<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Wezbrane wody
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. High Waters Market
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
VI.
WEZBRANE WODY.
(HIGH WATERS MARKET.)

Nigdy bardziéj, jak przy odpływie morza nie uwydatniała się dzika posępność rozległego krajobrazu Dedlow March. Gąbczaste nizkie grunta okrywały tu i owdzie mętne kałuże, zbiegłe wody pozostawiały po sobie kręte brózdy ze śluzową barwą i wonią, roślinność karłowata, rzadkie i nędzne źdźbła trawy nosiły cechy ziemnowodnych tworów ślizkich i wilgotnych. Jakkolwiek monotonna płaszczyzna krajobrazu nie rozbudzała wyobraźni zbróżdżona jego powierzchnia przypominała obrazy wylewów i klęsk, a chociaż na niebie najpiękniejsza jaśniała pogoda, ziemia sprawiała wrażenie zgnębienia i pustki. Nawet łąka zieleniejąca kędyś w głębi widnokręgu, zagrożona wiecznie wylewem napastniczego żywiołu, nie śmiała rozwijać bogatszéj roślinności, a na nizkich krzaczkach czerwieniejące jagody brusznicy, wychylały się skrzepłe i ścierpłe z pod oblewających je w prawidłowych odstępach czasu, zimnych prądów wody.
I nie sam wzrok tylko rażonym tu bywał niemile. Cmentarny jęk bąka, żałosne wołanie kulika, mieszające się ze swarliwą wrzawą cyranek hukanie żórawi i urywany krzyk siewki, uderzały słuch smętnemi odgłosy, zlewającemi się w jeden chóralny akord skargi i bólu. Smętnie téż wyglądało to błotne i wodne ptastwo. Żóraw niebacznie brodzący po wodach, bez względu na zamoczenie swych wysokich nóg, żałobny kulik, żałośliwa siewka, posępny bekas, który z samobójczemi, zda się, zamiarami, przechadzał się samotnie nad mętną kałużą, wiecznie niby zadumany nad zgubą swéj ojczyzny zimorodek i czarnopióry kruk w wieczystéj wędrówce szukający śladów ubiegłych wód, wszystko to miało pozór opuszczenia, zrozpaczenia, tęsknego wyczekiwania chwili odlotu z tych miejsc złowrogich.
Jeśli miejsca te podobnie ponury przedstawiały widok, gdy morze odpływało, cóż dopiéro musiało się tu dziać w czasie jego przypływu? Co się tu dziać musiało wtedy, gdy wszystko, co zwróconém było ku morzu, chłostały zimne, wilgotne powiewy, zwiastuny nadbiegającéj fali, gdy cały pustynny obraz połyskiwał stalową barwą, a z głębi wzruszonych do dna błotnisk, niby widma tajemniczą siłą z mogił wydźwigane, wychylały się na powierzchnię grube pnie drzew, okryte muszlami i szlamem, i jak wieczny tułacz z legendy, odbywały, po raz setny i tysiączny zapewne, bezcelową wędrówkę w zaklętém kole ruchliwego żywiołu? Co się tu dziać musiało, gdy lśniące grzbiety kaczek przesuwały się cicho po wzdętych strumieniach, a nieprzejrzyste zasłony mgieł rozpościerały się pomiędzy niebem a tém ruchomém, szemrzącém, szklistém czémś, co przed chwilą jeszcze nazywało się lądem? Wówczas, we mgłach, znikały resztki zieleni widniejące w głębi krajobrazu, a żeglarze porąc mgłę wiosłami, wsłuchani w ciche szmery i dziwne szelesty, wzdrygający się na widok wlokących się za łodzią, do włosów topielicy podobnych warkoczy obmokłego zielska, z przerażeniem spostrzegali, że błądzą po Dedlow March i godzić się musieli z niewesołą perspektywą spędzenia w przeklętéj miejscowości długiéj, zimnéj nocy. Wówczas, zawsze ponury krajobraz przybierał w całéj rozciągłości pozór dzikiéj pustyni.
