszedł ku niemu.
Kumkodesz niemniej się zdziwił zobaczywszy go tutaj, bo wieść po Krakowie chodziła, nie wiedzieć przez kogo szerzona że Jaszko zbiegł do Światopełka. Kleryk zobaczywszy go, — mocno się zdał zmięszany...
— Co wy tu robicie? — zagadnął go Jaksa ze złośliwą wesołością — wszakci to waszego pana, księdza Iwona brata dziś tu sądzić i pono ścinać mają. Czyście zawczasu po ciało nieboszczyka przyjechali?
Kumkodesz ramionami parę razy rzucił jakby z pleców chciał coś otrząsnąć.
— Ponoś — rzekł szydersko również — starego Waligóry do sądu nadarmo szukają. Gdzieś się podział.
Jaszko sądził że z niego żartuje.
— Chyba nocą go udusili! — zawołał.
Wtem mieszczanin cienki, podpasany rzemieniem, w sukni bardzo długiej i kołpaku z piórkiem przystąpił z twarzą niezmiernie rozognioną.
— Nie ma go — rzekł prędko — jeszcze w nocy go nie stało...
— Jakim sposobem? — krzyknął oburzony Jaksa, machinalnie chwytając za oręż.
— Licho mu pomogło — mówił chudy mieszczanin — bo bez szatańskiej pomocy tegoby nie dokazał. Ja sam byłem na zamku, chodziłem patrzeć do więzienia. Nadludzka jakaś siła była z nim. Sam widziałem na moje oczy!! Jedno okno w górze, żelazną kratą zakute... Kamienie z niego powyrywane, żelazo precz wyłamane... A był w kij związany, ręce i nogi. Podsędzia Gerwart widział go jeszcze wieczorem leżącego, że ruszyć się nie mógł... Wszyscy mówią że sprawa szatańska...
Nie może co innego być — szatan mu pomagał do opętania mniszki, a potem go i z więzienia wyzwolił.
Jaksa ręce załamał z rozpaczy.
— Któżby to inny dokazał, jeżeli nie siła nieczysta? — żywo mówił mieszczanin. — Czterech ludzi nie sprostałoby murowi i żelazu. Szatan też stróżów uśpił — wyszedł sobie swobodnie, furtę na wał otworzył, po nocy drogę znalazł... a kupcom co jechali ze Szczecina konia od wozu oderwawszy, na nim uciekł. Czeladź kupca przysięga się, że gdy konia brał, a oni gonić chcieli, coś ich niewidomego do wozów przykuwało. — Nie mogli ani się ruszyć ani krzyczeć.
Mieszczanin od nieustannego mówienia, bo już powieść tę kilka razy, coraz piękniej powtarzał — zaślinione usta otarłszy rękawem — chciał ciągnąć dalej, gdy Jaszko już go nie słuchając odwrócił się do Kumkodesza.
— Wy tu na długo? — zapytał — a wolno wiedzieć za czem?
— Do księdza Biskupa przybyłem od mojego pana — spokojnie odparł kleryk. — Ano nie mam szczęścia, bo mi już zwiastowali że Pasterza nie zastałem i nie powróci rychło, ja też tu pomodliwszy się tylko relikwiom świętym magdeburgskim... nazad jadę.
— Trafić się jeszcze gotowo — rozśmiał się gorzko Jaksa — iż razem pojedziemy i będzie się ludziom zdało że z kanclerzem lub kapelanem podróżuję.
— Za wielka to cześć byłaby dla mnie — pokornie odparł Kumkodesz. — Mizerny człeczyna jak ja tak wielkim panom jako wy, nie godzien służyć.
Jaszko szyderstwo w tem poczuwszy, krzyknął.
— Ano, wara z przekąsami!
— Czyż nie prawda? — odparł Kumkodesz, — przecie krewniaka macie książęciem na Pomorzu, co się odgraża że co Krzywousty poodrywał od niego, ma nazad zdobywać... Kto wie i was może czeka stołek jaki książęcy.
