Mliss
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mliss |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Mliss |
Źródło | skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Przyparte do brunatnéj skały, Smith’s Pocket wznosi się tam, gdzie Sierra-Nevada poczyna opadać łagodniejszemi wzgórzami, a potoki zwalniają bieg spieniony. Widziana w czerwonych blaskach zachodu, w oponach czerwonawego kurzu, osada wygląda jak obryw od gór skłonu, odłamek kwarcu. Droga, wiodąca do niéj i po któréj stąpają przechodnie w czerwonych kurtach, wijąc się śród gór, kryje się co chwila za skalistym jakimś zrębem. Dzięki nagłym tym zwrotom, podróżny, wysiadłszy z dyliżansu i sądząc się blizkim celu podróży, błądzi nieraz i oddala się w odwrotnym kierunku. Niedawno, ktoś z miejscowych osadników, spotkał o dwie mile od osady jakiegoś nowego przybysza, z tłomokiem, parasolem, gazetą w ręku i tym podobnemi „zabawkami cywilizacyi i zniewieściałości“, wlokącego się po dopiéro co dyliżansem przebytéj drodze.
Dla uważnego zresztą badacza nieprzyjemne te niespodzianki wynagradza poniekąd piekielna groza miejscowości. Poszarpane boki gór, porozrzucane bryły brunatnego gruntu robią wrażenie chaotycznych gieologicznych przewrotów raczéj niż dzieła rąk ludzkich, gdy rozwieszone nad głębokiemi szparami pnie drzew, suchemi i długiemi konary przypominają szkielety jakichś przedpotopowych, świeżym kataklizmem z łona ziemi wyrzuconych potworów. Przerywające na każdym kroku drogę rowy w wyblakłych dnach sączą brudne tajemne krynice ku spływającym poniżéj żołto-płowym strumieniom. Tu i tam sterczą rozwaliny byłych pomieszkań ludzkich. Tylko kominy pozostały nienaruszone, odsłaniając dawno wygasłe, poczerniałe, ku obłokom skargi niby ziejące, piecowiska.
Smith’s Pocket nazwę zawdzięcza szczęśliwcowi, który tu był natrafił na złotą żyłę. W przeciągu pół godziny zrealizował pięć tysięcy dolarów, z których trzy użyto na wzniesienie sztolni i wykopanie szybu. Lecz żyła, jak wiele innych, przerwała się i daremnie Smith rył łono brunatnéj góry, nie wydobył z niéj nic, nad owe pięć tysięcy dolarów. Góra zamknęła tak głęboko swe skarby, że sztolnie zmiotły resztki jego fortuny. Po złocie Smith próbował wydostawać kwarc. Z kolei próbował hidrauliki, kopalni, stopniowo zszedł na szynkarza. Zaczęto coś nadmieniać, że sam pije i skończyło się na tém, że został uznany za skończonego pijaka, że utrzymywano, jak to zwykle bywa w podobnych razach, jakoby zawsze był pijaczyskiem i niczém więcéj jeno opojem. Losy jednak osady, jak losy wielu wynalazków, rozwijały się niezależnie od przygód jéj założyciela. Przyszli inni przedsiębiorcy. Na nowe natrafili złote żyły i osada posiadła niebawem kilka murowanych magazynów, dwa zajazdy, dom zarządu i kilka znakomitszych rodzin. Niebawem jedyną ulicę zalały mody importowane tu wprost z San Francisko dla użytku znakomitszych owych rodzin i blichtr cywilizacyi rzucił płaszcz na zbrużdżone tylu gwałtami łono ziemi, zostając solą w oku dla większości osadników, którym dzień niedzielny przypominał zaledwie potrzebę zmiany bielizny, wykluczając wszelkie wyobrażenia o wytworności. Z czasem znalazła się tu mała świątynia, założona przez metodystów, i wekslarnia. Daléj, na skłonie góry cmentarz, a i szczupła elementarna szkoła.
Nauczyciel, jak go powszechnie nazywała dziatwa, siedział pewnego wieczoru w szkole, przygotowując wzory kaligrafii i właśnie bujném i równém pismem kreślił, po raz nie wiem już który, utarte zdanie, że: „Bogactwa są zwodnicze”, gdy usłyszał szmer cichy. Dzień cały ponad dachem tokowały dzięcioły; nie zwrócił tedy uwagi na ów szmer lekki dopóty, dopóki drzwi nie skrzypnęły. Zdziwił się, widząc przed sobą drobną, nędznie i brudnie odzianą dziewczynkę, a jednak znane mu były te wielkie, czarne oczy, potargane, na ogorzałą twarz opadające, czarne włosy, czerwone ręce i opylone nogi. Tak, była to niewątpliwie Melissa Smith, sierota bez matki, córka opoja Smitha.