Zdarzenie, które zamierzam opowiedziéć, miało za tło właśnie ów powyżéj opisany krajobraz Dedlow March, w czasie przypływu morza. Odkąd zasłyszałem o nim, zawsze już, gdym ze strzelbą na ramieniu przebywał błotnistą okolicę, w myśli stawał mi z całą swą grozą ów dramat straszny, opisywany we właściwym czasie przez wszystkie dzienniki krajowe, a którego opowiadanie słyszałem z ust głównéj jego bohaterki. Nie potrafię dorównać patetyczności i poezyi właściwéj ustom kobiecym, ale postaram się przynajmniéj podzielić się z czytelnikami treścią wydarzenia.
Kobieta owa zamieszkiwała małą chatkę wyniesioną nad poziom kamienném podmurowaniem. Z jednéj strony chatki rozciągało się płytkie wybrzeże Dedlow March, z drugiéj szumiała szeroka rzeka, mająca ujście do Oceanu Spokojnego, o mil cztery daléj, na piaszczystym półwyspie wydymającym południowo zachodnie wybrzeże pięknéj zatoki. Na trzy mile dokoła nie było innych pomieszkań ludzkich. Chatka stała samotna wśród bezludnéj przestrzeni. Mąż kobiety był drwalem. Rzemiosło to jest wcale korzystne tam, gdzie jedyną gałąź przemysłu stanowi wyrabianie krokwi i desek. Było to na przedwiośniu. Drwal szedł spławiać z innemi tratwy, na południową stronę zatoki. Stając w progu chatki kobieta przyglądała się chmurom przybywającym ze strony południowo-wschodniéj, wiatr wiał chłodny, a mąż jéj mówił towarzyszom, że śpieszyć się powinni, jeśli chcą przybyć na przeznaczone miejsce przed burzą, na którą się zanosiło. Odpłynęli. Istotnie nocy téj zerwał się straszny wicher, straszniejszy niż bywał kiedykolwiek za jéj pamięci. Słyszała jak drzewa skrzypiały i padały z łoskotem na ziemię, a mała jéj chatka chwiała się na swém podmurowaniu, zupełnie tak jak zawieszona na sznurach kołyska jéj dziecka.
Spokojną jednak była i na myśl jéj nie przyszło lękać się czegokolwiek. Gdyby groziło jéj niebezpieczeństwo, mąż-by nie zostawił jéj tak saméj. Myśl ta, domowe zajęcia i pielęgnowanie chorego dziecka oderwały uwagę jéj od burzy wzmagającéj się na dworze. Przytém miała nadzieję, że mąż jéj z ładunkiem wcześnie i szczęśliwie zawinął do portu. Tylko gdy wyszła z domu, aby ptactwo do zagrody zapędzić i wydoić krowę, spostrzegła, że wody podpłynęły pod sam prawie jéj ogródek i usłyszała huk fali w zatoce, o kilka mil oddalonéj. Myślała téż, że dobrze byłoby miéć przy sobie żywą jaką duszę i że gdyby noc była mniéj ciemną, a wicher nie tak straszny i dziecko nie tak ochrzypłe i kwilące, poszłaby do Ryksmanowéj, najbliższéj swéj, o trzy mile mieszkającéj, sąsiadki. Tylko że mąż mógł lada chwila wrócić przemokły i zziębnięty. Źle byłoby, gdyby znalazł chatę pustą.