— O! ty lisie stary! Odrowążowski sługo, — ze złością odezwał się Jaksa — ty byś rad i twoi żeby mnie zamiast stołka pieniek czekał!!
Pięść podniósł do góry.
Kleryk który nie zmieniał twarzy, i w oczach tylko miał szyderstwo, począł się zarzekać złej myśli.
— Zostawcie mnie w pokoju, — odparł — Kumkodesz dla was za mały. — Nie wiem czy znacie łacińskie przysłowie że, orły much nie łowią. Wy do orłów a ja do komarów należę.
To mówiąc pokłonił się i ustąpił na stronę. Jaksa którego wiadomość niespodziana rozgorączkowała, zasłyszawszy od kleryka iż w Krakowie już go miano za zbiega — zwrócił się ku niemu i za suknię go targnął.
— Dajcieno pokój — ojcze — odezwał się hamując trochę — powiedźcie prawdę, istotnie mnie tam już za zdrajcę i zbiegłego ogłosili...?
— Sam Wojewoda przecie, użalał się bardzo żeście mu uszli — spokojnie odrzekł Kumkodesz. — A panu Wojewodzie, ojcu, jużci choćby nie chciano, wiarę dać potrzeba.
Jaszko zagryzł usta.
— Ma już tak być że mnie jak więźniowi i na łowy nie wolno jechać — zawołał. — Sulenta kupiec świadkiem żem tu myślistwem się bawiąc, cały czas u niego przesiedział. Zaraz niepoczciwi łotra ze mnie jakiegoś zrobili.
Wrócę więc do Krakowa, żeby im kłam zadać. A wy kiedy jedziecie? — zapytał.
— Sam nie wiem, bo może u Cystersów w Henrychowie albo gdzie księdza Biskupa znajdę — rzekł zimno Kumkodesz, jakby wiązania się z nim unikał.
Widząc tę niechęć ku sobie, Jaksa poszedł dalej w miasto..., szukać Nikosza.
Około grodu ludzi zbrojnych i czeladzi jeszcze się więcej skupiało, gawiedź miejska ciekawa chciała widzieć więzienie z którego siłą szatańską wyrwał się Waligóra, lecz już z rozkazu kasztelana nie puszczano nikogo. Straże stały w bramach i rozpędzały tłumy. W twarzach Niemców złość widać było i gniew wielki.
Nie chciano też puścić i Jaksę, choć się opowiadał do Nikosza, a nie bardzo go i słuchał kto — choć rycersko był przybrany.
Pomiędzy Niemcami a polskim dworem, słychać było zajadłe sprzeczki i krzyki.
— Nie kto mu pomógł tylko swoi — wołali Niemcy. — Książe żadnemu z nich wiary dawać nie powinien, zdrajcy są!!
Ślązacy się bronili, lecz ich zakrzykiwano. Rozmowy jaką taką lecz samą niemczyzną się tego dnia prowadziły.
Jaszko ich słuchał i byłby stał u wrót z innemi długo może, gdyby Peregryn na koniu nie podjechał, którego poprosił ażeby go do Nikosza wpuścić kazał. Pachołkowie dali mu wnijść.
W pierwszym podwórzu, zastał starego przyjaciela, zaczerwienionego i zaperzonego z gniewu, także się ucierającego z Agazonem Niemcem. Rad był pewnie Nikosz gościowi, który go od zażartej kłótni odciągnął, bo z nim do izby poszli.
Nikosz cisnął czapkę o stół wchodząc.
— Dalej tu wyżyć nie będzie można żadnemu z nas — krzyknął — Niemcy nam dojadać będą aż wykurzą. Stary książe bronić nie śmie, młody jeden co się czasem ujmie i u niego opiekę człek znajdzie...
Patrzcie ino! — dodał zwracając się do Jaksy, który za stołem siadł — my winni że Mszczuja źle pilnowali. — My go uwolnili — my mu pomogli!!