— Czego chce to dziewczę? — pomyślał nauczyciel.
Wszyscy znali Mliss, gdyż tak wołano na nią wszerz i wzdłuż czerwonych gór. Wszyscy ją znali, jako niepoprawną dziewczynę. Jéj dzikość, niekarność i porywczość, zarówno były niemal wszystkim znane, jak opilstwo jéj ojca. Nie było na to rady. W kłótniach i ustawicznych bójkach z uczniakami, nie szczędziła słów obelżywych i pięści. Błąkała się po lasach, płoszyła ptactwo i nieraz w znacznéj od osady odległości, nauczyciel spotykał ją włóczącą się po drogach, bosą, odartą, z rozwianemi włosy. W zwykłych tych swych włóczęgach, żywność zawdzięczała litości rozproszonych w górach osadników. Nie była to zresztą jedyna pomoc zsyłana jéj przez opatrzność. Wielebny Jozue MacSnagley, miejscowy kaznodzieja, zajął był się jéj losem i umieścił jako służącą w gospodzie. Lecz półmiski, któremi ciskała w twarz rządcy, zawsze gotowe a niezawsze grzeczne odpowiedzi na żarciki gości i zgorszenie, jakie śród znamienitych rodzin wywołało jéj uczęszczanie wraz z innemi dziećmi do szkółki niedzielnéj, nie dozwoliły jéj korzystać dłużéj z téj świetnéj, wyrobionéj sobie przez wspaniałomyślnego kaznodzieję pozycyi.
Taka była przeszłość, takie, porwaną odzieżą, potarganemi włosy, poszarpanemi do krwi rękoma i nogami stwierdzone świadectwo stojącego teraz przed nauczycielem dziewczęcia. Z oczu jéj biła łuna śmiałych, wyzywających spojrzeń.
— Przychodzę tu umyślnie tak późno — rzekła bez zająknienia, i nie spuszczając oczu — wiedziałam, żeś pan sam. Nie przyszłabym za nic, póki są dziewczęta! Nienawidzę ich, a one mnie. Oto w czém rzecz. Wszak pan utrzymujesz szkołę, co, może nieprawda? Chcę się uczyć.
Gdyby do nędznéj swéj odzieży i nędznego wyglądu dodała pokorę łez i prośby, nauczyciel uczułby się litośnie wzruszonym i oto wszystko. Jéj śmiałość budziła w nim pewne uszanowanie, jakie natury szlachetne i oryginalne w sercach szlachetnych wywoływać zwykły.
Wpatrzył się w nią uważnie, a ona nie spuszczając oczu, z ręką na klamce ode drzwi mówiła daléj szybko:
— Na imię mi Mliss, Mliss Smith! w zakład możesz iść o to. Ojcem mym stary Smith, opój, oto w czém rzecz! Mliss Smith jestem i chcę wstąpić do szkoły.
— Bardzo dobrze — odrzekł nauczyciel.
Przyzwyczajona do zaprzeczeń, do słów grubych, a nieraz ostrych i okrutnych, bez innego rzucanych celu, jak dla wywołania znanéj jéj porywczości, zdziwiła się spokojowi nauczyciela. Zatrzymała się na progu, poczęła zwijać naokoło chudych palców pukiel spadających na ramiona włosów, a zaciśnięte jéj wargi drgnęły na zwartych silnie zębach. Rzęsy przysłoniły ogniste i jak noc czarne źrenice, coś nakształt rumieńca usiłowało przebić się przez grube warstwy ogorzelizny i pokrywającego twarz i szyję kurzu. Nagle rzuciła się naprzód i zapłakała gwałtownie, skłaniając się nad biurkiem nauczyciela i wołając do niebios o śmierć natychmiastową...
Nauczyciel podtrzymał ją troskliwie, czekając końca gwałtownego paroksyzmu. Teraz z ukrytą w dłoniach twarzą, śród łez potoku i łkań głośnych, powtarzała zwykłą dotkniętym skruchą dzieciom litanię. Obiecywała poprawę i wszystko, wszystko, czegoby od niéj zapragnął nauczyciel. Spytał ją, czemu opuściła niedzielną szkołę.
