Walka o miliony/Tom V-ty/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Doręczono mi cztery areszta na pańską pensyę... — zaczął Desvignes.
— Cztery areszta? — powtórzył Paweł z osłupieniem, nieprzygotowany był bowiem do ciosu, jaki weń uderzył.
— Tak... ogół tych sum dosięga cyfry tysiąca dziewięciuset franków.
— Ależ żadna z tych sum nie była natychmiastowo wymagalną, zapatrując się według sądowych reguł... — ozwał się Paweł nieśmiało.
— To nas nie obchodzi... Lecz co nas właśnie obchodzi, to, że nie chcemy utrzymywać specyalnej rachunkowości długów naszych pracowników. Przyjmujemy do siebie urzędników, rządzących się skrupulatnie, uczciwie, których nie ścigają za długi ich dostawcy.
— Wszak to jest rzecz czysto prywatna... — wyjąknął Béraud.
— Otóż właśnie my chcemy, ażeby życie prywatne naszych pracowników było bez skazy... — ozwał się Verrière.
— A pańskie takiem nie jest... — dodał Desvignes. — Poskładano nam opłakane dowody pańskiej rozrzutności.
— Spotwarzono mnie!...
— A więc cofnij pan tę potwarz.
— Należałoby mi najprzód ja poznać...
— Jakto... pan śmiałbyś zaprzeczać, że żyjesz od sześciu lat z młodą kobietą, swą krewną, że masz córkę i że bezlitośnie te dwie biedne istoty wyrzuciłeś na bruk bez żadnych środków utrzymania, sprzedawszy wprzód wszystkie swe sprzęty?
— Lecz to byłoby nikczemnem... gdyby miało być prawdą! — zawołał Verrière, udając żywe oburzenie.
— Nieszczęściem, to prawda, mój drogi wspólniku — odrzekł Desvignes. — Uważając wraz z tobą za najwyższą potworność podobny sposób postępowania, kazałem w tej sprawie wyprowadzić śledztwo i obecnie posiadani dowody, iż się nie mylę.
— Ależ natenczas pan Paweł Béraud byłby ostatnim z nędzników!
— I ja tak sądzę... Nie powinniśmy zatem mieć w naszym biurowym personelu człowieka, którego postępowanie jest do najwyższego stopnia haniebnem, niemoralnem, a nawet występnem!...
Béraud drżał z oburzenia i gniewu.
— Czyliż dlatego wszedłem do tutejszego biura, aby być znieważanym? — wyjąknął przerywanym głosem.
— Nie należysz pan od dziś do grona naszych, pracowników... — zawołał Desvignes.
— Zatem wypędzacie mnie?
— Nie chcemy pana nadal trzymać... ot! wszystko. Nadaj pan, jaką chcesz nazwę swojemu uwolnieniu.
— Ależ podobny sposób działania jest niegodnymi Kazaliście mi opuścić zajmowane dotąd miejsce, ja znajdę się teraz bez chleba!
— To nas nie obchodzi.
— Nędza mnie czeka! — mówił Paweł dalej — gdyż gdziekolwiekbym się zwrócił, zażądają od was świadectwa, a wy je jaknajgorszeni wydacie!
— Zbiera się, co się zasiało, mój panie.
Béraud zwrócił się do Verrièra.
— Miejże litość nademną, kuzynie!... — wyjąknął błagalny, głosem.
— Ja nie mogę mówić wbrew memu przekonaniu — rzekł bankier obojętnie.
— Zapłaćcież mi przynajmniej odszkodowanie za tak nagłe wydalenie...
— Zapłacimy panu całomiesięczną pensyę — ozwał się Desvignes — lecz wtedy, gdy postarasz się o cofnięcie aresztów, jakie nie pozwalają nam obecnie dawać ci do rąk pieniędzy. Otóż i wszystko, cośmy ci mieli oznajmić. Możesz pan odejść.
Béraud, ogarnięty wściekłością, podniósł zaciśnięte pięści na obu wspólników.
— Ach! rozbójnicy, wyzyskiwacze, lichwiarze, łajdaki! — zawołał — pomnijcie, iż to, co uczyniliście, nie ujdzie wam bezkarnie!
— Jedno słowo więcej — rzekł Verrière — a poślę po policyę, aby cię do aresztu zabrała.
Przestraszony tą groźbą Béraud, wybiegł, zionąc przekleństwami.
— Ma słuszność... — rzekł Desvignes, skoro tamten drzwi zamknął za sobą. — Nędza go czeka, ponieważ on nigdzie nie znajdzie zajęcia, a nędza, pomnij... zabija.
— Jakąż potęgę woli posiada ten człowiek... — pomyślał Verrière, patrząc z podziwem na swego wspólnika.
O piątej wieczorem obaj wyjechali z Paryża, udając się na obiad do Malnoue.
Stary proboszcz oczekiwał ich w towarzystwie Anieli i siostry Maryi. Skoro wszedł Arnold, witając obecnych ukłonem, spojrzenia wszystkich tych trzech osób bacznie się ku niemu zwróciły. Szukali oni w rysach jego twarzy jakiegoś podobieństwa do fotografii nadesłanej z Cherbourga. Obie kuzynki nic nie odnalazły. Jeden tylko proboszcz usiłował wmówić w siebie z dobrą wiarą, że istnieje jakaś łączność rysów między Arnoldem a portretem przez Misticota nadesłanym.
Desvignes odgadł ów egzamin, na jaki był wystawionym.
— Otrzymały fotografię... — pomyślał i wtajemniczyły księdza w tę sprawę. Niebezpieczeństwo istnieje... Lecz w jakiej formie przedstawi się ono?
Oznajmiono, iż obiad gotowy.
Aniela wraz z siostrą Maryą zdawały się być wesołemi, wszakże była to owa wesołość przymuszona, pod którą zwykle plan się jakiś ukrywa.
Pokilkakrotnie poczynały same z Arnoldem rozmowę, co mi się nigdy dnotąd nie zdarzało.
— Gładkie łapeczki... ukryte w szponach wilka — pomyślał Desvignes. — Miejmy się na ostrożności.
Po obiedzie przeszli wszyscy do salonu, a ztamtąd do zimowego ogrodu, zasiadłszy na ławkach trzcinowych, wśród krzewów i kwiatów.
Mały stoliczek, również z trzciny spleciony, stał w pośrodku, a na nim leżały albumy z fotografiami, kilka książek i dzienników.
Desvignes zebrał całą swą uwagę. Za jednym rzutem oka stwierdził, iż wspomniane album po raz pierwszy znalazło się na tem miejscu.
Aniela sama nalewała kawę i rozdawała takową ku wielkiemu zdziwieniu Verrièra, niepojmującego tak nagłej zmiany w całem zachowaniu się córki.
— Ojcze... — wyrzekła, przerywając milczenie — mieliśmy dziś wizytę pana Perrin z Emeranville, wraz z jego córką, Natalią. Przykro im było, iż ciebie w domu nie zastali i przyrzekli, iż przybędą do nas w niedzielę.
— Dlaczegóż nie zatrzymałaś ich na obiad?
— Prosiłam... wszakże nadaremnie, ponieważ w domu pani Perrin na nich oczekiwała.
— Jakże panna Natalia... wyładniała nieco? Jest mniej brzydką niż roku zeszłego? — pytał Verrière.
— Osądzisz, ojcze, własnemi oczyma.
— W przyszłą niedzielę?
— Nie... zaraz.
— Jakto?
— Natalia, przyrzekłszy mi oddawna swą fotografię, przyniosła takową.
Tu panna Verrière, wziąwszy album ze stolika, otworzyła je, pokazując ojcu fotografię panny Perrin. Młoda ta osoba nie była ładną bynajmniej.
Desvignes, siedząc obok Verrièra, pochylił się, przyglądając fotografii.
— Ha! tu to więc istnieje niebezpieczeństwo... tu na mnie zastawiono sidła... — pomyślał. — Szczęściem, dobrze się mam na ostrożności.
— Pani masz, jak widzę, liczny zbiór portretów — rzekł Arnold — pozwolisz-że mi je przejrzeć?
— Najchętniej... Lnie Desvignes — odpowiedziała i podawszy mu album, stanęła nieco po za nim.
— Będę przeglądał starannie, od początku do końca — rzekł Arnold z uśmiechem. — Proszę jednakże, byś pani raczyła służyć mi za przewodnika w tej licznej galeryi, ponieważ prawdopodobnie nie spotkam tu żadnej znajomej sobie twarzy, oprócz szanownego mego wspólnika i pani samej.
— Z przyjemnością... — odpowiedziała Aniela. — Otóż tu pierwsza fotografia jest to portret mej matki, zmarłej w młodym wieku. Następna przedstawia jedną z naszych krewnych, panią hrabinę de Nervey.
— A! przypomniałaś mi — przerwał Verrière — mam ci oznajmić smutną wiadomość...
— Cóż takiego? — Pani de Nervey umarła.
— Ach! biedna kobieta... — zawołała zakonnica. — Jakże żeńmy nie poszły jej odwiedzić przed naszym wyjazdem.
— Nie żałujcie jej... — rzekł bankier. — Ciężko cierpiała oddawna... Szczęśliwszą jest teraz...
— To prawda... była to męczennica: — szepnęła siostra Marya.
Po chwili milczenia ozwała się Aniela, wskazując na jedną z fotografij:
— Oto jej syn... wicehrabia Jerzy de Nervey. Tu zaś mój portret, robiony w piątym roku życia... drugi, gdym miała lat dwanaście. Oto moja kuzynka, zanim została zakonnicą.
Desvignes, odwróciwszy kartę, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
— Tego znam... — rzekł przerywanym głosem, wskazując na portret oficera artyleryi w uniformie. — Jest to pan Vandame.
Aniela nie odpowiedziała, zachowując pozorną obojętność.
Desvignes przerzucił kartę.
Proboszcz z Malnoue i obie kuzynki czuli, iż serca uderzają im w piersiach gwałtownie, przez parę sekund zabrakło im prawie oddechu.
W jednej z czterech następnych kart znajdowała się fotografia, przysłana przez Misticota z Blévé.
Ów człowiek, na którym ciążyły tak ważne podejrzenia, sam wyda się bezwątpienia, wierzono w to i miano nadzieję.