Niemcom o to idzie aby się zbyć nas i żeby tu sami królowali.
— Mój Nikosz — przerwał zagniewanemu Jaksa, — juści tu ktoś winien musi być. — Sam ten człek nie mógł związany porwać sznurów, kraty wyłamać i dobyć się z jamy...
— Szatańska moc! kto go wie jak się to stało — zawołał Nikosz. — Stróże spali u drzwi i niesłyszeli nic. Stary leżał z wieczora jak kłoda. Podsędzia chodził do niego. Żeby ten polakiem był, na Gerwarta by winę złożyli, szczęściem niemiec...
— Ale ja już tu nie wybędę! — począł Nikosz...
— A wdowiczka? — mruknął złośliwie Jaksa.
Stary, baryłowaty sługa książęcy westchnął mocno.
— Gdyby mnie ona tu nie trzymała, poczciwa, pobożna moja wdowiczka, dawnoby mnie tu nie było — zawołał.
Milczeli trochę. Nikosz gniewu wysapać nie mógł. Stawał, chodził, pięścią w stół bił, i o gościu zapominał, tak mu niemcy oskarżeniami swemi krew poburzyli.
Dobyć z niego nic nie było można, oprócz sierdzistych przekleństw.
Jaszko chciał koniecznie widzieć więzienie, z którego stary się wymknął, lecz skłonić Nikosza do pokazania mu go nie mógł.
— Wiesz co, na pociechę u Sulenty wyproszę starego miodu dzban — odezwał się Jaksa — tylko mi daj tę jamę zobaczyć...
Nadzieja miodu, czy też starej przyjaźni wspomnienie skłoniły wreszcie Nikosza, iż z Jaksą ku podwórkowi powlókł się, na które wychodziło wyłamane okno więzienne.
Można było w istocie szatana posądzić o posiłkowanie człowiekowi, który kratę dobywając z nadludzką siłą, ogromne kamienie tak zachwiał i z miejsca poruszył, iż zdawały się blizkie runięcia.
Stali tu właśnie poważni ludzie roztrząsając kwestyę zawikłaną wyłamania się, sędzia Adalbertus, rozjuszony prolokutor Herman i piękny a spokojny podsędzia Gerwart. Wszyscy oni godzili się na to, iż Satanas sam tylko mógł dokazać tego cudu, i że uwolnienie więźnia było jego potępieniem, bo dowodziło z kim zostawał w przymierzu.
— Był związany tak, iż na rękach leżał — mówił Gerwart — obrócić się nie mógł a i nogi miał pokrępowane.
— Stróże przekupieni być mogli — rzekł Adalbertus. — Nie jest to bezprzykładnem, i godziło by się ich poddać probierczej kaźni.
— Chłostać ich już wszystkich kazałem rano! przysięgają — odezwał się Herman — że u drzwi leżąc nic nawet nie słyszeli...
— A i to godne uwagi — dorzucił sędzia z powagą — że pogoń się puściła na wszystkie strony nocą na dzielnych koniach... że zarośla i lasy dokoła przetrzęsiono... ani śladu!
Tu twarz jeszcze uczyniwszy poważniejszą, jak gdyby zbierał się powiedzieć coś największej wagi, odezwał się tonem nauczającym.
— Nie jest to bezprzykładnem, że gdzie zachodzi interwencja siły nieczystej, djabelskiej, tam ludzie w powietrzu się unoszą, jak wiedźmy o północy... Szatan ma potęgę ogromną a swoich wybranych, tych co mu w postaci kozła wiadomą cześć oddają, opatruje w skrzydła, czyni niewidocznemi... przemienia ich w zwierzęta. Tylko krzyż w takim razie użyty może złamać tę szatańską moc...
Mówiąc to, wskazał na okno i zakończył.
— Niech mi tu nie mówi nikt, aby to człowiek miał dokonać...