Sama nie wiedziała dlaczego, ale nie mogła długo zasnąć tego wieczoru. Ogarniał ją jakiś niewytłómaczony niepokój i chociaż na dworze ucichło nieco, ona siedziała i siedziała. Próbowała czytać pismo święte albo jaką mniéj pobożną historyę, ale litery i słowa wirowały bezładnie przed jéj oczyma, aż nakoniec zwróciła się do żywéj księgi, spoczywającéj w kołysce, o białych, życiem nie zapisanych jeszcze kartach. Myślała co przeznaczenie wyryje na nich? Myślała o dalekiéj przyszłości i o wielu, wielu innych rzeczach, a sen, jak nie chciał, tak nie chciał kleić jéj powiek. Musiała już być druga po północy, kiedy położyła się, nie zdejmując z siebie odzieży. Jak długo spała, nie wié. Gdy się przebudziła ze snu ciężkiego, stała na środku izdebki tuląc do łona dziecię, cała drżąca i przerażona. Dziecko téż płakało. Chodząc tedy po izbie tam i napowrót, uspokajała je, jak mogła. U drzwi dał się słyszéć szelest. Nie myśląc już o powrocie téj nocy męża, z bojaźnią drzwi uchyliła. Był to Pete, stare, poczciwe, domowe psisko. Zmoczony, zbiedzony przyczołgał się do komina. Żałowała, że nie popatrzyła, co się na dworze dzieje, ale wiatr wyrwał jéj z rąk drzwi i zatrzasnął je gwałtownie. Posiedziała trochę jeszcze, pochodziła trochę, potém położyła się znowu. Leżąc tak przy saméj ścianie, słyszała zewnątrz szmery podobne do ocierania się gałęzi o ściany chaty i ciągły szmer pluskającéj wody. Porwała się z łóżka. Przez szczelinę w posadzce sączyło się coś wązką na palec strugą, a zanim wstała, wezbrało na szerokość dłoni. Pochyliła się, własnym nie wierząc oczom — woda to była!
Pobiegła do drzwi frontowych, otworzyła je i spojrzała — wszędzie woda! Pobiegła do drzwi w głębi, otworzyła je, spojrzała — wszędzie woda! Do okna — woda! Przypomniała sobie, że mąż jéj mówił, jakoby przypływ morza, którego trwanie daje się obrachować, mniéj był strasznym od nieobrachowanych wezbrań i wylewów rzeki. Wyrzuciła tedy przeze drzwi kawał drzewa; popłynęło ku zatoce. Zaczerpnęła wody w dłonie i chciwie ją do ust poniosła — woda była świeża, słodka, rzeczna.
Wówczas... O! niech nieskończone będą dzięki Wszechmocnemu, który w nieprzebraném swém miłosierdziu nie opuścił jéj w téj okropnéj chwili i podtrzymał słabe jéj siły! Wówczas opadł z niéj strach wszelki, jakby znoszone suknie, przestała drżéć i przez całe trwanie téj strasznéj próby, przez całą tę wieczystą noc rozpaczy zachowała przytomność umysłu.
Wówczas, wysunęła łóżko na środek izby, umieściła na niém stół, na stole postawiła kołyskę z dzieckiem. Woda dochodziła już jéj do kolan, a chatka zachwiała się parę razy z taką gwałtownością, że drzwi otworzyły się na oścież. Znowu usłyszała tarcie się czegoś o ściany, i spojrzawszy przez otwarte drzwi, dostrzegła olbrzymi pień drzewa, który rano leżał na przeciwległym końcu łąki a który teraz woda niosła wprost na chatkę. Szczęściem długie gałęzie i korzenie tamowały siłę prądu, inaczéj nicby nie pomogły windy i pale, chatka rozpadłaby się jak domek z kart, pod uderzeniem olbrzyma. Pies wskoczył na sękowaty, nad wodą wystający pień i drżący cały, skowycząc przypadł do gałęzi! Kobiecie błysnęła nadzieja zbawienna. Owinęła dziecię w najgrubszą kołdrę, po pas weszła w wodę, pochwyciwszy jednę z gałęzi, za przykładem psa wdrapała się po ślizkiéj korze na drzewo. Jedną ręką uczepiła się konarów drzewa, drugą podnosiła dziecko. W téj saméj prawie chwili rozległ się trzask i frontowa ściana chatki runęła, druzgocąc pozostałe wewnątrz sprzęty. Jednocześnie drzewo, na którym zawisła, uniesione szybszym prądem, odpłynęło daléj. Nieprzejrzysta noc panowała dokoła.
