Walka o miliony/Tom I-szy/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | II |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gérard zabrał się powtórnie do przeglądania listów, powtarzając zcicha.
— Postać pospolita... gminna! Żadnego w twarzy wyrazu... Czoło niskie... najmniejszego blasku w spojrzeniu. Tak... nie swojej to on inteligencyi, lecz szczęściu ślepemu zawdzięcza zdobyte miliony. I podobnie olbrzymi majątek dostał się takiemu zwierzęciu!... To oburzające... niesprawiedliwe!...
Sąd Karola Gérard zbyt był surowym pod względem wewnętrznej wartości i charakteru przybyłego; nie był nim jednak co do strony fizycznej.
Edmund Béraud nie posiadał sympatycznej powierzchowności. Nie będąc brzydkim, nie miał nic jednak w rysach twarzy, czemby mógł zwrócić na siebie uwagę. Zwykła, pospolita jego fizyognomia nie przedstawiała nic indywidualnego, obok czego brakło mu dystynkcyi w zachowaniu się. Należał on do rzędu tych postaci, jakich tysiące spotykamy w świecie, jakby ukutych według jednego wzoru. Wysoki, barczysty, o szeroko rozrosłych ramionach i grubych, wielkich rękach, wogóle źle się przedstawiał. Ów poszukiwacz dyamentów, ten górnik zuchwale odważny, rozpoczął przed kilkoma dniami sześćdziesiąty rok życia. Zwiędła i czarno pokropkowana cera jego twarzy, sprawiała wrażenie pargaminu, tysiącznemi pooranego bruzdami. Krótko przycięte włosy miał jak śnieg białe. Wogóle przedstawiał się o lat dziesięć starszym, niż nim był rzeczywiście.
— Otrzymałem depeszę twoją, kochany klijencie — rzekł Mortimer, wskazując ręką krzesło przybyłemu — oznajmiłeś mi w niej swą bytność, oczekiwałem przeto na ciebie. Pośpieszyłeś się jednak nieco — dodał z uśmiechem; — wizyta twoja oznaczoną mi została o kwandrans na jedenastą, a obecnie jest dopiero dziesiąta minut dziesięć.
— Punktualność jest według mnie jednym z koniecznych warunków egzystencyi człowieka — rzekł Béraud — a w szczególności niezbędnym dla handlującego. Iluż to ludzi zwichnęło swoją karyerę i z rąk wypuściło majątek przez opóźnienie się o kilka minut! Mógłbym ci zacytować, bankierze, liczne podobne przykłady. Co do mnie, staram się zawsze wyprzedzać umówioną godzinę, ażeby nie chybić. Wielokroć razy na innych oczekiwałem; na siebie jednakże czekać nie pozwalałem nikomu.
Sekretarz słuchał z uwagą. Pogardliwy uśmiech wykrzywił mu usta, który jasno mówić się zdawał:
— Drobiazgowość ta znamionuje umysł ciasny, niską i niewolniczą naturą. Ja wołałbym kazać czekać innym, niźli na drugich oczekiwać. Prawda, że jestem człowiekiem o szerokich na świat poglądach.
— Przybywasz z Ceylonu? — pytał Mortimer milionera.
— Tak... przejechałem dziś rano, ukończywszy interes sprzedaży mojego domu handlowego z nabywcą.
— Zatem ukończyłeś już wszystko?
— Tak... prawie wszystko... pozostaje mi tylko do uregulowania z tobą rachunek, co długo czasu nie zajmie, poczem złożę wizytę memu następcy w Kalkucie i jutro zrana jadę do Francyi, do mego ukochanego kraju, do mego rodzinnego Paryża. Nie uwierzyłbyś, bankierze, jak silnie mi serce uderza na myśl ujrzenia tego drogiego tyle dla mnie miasta, które od tak dawna opuściłem!..
— Od lat trzydziestu pięciu, jak sądzę... — wyrzekł Mortimer.
— Trzydzieści pięć lat upłynęło od owej chwili, trzy miesiące, dni osiem... Wyjechałem młodym, starym powracam.
— Tak... ale wyjechałeś ubogim, a wracasz bogatym!.. — zawołał, śmiejąc się bankier.
— Zdaje ci się więc, że kompensata jest dostateczną? — zapytał Béraud — przyznam, iż nie dzielę twojego przekonania. Młodość to cacko czarowne, które oceniamy wtedy należycie, gdyśmy je na zawsze stracili. Ach! ona więcej warta, niżli miliony całego świata.
Mortimer westchnął, nie odpowiedziawszy; być może iż w głębi duszy podzielał przekonanie swojego klienta.
— I opuszczasz Indyje bez żalu? — zapytał po chwili.
— Tak jest... bez żalu.
— Przywykłeś jednak do wygód miejscowych, których brak we Francyi, przykro uczuć ci się dać może.
— Nie obawiam się o to... Tęsknota za rodzinnym krajem owładnęła mną od pewnego czasu do niepokonania, dłużej walczyć z nią niepodobna mi było. Mam lat obecnie sześćdziesiąt, lecz pracowałem nad siły a lata kampanii, jak ci wiadomo, bankierze, podwójnie się rachują. Mimo z pozoru silniej mojej budowy ciała, czuję się być mocno znużonym, niezwykle spracowanym i starszym nad wiek mój. Potrzebuję spokoju i wypoczynku... Niechciałbym umierać w Indyach, sam opuszczony, jak to jest fatalnym przeznaczeniem starego kawalera, przebywającego na obczyźnie.
— Ha! twoja to wina, żeś został starym kawalerem. Trzeba się było ożenić.
— Gdy była właściwa ku temu pora, czasu nie miałem; dziś jest niestety zapóźno!
— Lecz we Francyi będziesz równie samotnym, jak w Kalkucie albo Bombaju?
— Nie... nie! w tym razie mylisz się, bankierze.
— Masz więc we Francyi rodzinę?
— Bardzo liczną... mnóstwo krewnych, kuzynów, których mój przyjazd wprawi w osłupienie.
— Dlaczego? Czyś ich niepowiadomił o swoim przybyciu?
— Nie, ponieważ chcę im sprawić niespodziankę. Od czasu mego wyjazdu z Paryża, nie pisałem do nich wcale. Sądzą z pewnością, żem umarł, jeżeli pamiętają notabene, żem żył kiedyś. Zdumienie ich, nie będzie miało granic.
— Nie zwróciłeś jednak uwagi na pewien szczegół...
— No! na cóż takiego?
— Że ci, których spodziewasz się znaleść we Fracyi, nie żyją już być może.
— W rzeczy samej... przez ten tak długi przeciąg czasu wielu mi krewnych ubyło; wielu wszelako jeszcze pozostało i przy nich to znajdę dla siebie tą rozkosz rodzinną, jakiej mi przez całe życie brakowało, a do której tak tęsknię obecnie. Przed sześciu miesiącami poleciłem jednemu z agentów w Paryżu czynić poszukiwania w tym względzie.
— I cóż?
— Zostały uwieńczone jaknajlepszym skutkiem. Posiadam jeszcze obecnie brata, siostrę, siostrzeńców, synowców, siostrzenice, kuzynki, kuzynów, słowem całą gromadę bliższych i dalszych krewnych, w ogóle bardzo ubogich, z wyjątkiem dwóch lub trzech osobistości. Wyobraź sobie zatem mą radość, gdy spadnę pośród tej nędzy z mojemi milionami i będę im mógł dopomódz! Chcę aby owi uczciwi ludzie przeszli od razu z ubóstwa do majątku, ponieważ ja ich zbogacę, jak w sztuce teatralnej, za jednem dotknięciem mej czarnoksięzkiej laseczki.
— I możesz to uczynić bez szkody dla siebie — odrzekł Mortimer — posiadając tak olbrzymią fortunę.
— Obrachowałem, iż mam złożonych u ciebie pięćdziesiąt jeden milionów, czterysta siedmdziesiąt tysięcy franków — rzekł Béraud. — Czy tak jest?
— Tak... najzupełniej.
— Prócz tego, mam ulokowane i gdzieindziej kapitały. Co chcesz, kochany bankierze, z łatwością mi przyszło zebrać te pieniądze. Moje osobiste wydatki są nader skromnemi, nie posiadam kosztownych nawyknień, zwyczajów. Potrafiłbym się utrzymać i żyłbym zadowolony przy tysiącu talarach rocznej renty. Za przybyciem do Francyi rozdzielę natychmiast majątek pomiędzy krewnych, zachowując dla siebie trzy albo cztery miliony. Będzie to nawet dla mnie za wiele, jeżeli Bóg żyć mi dłużej pozwoli, w przeciwnym razie pozostawię to na koszta mego pogrzebu.
— Ach! drogi kliencie... — zawołał Mortimer — mówisz o śmierci w tak radosnej chwili... w chwili gdy wracasz do Francyi... do swego ukochanego Paryża... wybacz, lecz to przeciwne logice.
— Co począć? Mam smutne przeczucia... zdaje mi się, iż policzonemi są dni moje.
— Wybryk imaginacyi... chimera, brednie! — wybacz, iż ci to mówię otwarcie — zawołał Mortimer — czyliż podobna, ażeby człowiek, tak jak ty, silny fizycznie, hartowny, wierzył w podobne banialuki?
— Ja wierzę w moje przeczucia... nigdy mnie one jeszcze nie omyliły! — rzekł Béraud. — Przez czas trzydziestopięcioletniego mego pobytu w Indyach wielokrotnie bywałem owładnięty ową jak ty nazywasz niedorzeczną chimerą, a nigdy... uważasz mnie... nigdy nie chybiła ta tajemnicza przestroga. Zawsze rzecz szczęśliwa, albo bolesna spełniała się nieodmiennie. W takich warunkach powiedz mi, czyż nie należy przeczuciu dać wiary?
— Dlaczego zatem chcesz koniecznie wracać do Francyi? — zapytał bankier — skoro masz przekonanie, iż pomieniona podróż fatalną ci będzie?
— Nikt nie jest w stanie umknąć przed swem przeznaczeniem — odparł Béraud. — Nie wiem, czyli ta podróż fatalną dla mnie będzie, jak to powiedziałeś przed chwilą, mam jednak przekonanie, iż nie długo już żyć będę. Otóż śmierć wyda mi się mniej straszną w mym rodzinnym kraju, wśród swoich, otoczonemu temi, których szczęśliwemi uczynię, przed wybraniem się w ową daleką podróż, z której nie powracamy już więcej.
— Utworzonym jesteś na stuletniego człowieka, mam więc nadzieję, iż długie jeszcze lata będę korespondował z tobą z Kalkuty.
— Dzięki za tę pomyślną wieszczbę... — rzekł Béraud, smutno się uśmiechając.
— Zatem nieodmiennie postanowione... — zaczął bankier po chwili — jutro wyjeżdżasz?
— Tak.... jutro z rana, okrętem, przewożącym depesze.
— Udajesz się wprost do Francyi?
— Nie; zatrzymam się w Obock, dla odebrania kapitału od nabywcy, któremu odstąpiłem mój dom handlowy w tym mieście. Zabawiwszy tam z jakie dwa lub trzy dni, popłynę do Port-Saïd, kanałem Suezkim, gdzie również przez dni kilka pozostanę. Prawdopodobnie zatem nie wyląduję we Francyi jak około piętnastego Kwietnia.
— Pragniesz zapewne zabrać wraz z sobą znajdujące się w mym Banku kapitały?
— Tak... żegnam na zawsze Kalkutę. Pozostawię w Indyach jedynie kilku prawdziwych przyjaciół i ciebie w ich liczbie, interesów wszakże finansowych w tej stronie świata mieć nie chcę, dlatego prosiłbym jeżeli można o wypłacenie mi sum moich. Będzieszże mógł to, bankierze, zaraz uskutecznić?
— Bez wachania! Suma jest wprawdzie olbrzymią; gdyby jednak była i podwójnie wielką, Mortimer złoży ją na każde zawołanie. W jakiej formie życzysz bym ci wypłacił?
— Jako doświadczony finansista, poradź mi w tym względzie.
Na te słowa Karol Gérard, sekretarz bankiera przestał otwierać korespondencyjne koperty, chwytając chciwie wyrazy rozmowy między pryncypałem, a kupcem dyamentów.
— Pięćdziesiąt jeden milionów — odrzekł Mortimer — w biletach bankowych francuzkich albo angielskich, stanowiły by olbrzymi pakunek. Do zabrania ich trzebaby specyalnego kufra, co byłoby nie praktycznem i kłopotliwem dla ciebie, nie powierza się bowiem biuru bagażów, skrzyni z podobnie wysoką zawartością. Zdaje mi się, że najodpowiedniejszem byłoby wydanie przekazu na Bank francuzki, ponieważ jedziesz do Paryża.
— Zgoda! niech i tak będzie.
— Zawiadomię najprzód depeszą, następnie listem dyrektora Banku o ważności czeku, wydanego przez moją firmę i zostaniesz pan tamże natychmiast za zgłoszeniem się zapłaconym.
— Czy mógłbym zostawić tę sumę w Banku francuzkim na bieżący rachunek?
— Zostawić obecnie... nie! Złożyć ją jednak możesz po spełnieniu niektórych formalności. Jaśniej to tłumacząc, najprzód odbierzesz z Banku pieniądze, poczem wybrawszy z pomiędzy handlujących dwóch uczciwych ludzi z pośród firm najznakomitszych, zaprosisz ich na chrzestnych do swego kapitału. Pod ich patronatem przyjmą od ciebie w Banku pieniądze otwierając ci bieżący rachunek.
— Ach! ileż formalności przy złożeniu pieniędzy!.. — zawołał Béraud.
— Prawo tego wymaga... Ostrożność ta jest niezbędną dla uchronienia Banku francuzkiego od przyjęcia ukradzionych pieniędzy, a tem samem zostania pomimowolnym wspólnikiem złodzieja.
— No! za przybyciem do Paryża, rozpatrzę się w tem bliżej — rzekł kupiec dyamentów — tymczasem proszę, wydaj mi przekaz...
— Natychmiast. Panie Gérard — rzekł bankier, zwracając się do sekretarza — podaj mi pan rachunek pana Edmunda Béraud.
— Oto jest... — rzekł Gérard, przynosząc bankierowi arkusz papieru, który tenże poprzednio już przepatrywał przed przyjściem swojego klienta; poczem wróciwszy do biórka usiadły zająwszy się rozpieczętowaniem korespondencyi. Pilny jednakże obserwator dostrzedz mógł bez trudu, iż czynność swą sekretarz dokonywał machinalnie, uwaga jego była zwróconą gdzieindziej.
Zmarszczone brwi zasępione czoło, wskazywały pracę jakiejś ukrytej myśli wewnętrznej. Usta mu drgały, bez wymówienia jednak wyrazu. Słuchał, jak człowiek, którego życie zależy od słów, mających zostać wygłoszonemi wobec niego.
Mortimer z piórem w ręku przebiegał kolumny cyfr, a zsumowawszy rachunek, rzekł:
— W rzeczy samej, kochany mój kliencie, ogólna suma twego kapitału wynosi pięćdziesiąt jeden milionów, czterysta siedmdziesiąt tysięcy franków, licząc na francuzką monetę.
— Zatem, chciej mi wypłacić, bankierze, czterysta siedemdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych — rzekł Béraud — a wydaj mi czek, na pięćdziesiąt jeden milionów.
— Nie jestem pewien, czy we francuzkich biletach bankowych będę miał u siebie powyższą sumę...
— Mniejsza z tem... przyjmę zarówno i angielskie banknoty.
— Panie Gérard... — zwrócił się bankier do sekretarza — zażądaj, by wypłacono ci z kasy czterysta siedmdziesiąt tysięcy franków w francuzkich biletach, a w braku tychże, w angielskich.
Gérard, wziąwszy pióro, wypisał sumę żądaną na pół arkuszu papieru z firmą handlową domu Mortimera, wstał, a zbliżywszy się do okienka w ścianie umieszczonego, obrócił blachę ruchomą, zamykającą owo okienko, z pod której ukazała się tuba okrągłych kształtów prostopadła.
Mosiężny otwór w tej tubie służył do połączenia gabinetu bankiera z kasjerem, mającym swe biuro na wyższym piętrze.
Sekretarz, położywszy papier, przez siebie napisany na małej tacce mosiężnej, nacisnął guzik elektryczny. Tacka w oka mgnieniu w tubie zniknęła, poczem Gérard powrócił do swej czynności.
Mortimer, wziąwszy leżącą przed sobą na biurku książkę z czekami, zapełnił całą jedną z kart tejże cyframi pięćdziesięciu jeden milionów płatnemi osobiście Edmundowi Béraud, albo za jego upoważnieniem.
W chili, gdy kładł swój podpis na dole czeku, głos dzwonka zabrzmiał ponad sufitem gabinetu.
Sekretarz zbliżył się do maleńkiego otworu, w górze umieszczonego, w którym ukazała się tacka mosiężna napełniona pękami biletów bankowych.
Zdjąwszy z niej paczki pieniędzy Gérard, zamknął okienko i położył bilety na biurku przed bankierem.
— Chciej przerachować... — rzekł ten ostatni.
Stanąwszy przy biurku, sekretarz zaczął przeliczać banknoty. Palce mu drżały nerwowo, dotykając jedwabistych papierów Francyi i Anglii.
— Suma znajduje się w całkowitości — rzekł, ukończywszy rachunek.
— Racz sprawdzić sam, kochany kliencie — rzekł bankier do Edmunda Béraud.
— Niepotrzeba — odparł tenże. — I zabrawszy paki banknotów wsunął je w skórzanną torebkę, jaką miał na sobie przewieszoną, pod lekkiem, sukiennem okryciem.
— Panie Gèrard... — wyrzekł Mortimer do sekretarza — przygotuj bezwłocznie list do dyrektora Banku w Paryżu, powiadamiający go o wartości czeku, jaki posyłam. Dasz mi ten list do podpisania, a wyślesz go pierwszym z odpływających okrętów. Depesza, wysłana jednocześnie, uprzedzi ów list.
Gèrard wziął arkusz papieru i zaczął pisać. Ręka jego kreśliła bezwiednie wyrazy według przyjętej formuły; myśl jego wszak była daleko.
Chciwość gwałtownie nim zawładnęła.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!.. — powtarzał z cicha — prawdziwie królewska fortuna, zawarta w jednym czeku... w jednym skrawku papieru, który zamienić można na kupy złota i stosy biletów bankowych! I jedno tylko na nim nazwisko... Edmund Béraud!.. Ów czek, gdyby się znalazł w czyimbądźkolwiek ręku, zostałby również wypłaconym. Jakiż sen... jakie złudzenie!.. Złudzenie, które przy odrobinie odwagi zmienić się może w rzeczywistość. Ów świetny błysk losu na który tak długo oczekiwałem, którego od tak dawna wyglądałem, zjawia się nareszcie. Aby mu wymknąć się z rąk pozwolić, szalonym chybaby być trzeba!
Tak myślał Karol Gèrard, pisząc list, polecony sobie przez bankiera, co nie przeszkadzało mu przytem przysłuchiwać się rozmowie, prowadzonej pomiędzy Mortimerem a kupcem dyamentów.
— Oto czek... — rzekł bankier, podając swemu klientowi papier drogocenny — pozostaje mi tylko prosić pana o pokwitowanie.
— Natychmiast... — odpowiedział Béraud. A przybliżywszy się z krzesłem do biurka, nakreślił kwit dużem, wyraźnem pismem, poczem otworzywszy torebkę skórzaną, wsunął czek między bilety bankowe.
— Mam nadzieję, iż stanąwszy szczęśliwie W Paryżu, napiszesz do mnie... — mówił Mortimer.
— Nieomieszkam... i proszę wzajem o odpowiedź... Zostawię ci, bankierze, mój adres tymczasowy, zanim się stale urządzę.
— Podyktuj proszę... — rzekł bankier.
— Edmund Béraud, w Paryżu, Hotel Indyjski, ulica Joubert’a.
Mortimer zapisywał adres, lecz nie on sam tylko. Gèrard jednocześnie kreślił go szybko na kawałku papieru, jaki następnie schował do kieszeni.
Béraud, wstawszy z krzesła, podał rękę bankierowi.
— No... żegnaj mi — wyrzekł.
— Dlaczego żegnaj... a nie dowidzenia?
— Ponieważ jestem przekonany, iż nie zobaczymy się już więcej.
— Kto wie? Wybieram się do Londynu z końcem roku, dla uregulowania niektórych spraw finansowych w mym biurze przy Regent-street... Być może, iż interesa popchną mnie do Paryża... Cieszyłbym się natenczas niewymownie, mogąc uścisnąć ci rękę i pośmiać się wraz z tobą z obecnych twych przeczuć fatalnych.
Edmund Béraud smutnie potrząsnął głową.
— Nie zastaniesz mnie tam już... — odpowiedział.
— Jakto... a gdzież będziesz?
— W mogile!..
— E! mój drogi kliencie, nie mówisz tego przecie na seryo?
— Owszem... zupełnie na seryo. Radbym, wyznam ci, nieco pożyć jeszcze, lecz oto właśnie, w chwili, gdym zamykał w torebce tę całą moją fortunę, myśl czarna, ponura, obsiadła mnie na nowo... Obłok czerwono-krwisty przesunął się przed memi oczyma i pomyślałem mimowolnie: „Na co to wszystko się przyda? Z tyloletniej mej pracy i bogactw, w pocie czoła zebranych nic nie użyję... tak!., bo wkrótce umrzeć mi przyjdzie.
Mortimer, ująwszy rękę Béraud’a uścisnął ją w swojej.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał — ulegając podobnym dziwactwom, sam torturujesz się bezpotrzebnie. Okażże się na Boga mężczyzną... i odegnaj te błędne idee. Silna twa budowa ciała i zdrowie zahartowane, żyć tobie co najmniej do stu lat pozwolą. Tak... powtarzam ci to raz jeszcze, nie mówiąc: Żegnaj, lecz tylko Do widzenia.
— Niech i tak będzie... — rzekł Béraud z lekkim uśmiechem — do widzenia zatem, skoro tak żądasz.
Tu wyszedł z gabinetu wraz z Mortimerem, który w dowód wysokiego szacunku wyprowadził swego klienta aż przed bramę domu.