Herman wpatrując się, ramionom i piersi dyszącej gniewem spoczywać nie dał. Jemu najwięcej żal było tej ofiary, która mu się z rąk wyśliznęła.
Postawszy sędzia, podsędzia i ich pomocnik, odeszli zwolna, a kolej przyszła na Jaksę, który z pochmurnem czołem rozpatrywał wszystko i klął siły nieczyste.
— A z tąż niewiastą którą on był uwiódł co się stało? — zapytał Nikosza.
— Same cuda! — mruknął otyły — człowiek tu nic nie rozumie. Przyznała się sama, że ona go nie on ją namawiał, że miała strach i wstręt od klasztoru, tymczasem gdy księżna przybyła i nie dając jej od siebie odstąpić, modlić się z nią zaczęła — rozpłynęła się we łzy, skruchę i za łaskę prosiła, aby jej zaraz habit nowicjuszki dano...
Księżna po takiem zgorszeniu nie chciała już ją gwałtem ciągnąć za kratę, padła jej do nóg i prosiła aż otrzymała, że ją zaraz odziano...
Pojechała do Trzebnicy, mówiąc to, że księżnej odstąpić nie chce, aby ją inna władza, której się lęka nie opanowała.
A to co z nią — dodał Nikosz — dzieje się z innemi, bo księżna władzę taką ma, iż modlitwą ludzi przemienia, pokładaniem rąk uzdrawia, wejrzeniem nawraca — albowiem święta pani jest.
— Książę też rad się pono modli i naśladuje ją — dodał Jaszko.
— Ale on póki z nią, póty się świata zapiera — gdy zostanie sam, wraca mu dawna natura i na przymusowe swe wdowieństwo narzeka. Pobożny pan jako i synowie oba — a z nią się im nie mierzyć...
Jaszko aby mieć co opowiadać w Krakowie, spuścił się jeszcze z Nikoszem do więzienia otwartego, przypatrzył roztrząsionej słomie, porwanym sznurom, które wziąwszy w dłonie silne, nie mógł ich rozerwać, — i musiał się zgodzić z powszechnem zdaniem, że sam szatan więźniowi pomagał.
Poczem poszli na miód do Sulenty, a Trusia, który czatował na nich u wrót, wkradł się za niemi do izby, aby panów ubawiać.
Potrzebowali tego, bo nie weseli byli i dzban z pomocą błazna ledwie ich potrafił nie rychło rozchmurzyć.
Trusia na wypadki zamkowe zapatrywał się ze swojego błazeńskiego stanowiska. Figiel jaki szatan stróżom wypłatał, był mu do smaku.
— Dobrze juchom tak — mówił — dostali dziś rano od pana Hermana w podarku każdy najmniej po.... grzywien czerwonych pięćdziesiąt... To jeszcze i dziesiątej części im nie wypłacono tego, co oni na drugich wyekspensowali[1] Niebożątka, nieprędko resztę długu odbiorą...
— A i tobie by coś należało! — zawołał Nikosz.
— Za co? — zapytał przelękły Trusia.
— Że się z cudzej biedy naigrawasz — odparł urzędnik.
— Miłość wasza wie, że my to jedno mamy na świecie — rzekł Trusia — iż nam się ze wszystkiego śmiać wolno. Za to nas nogami kopią kto chce, na twarz nam plują i łają co się zmieści..
Do późnej nocy Trusia błaznował im, śpiewał i skakał, koziołki wywracał i sprośne żarty prawił, aż go dobrze podpiłego precz pod wrota wypchnięto. A że dalej iść nie mógł, Trusia kołpak z kukawką na oczy i uszy nasunął, opończą się otulił i piosnkę mrucząc pod wrotami usnął.
Tu go leżącego i snem twardym zmorzonego, nazajutrz rano pominął wyjeżdżający Jaszko... Nie chciało mu się do Krakowa, nie chciało, — lecz musiał.
