Walka o miliony/Tom V-ty/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Panna Verrière z głębokiem wzruszeniem wysłuchała słów tego listu.
— Ależ to najwyższe światło, jakie oświecić nam mogło przeszłość tego człowieka — zawołała, gdy zakonnica ukończyła czytanie. — Jeżeli ta fotografia przedstawia Arnolda Desvignes z Blévé, ten drugi w takim razie, który nam się przedstawił pod tem imieniem i nazwiskiem, jest oszustem, fałszerzem, mordercą, być może, bo kto wie, czy on nie zabił człowieka, którego osobistość sobie przywłaszczył, w celu ukrycia zapewne innych swych zbrodni.
Siostra Marya mocno pobladła.
— Masz słuszność... — odpowiedziała. — Tajemnica rozjaśnia się wyraźnie. Ale co począć teraz?
— Co począć... ty pytasz jeszcze? Potrzeba oskarżyć jaknajprędzej przed ojcem tego nikczemnika, którego on napewno oszukuje. Trzeba go jaknajśpieszniej zdemaskować!...
To mówiąc, Aniela upuściła fotografię na kolana.
Podniósłszy ją, zakonnica bacznie rozglądać się w niej zaczęła, a przewróciwszy ją na odwrotną stronę, dostrzegła pismo odfotografowane.
— Jego pismo! — zawołała ze drżeniem. Tak... i podpis... Patrz! dedykacya dla matki.
Panna Verrière pilnie się rozpatrywała.
— To dziwne! — ozwała się nagle siostra Marya.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się, że w tem piśmie poznaję jakoby rękę wspólnka twojego ojca...
— To niepodobna! — zawołała Aniela — a gdyby nawet tak było, ów fakt nie dowodziłby jeszcze niczego. Każdy oszust posiada zdolność do naśladowania cudzych charakterów, a szczególniej tych, których chce sobie przywłaszczyć nazwisko. Zresztą, ileż pism znajdujemy podobnych do siebie?
W chwili tej ukazał się proboszcz z Malnoue, zbliżając do obu kuzynek.
— Widzę, że jesteście panie bardzo zaniepokojone — rzekł, podchodząc. — Być może, odebrałyście listy przekonywające was, iż się mylicie co do swych oskarżeń względem pana Desvignes?
Siostra Marya podała księdzu fotografię.
— Poznajesz, ojcze, tego człowieka? — zapytała.
— Ubiór jego wskazuje, iż to jakiś wychowaniec szkoły górniczej — rzekł proboszcz. — Ale ja nie znam podobnej osobistości — dodał, wpatrując się w fotografię.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— A zatem przekonywa to, mój ojcze, iż nie mylimy się w naszych podejrzeniach i że mamy słuszność, uważając wspólnika mojego wuja za osobistość więcej niż podejrzaną.
— Jakto? — zapytał proboszcz.
— Chciej, ojcze, przeczytać ten list.
Ksiądz czytał uważnie wyrazy, kreślone ręką Stanisława Dumay.
— Rzecz dziwna... — wyjąknął zcicha.
— Miałżebyś i teraz jeszcze powątpiewać?
Przekonanie starca mocno się zachwiało, mimo to odrzekł:
— Ten portret robionym był przed kilkoma laty. Przedstawia on młodzieńca mniej więcej od dziewiętnastu do dwudziestu lat wieku. Pan Desvignes ma obecnie lat dwadzieścia osiem... pracował wiele... dużo podróżował... mogły się więc zmienić rysy jego twarzy.
— To prawda... lecz nigdy do tego stopnia, by po dziewięciu latach były do niepoznania...
— No tak... Zupełna odmiana rysów twarzy rzadko się zdarza, przyznaję... Mimo to bywa niekiedy.
— Nie! — zawołała zakonnica — teraz wiem już, co o tem wszystkiem sądzić wypada!
— Cóż zamyślasz począć, me dziecię? — pytał proboszcz niespokojnie.
— Bóg wskaże mi drogę... udzieli natchnienia.
A wsunąwszy list z fotografią do kieszeni, dodała:
— Pożegnajmy, kuzynko, proboszcza i powracajmy.
— Nie zapominaj, szanowny proboszczu, żeś przyrzekł być u nas dziś na obiedzie... — ozwała się panna Verrière.
— Nie zapomnę, ma córko... Do widzenia!
Siostra Marya wraz z kuzynką udały się drogą do Malnoue.
Zmarszczone czoło zakonnicy i jej głębokie milczenie świadczyły, iż myśl jej pilnie nad czemś pracowała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Arnold Dosvignes przed udaniem się do swego biura bankowego rozszedł się z Verrierem na stacyi drogi żelaznej, udając się do domu na ulicę Tivoli.
I on zarówno pragnął się dowiedzieć, czy nie zastanie listu od Trilbego.
W dniu poprzednim nic nie nadeszło, postanowił więc czekać godziny roznoszenia listów.
W dziesięć minut później służący przyniósł mu list.
Za pierwszym rzutem oka poznał pismo Trilbego.