— Aha! czemu? A czemu on (MacSnagley) powtarzał jéj ciągle, że jest niegodziwą, że jéj Pan Bóg znieść nie może? Jeśli tak, to po cóż miała chodzić do kościoła i do kościelnéj szkoły? Nie potrzebuje ona tych, którzy jéj nienawidzą. Nie! obejdzie się bez nich.
— Czy mówiła to panu MacSnagley?
— Mówiła! pewnie że mówiła! Czemużby powiedziéć nie miała.
Nauczyciel roześmiał się. Śmiech ten szczery rozległ się po pustéj izbie, dziwnie się jakoś odbił o okalające dom sosny, tak dziwnie, że nauczyciel tuż zaraz westchnął. Westchnienie to było równie szczere jak i śmiech uprzedni. Po chwili milczenia spytał ją z powagą o jéj ojca.
— Ojca? jakiego, czyjego ojca? Co on jéj kiedy zrobił dobrego i niby to ona nie wié, dlaczego dziewczęta stronią od niéj, dlaczego, gdy przechodzi, wołają: oto Mliss, córka opoja Smitha! O tak! lepiéjby jéj było być sierotą, i sama chciałaby nie żyć i chciałaby, aby wszyscy... wszyscy wymarli...
Łkania przerwały bezładne, namiętne jéj skargi.
Nauczyciel, skłaniając się nad nią, uspokajał ją, mówił jéj wszystko, co można i wypadało powiedziéć dziecięciu wygłaszającemu tak bezbożne uczucia i życzenia. Mówił to łagodnie, ze współczuciem wywołaném jéj porwaną odzieżą, poranionemi nogami i tym pognębiającym cieniem padającym na córkę ojca pijaka. Podniósłszy ją i otuliwszy w czarną z ramion jéj zwisającą chustkę, wywiódł ją na drogę, aby nazajutrz wcześnie przybyła do szkoły.
Księżyc w pełni oświecał wązką ścieżkę. Stanął i czekał, zanim minęła cmentarz. Na zakręcie przystanęła chwilkę, pochylona, drobna, atom cierpienia pod gwiazd błyszczących tam wysoko jasnym i chłodnym promieniem!
Gdy nauczyciel wrócił do szkolnéj izby, izba wydała mu się bardziéj pustą niż kiedybądź, a równe linie zeszytów kaligrafii zmieniały się w ścieżki wązkie i długie, długie do nieskończoności, po których, owinięta nocnym cieniem, przesuwała się zwolna drobna i pochylona postać rzewnie płaczącego dziewczęcia.
Nazajutrz rano Mliss zjawiła się w szkole. Twarz jéj była umyta a gęste kędziory nosiły ślady walki z grzebieniem, walki okupionéj obustronnemi stratami. W oczach jéj połyskiwała zwykła im dzikość, lecz cała osoba dziewczęcia wyglądała poskromioną, niby w karby ujętą. Biedaczkę czekał cały szereg ofiar przeróżnych i prób, śród których wzrosło tylko jéj przywiązanie do nauczyciela. Chociaż posłuszna jego skinieniu, za lada przekorą lub urojoném lekceważeniem wpadała w paroksyzmy pasyi i strasznego rozżalenia. Nie lepiéj było nauczycielowi. Zdania mieszkańców osady podzieliły się. Jedni przemyśliwali nad wycofaniem swych dzieci ze szkoły, gdzie im tak niedobrane groziło towarzystwo, drudzy wzięli stronę nauczyciela. Z niesłychaną, a która mu się późniéj, gdy myślał o niéj, dziwną wydała, wytrwałością, zdołał on pomału zwyciężyć te niechęci i oderwać Mliss od wpływów jéj smutnéj i opuszczonéj przeszłości. Pomny na niefortunne próby religijnego wychowania MacSnagleya, unikał starannie tego wszystkiego, co zachwiać mogło słabą dziecka wiarę. Lecz jeśli czytając, spotkała przypadkiem te czarodziejskie słowa, które grzesznych i upadłych dźwigają wyżéj, jeśli spotykając się z wiarą, któréj symbolem było cierpienie, łzawiły się jéj oczy, nie psuł dobroczynnego wrażenia suchą moralną nauką. Niektórzy z osadników szli o zakład, że dziewczyna bądź-co-bądź nie zdoła podledz prawom cywilizacyi, i nieraz uścisk grubéj dłoni lub żart niewczesny którego z niedowiarków wywoływał na twarz nauczyciela rumieniec osobistéj niby obrazy.