Samo z ojcem spotkanie, groziło gniewem, który tylko poselstwo Światopełka rozbroić mogło. Syn ten, o którego się obawiał, wiedząc że go w rękach utrzymać trudno, był dla wojewody nieustanną troską.
Z podróżą się tak obrachował Jaksa, aby nocą przybyć do miasta, ile możności niepostrzeżonym! Stało się też jak chciał, bo przestawszy na popasie godzinę nad potrzebę, o mroku wśliznął się za wał i bramę, prosto ciągnąc do ojcowskiego dworca.
Tu się go wcale nie spodziewano, zdziwienie było wielkie. Jaksa bowiem gdy wyruszał, tak był pewien iż nierychło wróci, że psy nawet swoje i niepotrzebny sprzęt między ludzi rozdarował. Izby w których mieszkał, były już przez czeladź i kapelanów zajęte.
Wojewody ze wsi dopiero się nazajutrz spodziewano. Jaszko tymczasem spoczywał.
Leżącego w półśnie zbudził powracający ojciec który dowiedziawszy się o synu, jak stał z drogi, niezrzucając kożucha, wpadł do niego — gwałtownie się domagając dla czego i zkąd wracał tak rychło.
— Naprzód to powiedzieć muszę, co za wszystko inne stanie — rzekł Jaksa.
Tu do ucha zbliżył się ojcu.
— Światopełk mnie nazad do was odprawił.
Stary nagle się uspokoił, a że u drzwi stał dwór jego, urwał rozmowę i obejrzawszy się, rzekł tylko.
— Przyjdziesz za czas mały do mnie, ludzi odprawię. Zawołać cię każę, gdy będę chciał rozmówić się.
W dobrą trafiał godzinę powracający.
Marek wojewoda właśnie był na ten dzień, albo raczej na tę noc sam jeżdżąc po powinowatych swoich zwołał ich na radę do Krakowa. Popis jakiś wojskowy służył za pokrywkę.
W istocie możny ród czujący siłę w sobie, coraz się więcej trwożył przewagą Odrowążów, którzy mieli na czele świątobliwego biskupa Iwona. Ten stał tak przy Leszku, iż im do niego przystępu bronił.
Odrowążowie acz silni, ani liczbą, ni majętnościami, ani przebiegłością ludzką nie sprostali Jaksom. Biskup Iwo więcej pracował dla kościoła niż dla rodziny, więcej dbał o rozkrzewienie wiary niż o doczesną moc. Najzdolniejszych synowców swych oddał Dominikowi na apostołów zakonu. Jaksom się przykrzyło stać na uboczu i czekać, gdy ich Światopełk tak już potężny będzie mógł podeprzeć.
Za wojewodą zaraz ściągać się poczęli powinowaci, stryjeczni, bratankowie, pokrewni i co tylko z Jaksami trzymało, a do nich się garnęło, wszystko co Leszka mieć nie chciało nad sobą.
Prawie niepostrzeżenie kilkunastu średnich i starszych lat ludzi, z umysłu poodziewanych skromnie, wjechało do dworca. Żupanów w nich, możnych comesów i urzędników znacznych nie łatwo było poznać. Izba do narady wybrana była mała, od ogrodów, gdzie ich ani światło zdradzić, ani obcy podsłuchać nie mógł...
Wojewoda wszedłszy do gromadzących się, szepnął im, że Jaszko tylko co od Światopełka z poselstwem wracał. Czekali więc nań niecierpliwie odgadując zawczasu z czem przysłanym być mógł.
Posłano po niego.
W rodzinie swej Jaszko, którego ojciec lubił dosyć, miru nie miał. Odrowążowie obwiniali go, iż ich skaził postępkiem nieopatrznym i po szalonemu dokonanym. Nie wierzyli mu bardzo...
Znalazł też na wstępie przyjęcie zimne, wejrzenia niespokojne, usta milczące.
Dwu stryjecznych wojewody siedzących za stołem, ledwie go skinieniem powitało. Młodzi też patrzali niechętnie.
