Walka o miliony/Tom V-ty/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wspólnik Verrièra odgadł instynktownie, że tu znajdowały się zastawione nań sidła, owóż doświadczał głębokiego zadowolenia, postanowiwszy, skoro spostrzeże portret prawdziwego Arnolda, odegrać świetną komedyę, jaką sobie naprzód ułożył, a której pomyślnego skutku dla siebie był pewien.
— Ach! — zawołał z gestem zdumienia, odwróciwszy kartę albumu. — Otóż cud jakiś... czy czarodziejstwo... Zdaje mi się, że marzę...
— Cóż takiego? — pytała żywo siostra Marya.
— Co? — powtórzył zabójca Edmunda Béraud, wskazując ręką na fotografię. — Mój portret, robiony przed dziewięciu laty, wówczas, gdy byłem w szkole górników... Mój portret tu... w tym albumie? Czyż mogło się zdarzyć coś bardziej zdumiewającego?
— Twój portret? — zawołał Verrière — pokaż..! to niepodobna!
— Patrz!
Proboszcz i zakonnica siedzieli w milczeniu.
— To... pański portret? — ozwała się Aniela. — Przyznam, iż raczej do wszystkich podobnym być może, niżeli do pana.
— A jednak on jest moim... — odrzekł stanowczo Desvignes. — W ciągu lat dziesięciu można się odmienić. Zresztą dam pani dowód, iż się nie mylę.
— Jaki dowód?...
— Dowód nieulegajacy zaprzeczeniu. Sześć egzemplarzy zostało tylko odbitych, poczem klisza się złamała. Z tych sześciu egzemplarzy ofiarowałem jeden mej matce, z mą własnoręczną dedykacyą. Jeżeli na odwrotnej stronie fotografii nie znajduje się ta dedykacya, w takim razie przyznają, żem się omylił.
To mówiąc, wyjął kartę z albumu, a odwróciwszy ją, czytał głośno:
— Widzisz więc pani, że się nie mylę — dodał z miną tryumfującą.
Proboszcz promieniał radością.
Mniemany Desvignes, który posiadał jego sympatyę, zwalczył podejrzenia Anieli i siostry Maryi.
Obie kuzynki zamilkły, opuściwszy głowy.
Zwycięstwo nikczemnika było świetnem nad wyraz. Wszak gdyby nie był prawdziwym Desvignes, zkąd mógłby wiedzieć, że na fotografii znajdowała się dedykacya, którą, głośno odczytał. Słuszność po jego stronie zdawała się nie ulegać zaprzeczeniu.
Z chwilą owego zwycięstwa Arnolda położenie dla obu kuzynek stawało się kłopotliwem. Jak wytłumaczyć obecność tego portretu w albumie?
Desvignes, pojąwszy dobrze tę przykrą sytuacyę obu kobiet, korzystać z mej postanowił.
— A teraz pozwól mi pani zapytać — rzekł — zkąd pomieniony portret znalazł się u ciebie?
— To prawda... — poparł Verrière — nic tego nie rozumiejąc, jestem mocno zaciekawiony.
— Jest on moją własnością... — mówił dalej Desvgies. — Jakim więc cudem ta fotografia, przesłana, przezemnie mej matce, tutaj się znalazła?
— Ja dałam ją mojej kuzynce... — wyrzekła zakonnica.
— Pani? — zawołał Desvignes.
— Tak... ja, panie.
— W jaki sposób przyszłaś pani do jej posiadania?
— W krótkości to panu wyjaśnię.
— Czekam na, to niecierpliwie.
— Przed naszym wyjazdem z Paryża — mówiła, siostra Marya — przechodząc jedną z bocznych ulic, zatrzymałam się przed oszkloną wystawą sklepu antykwaryusza, rozpatrując drobne przedmioty naukowe, aby z nich wybrać coś na podarunek dla szkoły sierot przez nas kierowanej. Leżał tam stos starych rycin i fotografij, z pomiędzy których ów portret zwrócił moją uwagę. Przeczytałam dedykacyę, napisaną przez pana dla jego matki. Zaciekawiło mnie to, kupiłam fotografię i umieściłam ją w tym albumie, pragnąc przekonać się, czy ją pan poznasz.
Ksiądz proboszcz poruszył się na krześle niespokojnie, siostra, Marya albowiem popełniła grzech kłamstwa.
— Czy ona wyspowiada się z tego? — pomyślał.
— Błogosławię ów traf szczęśliwy, jaki dozwolił wpaść tej fotografii w twe ręce, siostro — mówił Arnold z udanem dobrze wzruszeniem. — Jest to wspomnienie mej dobrej, ukochanej matki... Ta pamiątka świętością jest dla mnie.
— A więc mamy obowiązek zwrócić ja panu... — wyrzekła Aniela.
— Nie pani... ja jej nie przyjmę...
— Dlaczego?
— Nigdzie lepszego miejsca znaleźćbym dla niej nie mógł, jak tu, gdziem złożył me najgorętsze uczucia... wszelkie mojego szczęścia nadzieje. Proszę... zachowaj pani ów portret.
— Do czarta! — zawołał śmiejąc się Verrière — przyjąć tę ofiarę powinnaś, ponieważ pochodzi ona od twego przyszłego męża.
