Walka o miliony/Tom VI-ty/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tejże samej godzinie, gdy pogrzeb wdowy Perrot, za którym szło tylko kilka robotnic, wychodził z domostwa zmarłej, mężczyzna około lat czterdziestu mieć mogący, z krótko przy głowie ostrzyżonemi włosami, sądząc z powierzchowności, były wojskowy, czarno ubrany, wszedł do domu przy ulicy Lobineau, gdzie mieszkała Joanna Desourdy wraz z córką.
Właścicielka pokojów umeblowanych siedziała przy oknie, szyciem zajęta. Spostrzegłszy nieznajomego, podniosła się i wyszła na jego spotkanie.
— Co pan sobie życzysz? — spytała.
— Przychodzę sprawdzić tutejszą księgę meldunkową — rzekł, dobywając z portfelu kartę inspektora policji i przedstawiając takową pytającej.
Właścicielka, złożywszy głęboki ukłon przybyłemu, wyjęła z szafy wielką regestrową księgę i położyła ją na biurku. Inspektor, otworzywszy ją na ostatniej zapisanej stronicy, śledził bacznie oczyma i palcem listę pomieszczonych tu nazwisk. Nagle zatrzymał się.
— Nareszcie! — wyrzekł półgłosem, tak wszakże, ażeby zostać słyszanym. — Od tak dawna już jej szukamy!
Właścicielka mieszkań umeblowanych pochyliła się nad księgą, pragnąc zobaczyć nazwisko.
— Joanna Desourdy... — wyrzekła z obawą. — Zatem pan poszukujesz tej kobiety? — panie inspektorze?
— Tak.
— Miałażby ona spełnić jakieś wykroczenie?
— Nie wolno mi pani odpowiedzieć na jej zapytanie. Dość, że prefektura poszukuje Joanny Desourdy, lecz proszę bardzo, zachowaj pani w tajemnicy dokonane tu przezemnie śledztwo.
— Rozumiem... możesz pan liczyć na moją dyskrecyę, a zarazem i posłuszeństwo dla administracyi.
— Od jak dawna Joanna Desourdy tu zamieszkuje?
— Zapisana jest w księdze od miesiąca.
— Czem się ona zajmuje?
— Niczem.
— Jakto, ma więc pieniądze... kapitały?
— Niestety! ta nieszczęśliwa jest całkiem ubogą. Nie ma kawałka chleba na pożywienie się, ani grosza na zapłacenie mi komornego...
— I pani jej kredytujesz?
— Nie mam serca wyrzucić ją na na ulicę z jej małą córeczką.
— A! ona więc ma córkę przy sobie?
— Tak... biedne, małe stworzenie, najczęściej zgłodniałe.
— Dlaczegóż Joanna Desourdy nie zajmie się pracą?
— Szukała wszędzie roboty, lecz nigdzie jej nie znalazła. Powynosiła całą swą garderobę do lombardu, ażeby mieć za co kupić nieco pożywienia, obecnie wszakże jestem pewną, iż nie ma co wynieść, posiada albowiem tylko ostatnią suknię na sobie. Dziecka jej mocno żałuję... ale co począć... nie jestem bogatą. Zmuszoną, jestem ciągnąć korzyść ze wszystkich lokalów, płacąc sama drogo właścicielowi domu, ztąd jeśli w końcu bieżącego tygodnia nie uiści mi mojej należności, będę zmuszona ztąd ją usunąć.
— Wstrzymaj się pani z tem... — zawołał żywo inspektor. — Nie leży to w naszym interesie. Przeciwnie, nie chcemy tracić jej z oczu. Po upływie tygodnia skredytuj jej pani jeszcze następnych dni osiem. Administracya zwróci to pani. Tu łatwiej nam będzie mieć nad nią dozór.
— Lecz jeśli sama usunąć się zechce, ja jej przytrzymywać nie mogę.
— Rzecz naturalna... W takim wypadku wyśledzić trzeba, dokąd się uda. Będę tu wstępował codziennie dla powiadomienia się, czy nie zaszło co nowego.
— Licz pan na mnie, panie inspektorze.
— Liczę na to, a działając w imieniu administracyi, proszę, ażebyś pani przyjąć raczyła tę drobnostkę, jako wynagrodzenie za lokal dotąd niezapłacony, a oraz i następny kredyt dla Joanny.
Tu wsunął w rękę gospodyni banknot stufrankowy, który taż z miłym przyjęła uśmiechem.
— A teraz... — mówił dalej — potrzebowałbym widzieć tę kobietę.
— Ale pod jakim pozorem mogłabym pana do jej mieszkania wprowadzić?
— Pod najprostszym w świecie. Przedstaw mnie pani, jako inspektora sanitarnego komitetu, odbywającego rewizyę w mieszkaniach umeblowanych.
— To prawda... niepodobna w tem nic podejrzewać, tem więcej, że prowadzę pana i do innych mieszkań na tem samem piętrze. Pójdź więc pan zemną.
Gospodyni wraz z owym „reprezentantem administracyi“ doszli po schodach na piętro, gdzie zamieszkiwała Joanna.
— To tu... — szepnęła zcicha, na drzwi wskazując.
— Dobrze... zapukaj pani i oznajmij.
Na pierwsze puknięcie nie otrzymano żadnej odpowiedzi.
Gospodyni zapukała powtórnie, a głos słaby ozwał się z wewnątrz:
— Kto tam?
— Ja, właścicielka — odpowiedziała gospodyni. — Inspektor komitetu sanitarnego przybył zwiedzać mieszkania, otwórz pani, proszę.