Jaszko to czuł, musiał więc butą nadrabiać, a ważnym się czynić sam, gdy go za takiego mieć nie chciano.
Począł opowiadać wyprawę swą, ubarwiając po swojemu, jak i co we Wrocławiu słyszał i widział, co u Konrada.
— Konrad — rzekł — ze Światopełkiem znają się, ale bratu na brata wystąpić nie godzi się. — Będzie stał a czekał, palcem dlań nie ruszy...
Pokiwali starzy głowami z powątpiewaniem.
Dopiero Jaszko im zeznał, że potajemnie Światopełk jeździł do Płocka i jak mu do Plwacza do Uścia towarzyszył.
Zaczęli się dopytywać o Odonicza z zajęciem wielkiem, bo ten już jako pobratany ze Światopełkiem i im był powinowaty a swój.
— Ale z czemże cię do nas odprawił? — zapytał wojewoda.
Jaszko się zadumał trochę jak powiedzieć...
— Światopełk — odparł — wojny nie chce, bez niej się obejdzie a nieprzyjaciela zgładzi. Leszek też do wojowania nie skory i pokój woli a rozjemstwo duchownych. Namawiać trzeba pana na zjazd dla ugody, i żeby miejsce naznaczył niedaleko pomorskiej granicy — a ztamtąd oni cało nie wyjdą!!..
Na tak rzezko wypowiedziany zamysł Światopełka — wszyscy umilkli poglądając jedni na drugich. Sam wojewoda nie przyjął ochotnie tego planu.
— Dużobyśmy ważyli — rzekł. — Po co się krwią mazać mamy, kiedy go wygnać można a Odonicza w jego miejscu posadzić... Zejdzie sam ochotnie, tak jak Laskonogiemu ustąpił, byle przewagę widział.
— Zjazd — rzekł Adaszko stryjeczny — ho! ho! bez duchownych się nie obejdzie, a jak się oni zjadą, zgodę uczynią. — Cóż? na nich z orężem napaść? a toć nas wyklną i rozpędzą, że jak ci co ze Szczodrym trzymali na wygnanie wszyscy iść będziemy musieli!! Światopełkowi co za światem do morza przyparty siedzi łatwem się to zdaje.
— Cóż ważyć będziemy my? — mruknął Jaszko. — Światopełk na siebie weźmie wszystko. Nie uda mu się, my cali zostaniemy...
— On paść może! — rzekł wojewoda — a bez niego i my słabi będziemy.
Ze wszech kątów rady się odzywały przeciwne. Jaszko na ławie siadłszy milczał, dopiero gdy go o Światopełka pytać zaczęto, wysławiać go zaczął.
— Rycerz prawy jest i mąż siły wielkiej — rzekł — mówi mało, ale nieulękniony jest i wie czego chce, a co chce to potrafi. Nam z nim i za nim iść, albo się poddać i zginąć.
Widziałem go na dworze Konrada, gdzie o nim prawie żywa dusza nie wiedziała i u Odonicza i w podróży... Patrzałem zaplątawszy się do obozu na Laskonogiego, który poszedł Uście oblegać, wszyscy oni przy nim, Henryka nie wyjmując, słabi są. Konrad by mu może jeden sprostał, ale z tym oni idą razem...
Powoli ta myśl zjazdu z początku niechętnie przyjęta, zaczęła się przyjmować...
Jaksom przypadało co najłatwiejsze, namawiać do zgody i pojednania. — Bezpieczniej im było z tem.
Krwawa tylko plama którą za tym zjazdem widać było — odrażała wielu.
— Krwi nie trzeba — pójdzie Leszek do Sandomierza na ojcowiznę i z siostrą siądzie przy klasztorze. Więcej nie może chcieć — mówił jeden. Zechcą jego uśmiercić, rzeź będzie wielka, a w niej kto padnie, jeden Bóg wie.
Uchwalono posłać do Światopełka, lecz tymczasem myśl zjazdu siać, aby powoli wschodziła. Wola Światopełka więcej miała wagi niż rady inne...