Z gorączkowym pośpiechem rozdarłszy kopertę, wydobył ćwiartkę papieru.
Przeczytawszy pierwsze wyrazy listu, zbladł nagle. Czytelnicy przypominają sobie zapewne treść tegoż:

„Śledzę krok za krokiem wiadomą, osobistość — pisał Irlandczyk — powstrzymać jej jednak nie jestem w stanie od wyekspediowania, wiesz pan do kogo, niebezpiecznej fotografii. Od pana zależy zatrzymać list z portretem, aby nie doszły według adresu.
Od jutra szkodliwa dla nas tyle osobistość niemą na zawsze pozostanie.
Cherbourg.“
Przeczytawszy ostatnie wyrazy, Arnold wyrzucił straszne przekleństwo.

— Czworonożne zwierzę!... głupiec... bydlę skończone! — wołał, zerwawszy się z krzesła. — W jakiż ja sposób mogę przeszkodzić, by ów list nie dostał się w ręce tej przeklętej zakonnicy.
Przez kilka minut przechadzał się wzburzony wzdłuż i wszerz gabinetu, poczem zadumał się i twarz jego rozpogodziła się nagle.
— Trzeba się przygotować na wszystko... — wyszepnął. — Jestem powiadomiony o niebezpieczeństwie, „a człowiek strzeżony wart tyle, co dwóch?“ — mówi przysłowie. Przedewszystkiem spalmy ten list.
Załatwiwszy się z tem, pojechał na ulicę Le Pelletier, gdzie Verrière przedstawił mu tylko co odebraną kopertę z żałobną obwódką.
Arnold odsunął ją, mówiąc:
— Wiem o tem... jest to wiadomość o śmierci hrabiny de Nervey.
— Któż ci o tem doniósł tak prędko? — zapytał bankier.
— Nikt... nie spotkałem nikogo... Nikt mnie o tem nie powiadamiał... Sam przewidywałem tę śmierć.
Zimny dreszcz wstrząsnął Verrièrem. Opuścił głowę w milczeniu.
— Ubyło więc dwoje... — rzekł Arnold drżącym zlekka głosem, poczem zasiadł przy swojem biurku.
Obaj ci, godni siebie wspólnicy, pracowali do jedenastej godziny, nic nie mówiąc do siebie, poczem udali się do restauracyi na śniadanie.
Skoro zasiedli przy stole, Verrière przemówił:
— Ze śmiercią hrabiny trzeba nam będzie zdać rachunek z pieniędzy, złożonych przez nią w naszym banku.
— Ma się rozumieć.
— A więc?
— A więc pracowałem dziś rano nad uregulowaniem rachunku pani de Nervey. Mogę przyjść, wszystko gotowe... Jesteśmy w porządku.
— Włączyłeś do jej rachunku kopalnię belgijskich marmurów?
— Naturalnie.
— Ileż pozostajemy dłużni jej synowi?
— Dwieście tysięcy franków.
— Poważna suma, do pioruna!
— O! bądź spokojnym... Jeżeli te dwieście tysięcy franków wyjdą od nas drzwiami, oknem powrócą niebawem.
Skoro obaj wspólnicy wrócili po śniadaniu do swego gabinetu, służący podał Verrièrowi kilka arkuszy stemplowego papieru, przyniesionych przez woźnego podczas nieobecności bankiera.
— Zgadnij, co to jest? — rzekł Verrière do Arnolda, przebiegłszy papier oczyma.
— Wiem doskonale...
— To niepodobna.
— Przekonam cię... Są to areszta, położone na pensji Pawła Béraud.
— Zkąd wiesz o tem?
— Czekałem na nie.
— Szatan, nie człowiek. Zaprawdę, możesz się pochlubić dyabelską swą siłą. Policja nigdy cię schwytać nie zdoła.
— Spodziewam się... Daj mi te papiery.
Wziąwszy arkusze stemplowe, Desvignes obliczył ogół nakreślonej sumy i rzekł:
— A teraz uprzejmie cię proszę, kochany wspólniku, byś z góry i w sposób nieodwołalny zaaprobował wszystko, co uczynię.
— Lecz cóż to będzie?
— Zobaczysz.
Tu Desvignes zadzwonił. Służący ukazał się w progu.
— Dowiesz się, czy pan Paweł Béraud jest w biurze — rzekł Arnold do niego — a jeśli jest, proś go, aby natychmiast tu przyszedł.
Za chwilę służący wprowadził Pawła do gabinetu, który sądząc, iż otrzyma przeznaczenie do służby zewnętrznej, jak się tego spodziewał, wszedł z rozpogodzoną twarzą i zbliżył się uśmiechnięty ku Juliuszowi Verrière.
— Ja to prosiłem, abyś pan przyszedł, panie Béraud — rzekł Designes głosem tak oschłym, że uśmiech znikł nagle z ust przybyłego. — Przedemną to pan będziesz zmuszonym się wytłumaczyć!...
Béraud zwrócił się niespokojny ku wspólnikowi swego kuzyna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.