Mimo przerażenie, niepewność i niebezpieczeństwo położenia śród chwiejących się i z każdą chwilą mogących w wodę zanurzyć gałęzi, odwróciła się, by po raz ostatni spojrzéć na swą chatkę. Dziwna to była rzecz, że mogła o tém myśléć w téj chwili, ale pożałowała, że nie włożyła przynajmniéj na siebie najlepszéj swéj odzieży. Potém zaczęła modlić się gorąco, prosząc Boga, aby mąż jéj, gdy wróci, zastał choć ślad swego domostwa. Czy téż dowié się on kiedy, co się stało z nią i z dzieckiem? Niedługo nad tém rozmyślała, obecna chwila pochłonęła jéj uwagę, arka zbawienia chwiała się porywana sprzecznemi wiry. Pies niepokoił się, czołgał, skowyczał aż spadł nieborak, strącony silniejszém wstrząśnieniem. Wciągnęłaby go napowrót, cóż, kiedy biedne zwierzę zupełnie straciło głowę, odpłynęło od niéj — i już nie wróciło. Została tedy sama z dzieckiem, pośród powodzi i nocy. Światło, błyszczące czas jakiś w dali, w jéj opuszczonéj chatce, zagasło. Nie wiedziała, gdzie ją niosą wzburzone fale. W oddali znikały bielejące zrazu wybrzeża półwyspu i zdawało się jéj, jak gdyby wody niosły drzewo, na którém płynęła, w kierunku upływu rzeki ku morzu. Musiała rzeczywiście znajdować się wówczas na wirach powstałych ze starcia się dwóch prądów: rzecznego i morskiego. Rozumiała, że jeśliby przypływ zaczął opadać, nim ją pochłoną fale morskie, lub nim miejsce ochrony jéj rozbije się między dwoma prądami, znalazłaby przystań na górzystym wybrzeżu półwyspu i mogłaby tam doczekać opóźniającego się śmiertelnie świtu. Niekiedy zdawało się jéj, że słyszy w oddali wystrzały, ryk bydła i beczenie trzody. Nie, to tylko jéj serce kołatało tak w piersi głośno, to własne myśli jéj tak dzwoniły w uszach. Zziębłą była, skostniałą; trzymająca gałąź ręka jéj zdrętwiała. Wtém dziecko zapłakało boleśniéj. Chciała użyć zwykłego sposobu ukojenia i podała mu pierś swą... Wielki Boże! pokarm się zatrzymał! Wtedy ogarnęła ją rozpacz, ukryła twarz w kołdrze i zapłakała gorzko.
Gdy podniosła głowę, spienione fale, jak białe żagle owijały ją zewsząd. Drzewo jéj płynęło w innym już kierunku. Wciągnęła do spieczonych ust trochę wody tak słonéj i gorzkiéj jak łzy spływające po jéj twarzy. Błysnął jéj słaby promień nadziei. Choć unoszące ją drzewo spływało ku morzu, wiatr ucichł, cisza, grobowa cisza zaległa dokoła, słychać było plusk wody prześlizgającéj się po chropowatém pniu drzewa, zresztą wszystko dokoła było głuchą ciszą i nieprzejrzystą nocą. Aby tę ciszę przerwać i przekonać się, że głos jéj nie zamarł w piersiach, przemówiła głośno do dziecka. Myślała wówczas — dziwna rzecz, że o tém lub o czémkolwiek myśléć mogła — jak okropną musiała być noc, w któréj arka Noego zatrzymała się na szczycie Araratu, ponad światem zalanym powszechną powodzią. Myślała o rozbitkach czepiających się za odłamy skał i o tych nieszczęsnych ofiarach, które rozbiły i pochłonęły rozhukane fale. Chciała podziękować Wszechmocnéj, czuwającéj nad nią Opatrzności i wzniosła oczy w niebo. Ku południowi, w oddali, błyskało wielkie światło, błyskało, to znów gasło, to znowu wybuchało wielkim płomieniem. Na ten widok silniéj przytuliła do gwałtownie bijącego serca zimną twarzyczkę dziecka, poznała bowiem morską latarnię, wznoszącą się nad samą zatoką. Jednocześnie drzewo zwolniło biegu, okręciło się parę razy i osiadło na miejscu — dotknęło lądu! Wnosząc z kierunku, w którym świeciła latarnia, był to ląd Dedlow March.