Późno w noc się rozeszli...
Nazajutrz już w mieście ten i ów wiedział, że Jaszko z łowów na Szlązku powrócił.
Sam ojciec mówił o tem, skarżąc się, iż go o ucieczkę pomawiano, gdy tylko znudzony bezczynnością w lasach szukał rozrywki.
Tegoż dnia do mistrza Andrzeja doszła wiadomość o bracie, którą się poważny mąż uradował i na dwór ojca pospieszył, zapomniawszy urazy bratu.
Ale Jaszka już nie było, bo swoich miejskich druhów i drużki pilno chciał odwiedzić i na cały dzień wyruszył.
Mistrz Andrzej zastał ojca tylko.
Wojewoda z wyprawy Jaszka przed księdzem nie mógł się tłumaczyć, wiedział że do tajnych spisków należeć nie zechce i że je potępia.
Z rozmowy wyszło co po świecie o wojnie Plwacza z Laskonogim prawiono, o Światopełku i o innych sprawach. Stary wojewoda od niechcenia rzekł:
— Leszkowa powaga wszystkiemu temu koniec by położyć mogła. Niech zwoła zjazd kędy pośrodku tych ziem o które się spory toczą i krew przelewa, będą musieli książęta być posłuszni — i tak się wszystko zagodzi.
— Sami książęta — odezwał się mistrz Andrzej — nie dokażą nic, ale duchowieństwu tam przypada do czego je Bóg wyznaczył, ażeby rozjemcą było i różczkę oliwną przyniosło. Bez panów biskupów pokój nie stanie...
Wojewoda trochę zmilczał.
— Spraw tam duchownych do roztrząsania nie będzie — rzekł krótko.
— Pojednanie to duchownych sprawa — odpowiedział syn. — Nie byłoby komu spisać i przypieczętować zgody, gdyby ich nie było. A gdzie starszy książę zasiada, tam i najstarszy nasz pasterz gnieźnieński powinien być. Świecka moc bez duchownego potwierdzenia nie waży.
Nie sprzeciwił się wojewoda.
Było tak w istocie, nie tylko w Polsce, lecz w świecie całym, że bez stolicy rzymskiej zgody i zatwierdzenia akt żaden poszanowanym nie był. Cesarskie uchwały czekały na nie i mocy nabierały dopiero, gdy Rzym je uznawał. Wprawdzie groźby klątw kościelnych przez zbyt częste rzucanie ich i oswojenie się z niemi znacznie na sile straciły, wszakże kto walczył jak cesarz sam z anathemą, kto pozornie ją lekceważył, musiał w końcu uledz lub upaść.
Mistrzowi Andrzejowi myśl ta którą ojciec podawał, zdała się bardzo szczęśliwą. Zgadzała się z usposobieniem Leszka, była dogodną duchowieństwu, które swój wpływ mogło dać uczuć i nie dozwolić mu osłabnąć.
Tegoż wieczora mistrz Andrzej wspomniał o tem biskupowi Iwonowi.
— Kościół — odparł pobożny pasterz — nie może odpychać nigdy żadnego środka wiodącego do zgody, zapewniającego pokój.
Zjazd może być obfitym w błogie skutki, lękam się tylko, jeżeli go zechcą nieprzyjaciele Leszkowi, aby nie krył w sobie podejścia jakiego i zdrady...
Serce moje ogarnia niepokój, choć rozum mówi za takiemi paktami, które kraj na długo obdarzyć mogą spoczynkiem...
A gdzież więcej go potrzeba jak tu w ziemiach leżących odłogiem, wśród ludu co jeszcze ochrzcił się tylko z wody nie z ducha?... Moglibyśmy nasze święte kolonie rozmnażać, apostołów sprowadzać, szkółki zakładać, kościoły stawić i poganom nad granicami groźnemi być... Co niech Bóg da. — Amen.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.