Trzy miesiące minęło od pierwszego ich spotkania. Późno wieczorem nauczyciel przygotowywał jak zwykle w izbie szkolnéj kaligrafię, gdy znów usłyszał pukanie do drzwi. Po chwili stanęła Mliss przed nim. Była umytą i czystą tak, że z dawnego napoły dzikiego dziewczęcia zostały tylko czarne, gęste włosy i czarne, błyszczące oczy.
— Czy pan bardzo zajęty? — spytała jak zwykle śmiało. — Nie? więc chodź ze mną prędzéj.
Poszedł za nią. Ciemno było na dworze. Wchodząc do miasta, spytał ją, dokąd idą?
— Szukać mego ojca — odrzekła krótko.
Po raz to pierwszy słyszał w ustach jéj tę nazwę „ojciec!“ Zwykle mawiała „stary“ lub lakonicznie „ten tam Smith“. Po raz to pierwszy zresztą wspomniała o nim, a nauczyciel wiedział dobrze, że od trzech miesięcy unikała wszelkiego ze swym rodzicem spotkania. Nie pytając daléj, uderzony niezwykłym dźwiękiem jéj głosu, szedł za nią przez wszystkie zaułki i zakąty osady, wstępując do każdéj gospody, winiarni, do każdego szynku. Po przez obłoki dymu, w gwarze kłótni i przekleństw, dziewczę, trzymając się ręki nauczyciela, szukało czegoś, obojętne na wszystko, co nie było przedmiotem jéj poszukiwań. Niektórzy z biesiadujących w gospodach, winiarniach i szynkach, poznawszy Mliss, wołali na nią, aby śpiewała i tańczyła i poiliby ją gwałtem wódką, gdyby nie opór stawiany przez nauczyciela. Inni ustępowali im z drogi. Szli tak razem więcéj niż przez godzinę w milczeniu i daremném poszukiwaniu i teraz dopiéro dziewczę zauważyło zcicha, że po drugiéj stronie strumienia, u wejścia do sztolni, jest pewna lepianka, w któréj go znaléźć jeszcze mogą.
Droga ciężka była i stroma, noc ciemna. Po uciążliwém półgodzinném poszukiwaniu nic nie znaleźli.. Wracali zapatrzeni w odległe i mętne światła, błyszczące po drugiéj stronie w osadzie, wtém, nagle, ostro, w nocnéj ciszy, rozległ się szybki strzał... Porwany echem rozbiegł się po górach... Psy zaczęły wyć i ujadać, a po chwili mętne światła osady zawirowały, posunęły naprzód. Poniżéj strumień zaszemrał głośniéj, wpadły weń i plusnęły oberwane z gór skłonu kamienie, wiatr zawył w wysokich jodłach... poczém nastała ciężka, dusząca cisza... Nauczyciel zwrócił się do dziewczęcia z mimowolnym ruchem, jak gdyby ją chciał ochronić przed nadbiegającém, tajemniczém, a nieuniknioném niebezpieczeństwem, lecz Mliss nie było już przy nim. Niesiony niepokojem, zbiegł nad strumień, i przeskakując z kamienia na kamień, znalazł się u stóp góry. Zdziwienie i przestrach zaparły mu oddech w piersi. W zagłębieniu ciemnego szybu, znikała, na skrzydłach niby niesiona postać drobnéj jego towarzyszki.
Pobiegł za nią, kierując się światłem, które napełniło szyb wkrótce. Po chwili znalazł się śród garstki smutnych i przerażonych ludzi. Zpośród nich wyłoniła się jego uczennica i ująwszy go w milczeniu za rękę wiodła w najgłębszą pieczarę. Bladą była, ale spokojną, jak ci, których spotyka rzecz straszna, lecz dawno, dawno przewidziana... Wydrążenie w skale zawalone było belkami. Dziewczę wskazało na coś, co się zdawało kupą starych rupieci. Nauczyciel pochylił się. Na owo cóś skierowano światło latarni... Sztywny, z pistoletem w ręku i kulą w piersi, stary Smith leżał, u wnijścia do wypróżnionéj swéj złotéj żyły.