Po upływie kilku sekund drzwi się otwarły i Joanna blada, zmieniona do niepoznania, ukazała się na progu.
— Moja córka jest bardzo chorą... bliską śmierci... — szepnęła zcicha; — proszę, nie czyń pan hałasu.
Agent, nic nie odpowiedziawszy, wszedł do pokoju i spojrzał na łóżko.
Wychudła, jak matka, lecz z twarzą rozpłomienioną od gorączki, spała Lina.
Agent przez nieuwagę lub też umyślnie potrącił nogą krzesło.
— Ach przepraszam... — rzekł — za moją niezgrabność.
Dziewczynka, obudzona hałasem, zerwała się na łóżku.
— Mamo, mnie się chce jeść... jam głodna... — szepnęło dziecię.
Matka położyła jej rękę na ustach, jak gdyby chcąc powstrzymać skargę dziecka, a jednocześnie agent, nakreśliwszy coś pozornie na fartach konotatnika, dobytego z kieszeni, wyszedł z pokoju wraz z gospodynią.
— Ach! to okropne... — taż rzekła — obie te istoty umierają z głodu!...
— No... no! — odparł inspektor — mała ma jeszcze w uszach złote kolczyki, warte do trzech franków... Będą miały za co kupić sobie chleba. Nie troszcz się pani o nie, przestrzegam... Nie mogę cię dziś objaśnić bliżej, lecz kiedyś pożałujesz, iż nazwisko tej kobiety figuruje na liście twych lokatorów. Nie zapominaj pani o tem, co ci mówiłem, pamiętając, że najmniejsza niedyskrecya z twej strony sprowadziłaby ci wiele zmartwienia.
Po tych słowach, pożegnawszy ją, wyszedł.
Na rogu ulicy Lobineau oczekiwał powóz. Wsiadł weń, wołając na woźnicę:
— Ulica de l’Ecole-de-Médicine!
W pięć minut później powóz przystanął, lecz w miejsce inspektora policyi, wysiadł zeń Wiliam Scott w ubiorze rzemieślnika bez roboty, Burgundczyka.
Wszedł do składu wódek pod Srebrnym Czopem.
Powróćmy jednak do domu przy ulicy Lobineau.
Lina, objąwszy szyję matki rękoma, powtórnie wołała:
— Mamo... jam głodna!
Joanna płakać już teraz nie mogła.
Jak niegdyś u Maryi-Antoniny, owej królowej męczennicy, łzy wyschły w jej duszy zbolałej.
Zamknęła się sama w sobie, jej rozpacz stała się milczącą, ponurą.
— Nieco cierpliwości, kochanie... — odpowiedziała dziecięciu. — Spałaś, nie chciałam cię więc samą pozostawiać, lecz zaraz pójdę za kupnem chleba.
To mówiąc, powiodła po pokoju przerażonym wzrokiem.
Właścicielka mieszkań miała słuszność twierdząc, iż nic jej już do zastawienia, ani sprzedaży nie pozostało. Nic... co się zowie.
— Skończone! — pomyślała, przyciskając rękoma lewą stronę piersi, gdzie serce jej boleśnie się ściskało. I spojrzała na córkę, której bezwładna główka osunęła się na poduszki z przymkniętemi oczyma. Wzrok jednej kobiety padł na małe złote kolczyki, zawieszone w uszach Liny.
Zadrżała.
Pokilkakrotnie już spoglądała ona na te kolczyki, mając myśl wziąć je i sprzedać, znając wszelako upodobanie w nich dziecka, nie miała ku temu odwagi.
W chwili tej wahanie stało się niepodobnem.
Pochyliwszy się nad łóżkiem, usiłowała drżącemi rękoma wyjąć z uszu dziecka tę drobną biżuteryę.
Lina nagle oczy otwarła.
— Ukochane dziecię... — rzekła Joanna głosem złamanym — unieś trochę główkę... Chcę wyjąć ci z uszu kolczyki, one ci przeszkadzają.
Dziecię, obezwładnione gorączką, spełniło rozkaz matki, która wyjęła jej kolczyki, zapytując siebie z goryczą:
— Cóżem ja przewiniła, by zostać tak strasznie ukaraną? Jedna tylko wina ciąży na mojem życiu, moja ślepa niegdy miłość dla tego nędznika. Lecz jak okrutna za nią pokuta...
Zawinąwszy w papier kolczyki, zeszła powoli ze schodów. Znalazłszy się na ulicy, zaledwie iść mogła. Zawrót jej umysł ogarniał, nogi gięły się pod nią.
Z największym wysiłkiem zawlokła się do najbliższego jubilera, któremu podała papier, zawierający jej ostatnie źródło pieniężne.
— Panie... — rzekła do niego przygasłym głosem — spełnij czyn miłosierdzia. Są to kolczyki mej małej córki... Z głodu obie umieramy...
To mówiąc, mocno się zarumieniła.
Jubiler spojrzał ze współczuciem na nieszczęśliwą.
Wyjąwszy z papieru kolczyki, położył je na ważkach i zważył.
— Mogę — rzekł — ofiarować za nie cztery franki. Czy zgadzasz się pani?
— Dobrze... — odpowiedziała Joanna.
Zapisawszy nazwisko sprzedającej i numer mieszkania, dał jej cztery franki.
Joanna podziękowawszy, odeszła. Unosiła z sobą przedłużenie życia na kilka dni dla siebie i swego dziecka.