Gdyby dziecię nie kwiliło w tak rozdzierający sposób i gdyby mogła je nakarmić, uważałaby się za zbawioną, ale tak, czuła się okropnie smutną i opuszczoną. Wody opadały szybko. Wielkie stada ptaków unosiły się w powietrzu, wrzeszcząc i bijąc skrzydłami, spuszczały się jak skraje szaréj chmury na drzewo. Siewka przeleciała kwiląc żałośnie, czapla krążyła długo, aż także opuściła się i usiadła w jéj sąsiedztwie. Ale co najdziwniejsza, to, że przyleciał piękny jakiś biały ptak, większy od gołębicy, do pelikana podobny ale nie pelikan; usiadł na gałęzi tuż nad jéj ramieniem i nie odleciał, chociaż głaskała jego śnieżne, puszyste pióra. Chciała zabawić nim dziecię, ale było ono sztywne i zimne całe i nie chciało podjąć ociężałych powiek, a twarzyczkę miało siną... Krzyknęła, ptak spłoszony odleciał i ona téż musiała zemdléć, bo nie wié już, co się potém działo.
Kiedy wróciła do przytomności, słońce wysoko świeciło na niebie, leżała przy dużym ognisku wzniesionym na trzęsawisku Dedlow March. Uderzyły ją przedewszystkiém niezrozumiałe gardlane dźwięki. Stara Indyanka kołysząc się z boku na bok śpiewała narodowe „husbady“. Pierwszą myślą wracającéj do przytomności matki było dziecko. Druga Indyanka młodsza od pierwszéj odgadła ją i ukazała bardzo dziwaczną, z łozy splecioną kobiałkę, w któréj obok małych Indyaniąt spoczywało jéj własne, rodzone dziecię, bledziuchne lecz żywe, chwała Bogu! Na ten widok zaczęła śmiać się i płakać zarazem i dziękować Najwyższemu za cudowne ocalenie. Indyanki śmiały się téż połyskując białemi zębami tak poczciwie, że chciałaby ucałować ich ciemne twarze. Dowiedziała się od nich, że z brzaskiem dnia, zbierając na bagnach jagody, ujrzały na pływającém drzewie zawieszone barwne szaty. Starsza kobieta, przynęcona tym widokiem, pogoniła za zdobyczą i tym sposobem w gałęziach drzewa znalazły zemdlałą kobietę i dziecko. Naturalnie darowała staréj Indyance suknie, które ją przynęciły.
Nakoniec przybył jéj mąż. Wyglądał starszy o lat dziesięć, a ujrzawszy go, kobieta osłabła znowu, ze szczęścia tym razem, i musieli na rękach nieść ją do czółna. Nie wiedział on nic o powodzi. Dopiéro spotkawszy w Utopii okolicznych Indyan, dowiedział się od nich o wszystkiém, co zaszło, i zrozumiał, że uratowana kobieta z dzieckiem, to jego własna żona i dziecię.
Z następnym przypływem drwal przyholował drzewo, na którém ratowała się w powodzi jego rodzina, i choć niewiele już było ono warte, użył je na podwaliny do nowéj chatki, którą od imienia żony nazwał arką Mary. Naturalnie, nową siedzibę wziósł daléj, tam gdzie morze nie rościło starych praw do stałego lądu.
I oto wszystko. Bardzo mało zapewne, jeśli weźmiemy na uwagę szczególne położenie i złośliwą przyrodę Dedlow March. Trzeba samemu brodzić po tych wilgotnych moczarach, wiosłować wśród śluzowatego zielska, pruć przypływające fale, błądzić wśród mgły gęstéj, jak to mi się nieraz zdarzało, aby zrozumiéć całą grozę obudzoną opowiadaniem Mary, i ocenić należycie korzyści zamieszkiwania okolic mniéj narażonych na nieustanną walkę lądu z morzem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.