Wygłoszony, a Mliss mający na celu ustęp kazania wielebnego MacSnagley, „o nieprzewidzianych wyrokach Opatrzności“, znalazł dosadne wyjaśnienie w kopalniach. Przypuszczano tam, że dziewczęciu uśmiechała się fortuna. To téż, gdy na cmentarzu przybyła nowa, dzięki staraniom nauczyciela odarniowana i ozdobiona nadpisem mogiła, miejscowe dzienniki uderzyły w pochwalne dzwony. Zmarły został „znanym pionierem“, odznaczającym się „niezwykłą inteligencyą i godną naśladowania wytrwałością“. „Pozostawił po sobie sierotę — dodawały dzienniki — obecnie, dzięki staraniom i niezmordowanéj pracy wielebnego MacSnagley, wzór do naśladowania dla wszystkich uczących się dziewcząt“.
Istotnie wielebny MacSnagley wiele miał do mówienia o poprawie niepoprawnego dziewczęcia. Dając zlekka do zrozumienia, że ona to niesfornością swą spowodowała samobójstwo ojca, o tajemniczych wpływach nieméj mogiły mówił w sposób przejmujący grozą młodocianych słuchaczy, wywołujący łkania śród białych i różowych odrośli znamienitych miejscowych rodzin.
Nadeszło długie, skwarne lato. W miarę, jak dnie płonęły i gasły na gór szczycie, a wietrzyk gnał po widnokręgach ich żary, więdły trawy zielone, spowijające mogiłę pijaka. Nawiedzając ją, nauczyciel dostrzegł, nie bez zdziwienia, zawieszone na drewnianym krzyżu wieńce, splecione z wonnéj trawy, którą dzieci lubią napełniać swe szuflady, polnych dzwonków, leśnego zawilca, połyskujące tu i owdzie błękitnym kapturem wilczego jadu lub mordownika śmierciodajném kwieciem. W wyborze i nagromadzeniu tych trujących roślin było coś, co na nauczyciela wywarło pognębiające, z estetyką nic wspólnego niemające wrażenie.
Pewnego dnia, chodząc po lesie, na rozłożystych gałęziach karłowatéj sosny ujrzał siedzącą Mliss. W ręku miała pełno traw i szyszek i nuciła sobie jakąś murzyńską piosnkę. Skoro go spostrzegła, zrobiła mu miejsce obok siebie z uprzejmą powagą gospodyni domu, i poczęła traktować orzechami i dziczkami, których miała zapas pokaźny. Nauczyciel skorzystał ze zręczności i ostrzegając ją o trujących właściwościach kwiecia, które dostrzegł w jéj ręku, wymógł obietnicę nieużywania go, dopóki będzie jego uczennicą. Teraz mógł być spokojnym, znał jéj słowność.
Z domów otwartych sierocie, odkąd poprawę jéj stwierdzono, wybrał był dla niéj rodzinę mistres Morphy, dobréj, serdecznéj, otyłéj i rumianéj kobiety, za młodu zwanéj „Polną różą“. Mistres Morphy umiała walczyć z ułomną swą naturą, a wraz z poetą ład uważając za pierwsze z boskich przykazań, potrafiła przełamać własną nieoględność, lecz nie potrafiła wyplenić w dzieciach wady, którą się najbardziéj brzydziła. Likurg tłukł szklanki i półmiski, Arystydes obuwie na progu szkoły i wracał do domu bosy, brodząc w kałużach. Oktawia i Kasandra nie dość dbały o czystość swych sukien, i jedna tylko, piętnastoletnia Klitemnestra odpowiadała w zupełności ideałowi matki; była wzorem porządku, elegancyi i tępości umysłu. Ją to mistres Morphy stawiała ustawicznie za przykład krnąbrnéj Mliss, jéj to przed tą ostatnią śpiewała ustawiczne pochwały. Zdziwił się téż niemało nauczyciel na wieść, że Klinia wstępuje do szkoły, a choć dano mu do zrozumienia, że wstępuje przez wzgląd na niego i aby służyć za wzór chodzący uczennicom na ogół a Mliss w szczególności, uważał to za niewczesne, gdyż dziewczyna urodziwa jak jéj matka, podlegając prawidłom rozwoju miejscowego klimatu, uważana być mogła za dorosłą panienkę, za kwiat rozkwitły, do którego o wiele mil dokoła wzdychała cała płeć brzydka. Jakoż istotnie szkoła odtąd, w godzinach wyjścia uczennic, bywała formalnie oblegana i wielu z oblegających zazdrościło nauczycielowi.
Ostatnia ta zapewne okoliczność otworzyła mu oczy. Zauważył, że Klinia była nieco romansową, że uważa siebie za centralny punkt szkoły i zajmuje ciągle sobą innych — to jest jedynego w szkolnéj izbie przedstawiciela płci brzydkiéj, nauczyciela. Pióra jéj ciągłych potrzebowały naprzykład poprawek, a prośbom jéj towarzyszyły niezupełnie do takowych dopasowane błagalne spojrzenia. Nieraz téż, gdy poprawiał jéj ćwiczenia, pulchna jéj, biała ręka spoczywała na jego ramieniu, przyczém zwykła była rumienić się i odrzucać na ramiona pukle jasnych, starannie karbowanych włosów. Nie pomnę, czym zanotował, że nauczyciel był młody. Mniejsza ztém. Surowych był zasad i ze spartańskiém męstwem wytrzymywał nadobne te zaczepki. Może téż nieosobliwe odżywianie się podtrzymywało jego męstwo. Nie wiem, dość, że unikał pięknéj uczennicy, aż pewnego wieczoru... Klinia wróciła była do szkolnéj izby po zapomniany jakiś przedmiot. Szukała dopóty, dopóki nauczyciel nie dopomógł jéj w odnalezieniu i odprowadził ją do domu. Mówią, że był tego wieczoru niezwykle uprzejmy — ba! cóż mu szkodziło zaprawić goryczą zawiści serca licznych wielbicieli dziewczęcia!
Nazajutrz pamiętnego tego wieczoru, Mliss nie zjawiła się w szkole. Południe przeszło bez zmiany. Badając Klinię, wykryło się, że wyszła z nią razem z domu lecz udała się inną drogą. Nadszedł wieczór. Mliss jak nie było, tak nie było. Zaniepokojony nauczyciel zgłosił się do również zaniepokojonéj mistres Morphy. Posądzano wprawdzie Arystydesa o udział w téj sprawie, lecz chłopak przekonał matkę łacno o swéj niewinności i mistres Morphy pewną już była, że Mliss utonęła w potoku lub, co na jedno wyjdzie, wyciągnięta zostanie z jakiéj jamy, jak nieboskie stworzenie pokryta błotem i mułem.
Zasmucony i bynajmniéj przypuszczeniami mistres Morphy nieuspokojony nauczyciel wrócił do izby szkolnéj. Zapaliwszy lampę, usiłował prowadzić zwykłe swe wieczorne zajęcie. Wtém na stole spostrzegł kartę i poznał pismo krnąbrnéj uczennicy. Była to pożółkła stronnica, wydarta z jakiéjś staréj książki rachunkowéj i opatrzona aż pięciu pieczęciami, to jest w pięciu miejscach przed niedyskretném okiem sklejona okruchami opłatka. Otworzywszy list nie bez wzruszenia, nauczyciel czytał, co następuje:
„W chwili, gdy to będziesz czytał, będę już daleko i nie wrócę nigdy, nigdy, nigdy! Jestto ostatnie moje słowo. Możesz oddać moje seksterna Mary Jenkings, a tryumf Ameryki (rysunek zdjęty z pudełka tytoniu) Sally Flanders. Nie waż się tylko nic, ale to nic mego dawać téj Klini Morphy. Jeśli chcesz wiedziéć, co o niéj myślę, to myślę, że nieznośna. Na teraz dość. Zostaję z uszanowaniem
Długo siedział nauczyciel zadumany nad tym dziwnym listem, lecz gdy księżyc oświecił odległe góry i ścieżkę wiodącą do szkoły, po któréj drobne deptały stopy, spokojniejszy podarł list w drobne kawałki.
Nazajutrz, ze wschodem słońca, skierował kroki w gąszcz leśną. Płosząc wpół senne jeszcze wrony, zmierzał ku miejscu, gdzie był spotkał Mliss dnia pewnego. Znalazł wprawdzie rozłożyste drzewo, lecz nie ujrzał nikogo na wyniosłém siedzeniu. Dopiéro zbliżenie się jego spłoszyło jakieś stworzonko, uciekające pomiędzy splątanemi i szeleszczącemi gałęźmi. Gniazdo ciepłe jeszcze było. Patrząc wyżéj, dostrzegł śród zieleni czarne, błyszczące oczy zbiega.
Chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Mliss odezwała się pierwsza:
— