Walka o miliony/Tom V-ty/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIX.

Uścisnąwszy rękę gałganiarza, który odszedł w stronę bulwaru La Villette, mówiąc do siebie i gestykulując żywo, Wiliam Scott, zamiast się udać do Paryża, skręcił ku Belleville i wszedł do kupca, gdzie zażądał litra wina, poczem, zwróciwszy się w poprzeczną ulicę, zbliżył się do kanału, w Który wylał do ostatniej kropli zawartość z butelki.
Skierowawszy się następnie w stronę Paryża, wstąpił do składu materyałów aptecznych, gdzie kazał sobie w opróżnioną butelkę odmierzyć petroleum.
Uczyniwszy to, szedł zewnętrznym bulwarem aż do ulicy Saint-Maur.
Wszędzie już sklepy zamykano, ulice opustoszały. Niebo pokryło się chmurami. Wiatr wschodni dął silnie, bijąc o ściany domów grubemi kroplami deszczu.
Scott, zapiąwszy na sobie swe zwierzchnie okrycie, pod którem ukrył butelkę, biegł spieszno wzdłuż ulicy Saint-Maur, jak osobistość, podążająca do mieszkania przed nieuchronną ulewą.
Przybywszy na róg Chemin-Vert, zwrócił się na lewo aż do ulicy Servan.
Tam zatrzymał się na chwilę.
— Strażnik, wartujący około Mont-de-Pièté, mógłby mnie dostrzedz — rzekł sam do siebie. — Wszelka ostrożność nie jest zbyteczną, mimo, iż silne mam nogi...
I szedł dalej, aż do zaułka, okrążając bardziej ruchliwe ulice, aż wreszcie znalazł się naprzeciw drewnianego ogrodzenia, w którem Piotr Béraud wyjął dwie deski, chcąc dostać się do resztek zburzonych budowli, służących za schronienie wdowie Ferron. Scott dobrze zapamiętał to miejsce.
Wyjąwszy deski, zniknął w otworze, następnie założywszy je, nasłuchiwał.
Najmniejszy szelest słyszeć się nie dawał. Głębokie milczenie panowało wokoło zagrodzenia.
Irlandczyk szedł w kierunku resztek nierozebranych budowli.
W chwili, gdy drzwi otwierał, zdawało mu się, jak gdyby ktoś rozmawiał wewnątrz mieszkania.
Zaniepokojony przystanął, słuchając.
— Kapusta... marchew... piękna cebula! — powtarzał chrypliwy głos wdowy Ferron, która, leżąc na łóżku, przyciskała do piersi butelkę z wódką, prawie zupełnie już opróżnioną.
— A! to mruczy swoją piosenkę ta stara, na dobre się upiła, jak widzę, liczyłem na to... — szepnął Irlandczyk i wszedł do izby na parterze, w której zauważył przedtem stosy poskładanych drzwi, okien i różnych szczątków z rozebranych domów.
Zwolna posuwał się pośród ciemności, idąc z natężoną uwagą, aby nie potknąć się o jaki przedmiot.
Chrypliwy głos sparaliżowanej dobiegał bezprzestannie, powtarzając:
— Kapusta... marchew... piękna cebula... kupujcie panie, panowie!
Irlandczyk usiadł na belce, a postawiwszy obok siebie butelkę z petroleum, czekał.
Oczekiwanie to długo trwało.
Północ uderzyła na wieżowym zegarze kościoła świętego Ambrożego, następnie w pół do pierwszej i pierwsza nad ranem.
Wielkie milczenie nocy coraz głębszem się stawało. Wdowa Ferron musiała zapewne do reszty wypróżnić butelkę, ponieważ nic nie mówiła już teraz, a ciężki jej oddech zamienił się w głuche chrapanie.
Zegar wydzwonił w pół do drugiej i drugą, nareszcie.
Scott zapalił zapałkę, która zabłysła na jedno mgnienie oka, ta jednak krótka chwila wystarczyła mu na rozpatrzenie się w sytuacyi.
Po prawej stronie przy ścianie znajdowała się kupa gruzów, rzucona na belki spróchniałe.
Odkorkowawszy butelkę, wylał na to suche drzewo i wióry znajdujące się we flaszce petroleum, poczem, zapaliwszy drugą zapałkę, rzucił ją na leżące wokoło wióry, a wybiegłszy coprędzej z budynku, zwrócił się ku drewnianemu ogrodzeniu, tworzącemu czworokąt od strony cmentarza Père-Lachaise, przeskoczył je z giętkością klowna i biegł co sił, nie oglądając się po za siebie, dopóki nie dosięgnął spadzistej ulicy, okrążającej cmentarz wokoło.
Wkrótce znalazł się na wyniosłości, zkąd wzrokiem mógł objąć cały Paryż. Spojrzawszy przed siebie, dostrzegł objęty płomieniami budynek.
Pożar, podniecany palnym materyałem, pędzony wiatrem wschodnim, wzmógł się w kilku minutach przerażająco.
Strażnik, czuwający przy Mont-de-Pièté, spostrzegłszy płomienie, zasygnalizował na alarm. Pobudzono się we wszystkich okręgach, przyzywając pomocy. Tłumy zbijały się, biegły, przesadzając deski zagrodziła, nikt jednak nie czynił nic dla zwalczenia ognia.
— Palą się szczątki rozebranego domu — mówiono. — Nikt tam nie mieszka. Niewątpliwie to nocne włóczęgi zaprószyły ogień. Dobrzeby było, aby się razem upiekli!
Policya wysłała swych ludzi.
Sikawki z Mont-Pièté i Roquette biegły na pomoc.
Ukazała się grupa strażników miejskich.
— Śpieszcież coprędzej! — wołały tłumy zebranych — drzewo wewnątrz budynku się pali!
— W tych zwaliskach mieściła się stara, chora kobieta — rzekł jeden z miejskich strażników — nie można dozwolić żywcem jej spłonąć.
Nagle, gdy sikawki działać poczęły, zalewając płomienie, jakaś ludzka postać ukazała się w oknie pierwszego piętra, wokoło otoczona ogniem.
Okrzyk przeleżenia wybiegł ze wszystkich piersi.
Rzucono się ku drzwiom. Niestety jednak wszelki ratunek był już daremnym.
W tej chwili własnie dach budowli zapadł się z hukiem ponurym, śląc w obłoki snopy gorejących iskier, jak bukiet fajerwerkowy.
Szczątki nieszczęśliwej wdowy Ferron zagrzebały się pod zwaliskami.
I otóż dnia tego dwóch spadkobierców Edmunda Béraud żyć przestało.
Sikawki zalały dymiące się zgliszcza, z pod których wydobyto nazajutrz kości sparaliżowanej.
Komisarz policyi, zbierając protokuł, ów nieszczęśliwy wypadek przypisał nieroztropności chorej kobiety, której udzielił schronienie w szczątkach budowli na prośbę przedsiębiorcy i starego gałganiarza.
Jeden z miejskich strażników poszedł powiadomić o tym wypadku Piotra Béraud do Willi Gałganiarzów.
Akt zejścia został spisanym, a dnia następnego pogrzebano szczątki biednej kupcowej warzywa, koszta pogrzebu której zapłacił filantrop Cordier, aby uczynić przysługę Piotrowi Béraud!
W chwil, gdy prowadzono na cmentarz szczątki wdowy Ferron, Arnold Desvignes wyjeżdżał z Malnoue ze swym wspólnikiem Verrièrem, udając się na ulicę Le Pelletier do swego biura bankowego.
Siostra Marya wraz ze swą kuzynką Anielą udały się na msze do kościoła, po wysłuchaniu której oczekiwały na probostwie przybycia posłańca z listem od Misticota. Obie kuzynki siedziały w ogrodzie na ławce pod altanką, podczas gdy proboszcz rozmawiał w salonie z jednym z przybyłych do niego parafian.
Głos dzwonka zabrzmiał przy furtce ogrodu.
Stara służąca, Magdalena, pospieszyła otworzyć, a odebrawszy pakiet dzienników i listy od posłańca, zbliżyła się z niemi ku altance.
— Dla ciebie, siostro — rzekła do zakonnicy, podając jej opieczętowaną kopertę i dzienniki, poczem odeszła.
Siostra Marya podała dzienniki Anieli, zachowując dla siebie kopertę, w której adres niespokojnie się wpatrywała.
— Co może być w tej kopercie? — szepnęła.
— Otwieraj... otwieraj prędko, na Boga! — wołała panna Verrière; — umieram z niecierpliwości i niepokoju.
— Nie wiem, czemu to przypisać... — mówiła zakonnica — ale się waham... drży moja ręka, jestem przekonaną, że list ten powiadomi nas o jakiemś nieszczęściu!
— Otwórz, błagam cię, lepsza w każdym razie pewność, niż powątpiewanie!
Zakonnica rozdarła kopertę.
Pierwszą, rzeczą, jaka jej przed oczy podpadła, była odbitka fotografii, którą Misticot wsunął w tę kopertę.
— Czyj to portret? — pytała, przypatrując się Aniela.
— Ja nie wiem.
— Czytaj list prędko... on nas powiadomi.
Siostra Marya drżącym głosem czytać poczęła znane nam wyrazy.

„Szanowna siostro!
„Obecnie przebywam w Cherbourgu, zkąd jadę do Anglii dla odkrycia śladów osobistości, której przeszłość tak poznać pragniemy.

„Jestem przekonany, iż ta przeszłość bardzo czarną być musi i sądzę, że potwierdzisz me zdanie, siostro, widząc załączoną przezemnie do tego listu fotografię. Ta fotografia przedstawia prawdziwego Arnolda Desvigues. Opatrzność pozwoliła mi odkryć ten portret w Blévé, a za pierwszem spojrzeniem przekonasz się, siostro, że całkiem on nie jest podobny do człowieka, jakiego znamy pod nazwiskiem Arnolda Desvignes.
„Jadę w celu odszukania tego, który jedynie ma prawo nosić pomienione nazwisko. Jeśli Bóg pozwoli mi go odnaleźć, lub przekonać się, w jaki sposób i dlaczego ów drugi przywłaszczył sobie to imię, panna Aniela zostanie uchronioną przed najsroższem z nieszczęść.

„Twój wierny, mały sługa, na zawsze Tobie, siostro, oddany,
Stanisław Dumay.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.