Proboszcz zbliżył się do Anieli, mówiąc do niej półgłosem:
— Będzie to najszczęśliwszy dzień dla mnie, me dziecię, w którym dano mi będzie pobłogosławić twój związek z człowiekiem, zasługującym na mój najwyższy szacunek.
Dziewczę zaledwie łzy powstrzymać zdołało. Wyszła, ażeby nie wybuchnąć płaczem.
Verrière z Arnoldem rozmawiali pocichu przez chwilę.
Ksiądz, odszedłszy na bok z siostrą Maryą, rzekł do niej półgłosem:
— Wątpić dłużej o tym człowieku byłoby, siostro, rzeczą niegodną twej sukni zakonnej i twego charakteru. Uwłaczyłbym mojemu obowiązkowi, przyjmując nadal listy do ciebie przesyłane, pod moim adresem. Wybacz, że tego uczynić nie mogę.
Zakonnica pochyliła głowę w milczeniu.
— Czekam cię jutro na probostwie — dodał — dla bliższego pomówienia w tej sprawie. Poczem wyszedł z ogrodu wraz z Verrièrem i Arnoldem, uradowany, iż był obecnym przy zwycięstwie tego ostatniego.
Siostra Marya, zostawszy samą, wybuchnęła płaczem.
— Spotwarzyłam więc niewinnego człowieka... — powtarzała z rozpaczą. — Lecz nie... to niepodobna! — dodała po chwili. — Jeżeli Misticot przysłał mi tę fotografię, to dlatego, iż był pewien, że ona nie jest portretem wspólnika mojego wuja. Ten chłopiec mylić się nie może. Pojechał do Anglii... niech Bóg osłania go świętą opieką. Tam on odnajdzie prawdę... Ztamtąd nam światło zabłyśnie!
I, złączywszy się z rozpaczającą Anielą, usiłowała ją pocieszyć, umocnić, czego jednak dokazać nie zdołała.
Panna Verrière, po zniknięciu ostatniej nadziei, jaką pokładała w tej fotografii, i po tryumfie, zmienionym w porażkę, myślała teraz jedynie o opuszczeniu swojego ojca i schronieniu się do klasztoru, jako jedynym środku, który jej pozostawał dla ocalenia się przed postanowionem, a tak dla niej wstrętnem małżeństwem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z wyniosłych i skalistych wybrzeży Plymouth zabrzmiały silne wystrzały w chwili, gdy Misticot, wyskoczywszy z czółna, nie odpowiedział na hasło, którego nie rozumiał.
Straszny krzyk rozległ się po owym huku i znów zabrzmiały nowe wystrzały, wymierzone w szybko oddalające się czółno, poczem zaległo głębokie milczenie.
Pięciu angielskich celników, uzbrojonych od stóp do głowy, nasłuchiwało szumu wioseł, poruszających fale na pełnem morzu.
— Uciekli nam! — rzekł jeden po chwili.
— Nie wszyscy... — odpowiedział podoficer. — Pozostał jeden, któremu daliśmy zakosztować, jak smakuje chleb kontrabandy. Słyszałem jego krzyk i widziałem jak upadł. Zapal latarnię!...
Rozkaz ten natychmiast wykonano.
Oddział celnej straży, ściągnięty wystrzałami, przybiegł na pomoc towarzyszom. Oddziałem tym dowodził porucznik. Po kilku minutach obie grupy połączyły się razem.
— Co się tu stało? — pytał oficer.
— Dostrzegłszy ludzką postać, wyskakującą z czółna na wybrzeżu poniżej skał, gdy taż nie odpowiedziała na przesłane jej zapytanie, daliśmy ognia, najprzód do tego człowieka, a potem do czółna. Czółno umknęło nam, ale padł człowiek!
— Szukajmy go... — odrzekł porucznik.
Oba oddziały zwróciły się ku wybrzeżu. Po ujściu około pięćdziesięciu kroków postępujący naprzód oficer wraz z niosącym latarnię nagle się zatrzymali.
Spostrzegli leżące bezwładnie na ziemi ciało.
— Zaświeć tu bliżej! — wołał porucznik.
Spuszczona latarnia oświeciła ciało.
— Ależ ten nieszczęśliwy nie ma pozoru kontrabandzisty — rzekł oficer, rozglądając się w ubraniu Misticota. — Jest to podrostek... dziecko jeszcze prawie.
Porucznik ukląkł przy ciele, kładąc rękę na lewej stronie piersi bezwładnego.
— Nie! — odrzekł. — Serce jego uderza, został więc tylko zranionym. Jest-li on przemytnikiem, czy nie jest, pozostawić go tu nie możemy. Niechaj dwóch ludzi idzie po nosze, niech przyprowadzą chirurga.
Trzech strażników pobiegło natychmiast.
Dwadzieścia minut upłynęło w milczeniu, poczem ukazali się ludzie z noszami.
Złożono ciało ostrożnie na płótno, rozpięte na drągach, wciąż leżące bezwładnie, oficer dał rozkaz wyruszenia w drogę i cały oddział udał się ścieżką, mknącą pomiędzy skałami. Jeden ze strażników niósł walizkę i kapelusz, znalezione przy Misticocie na wybrzeżu.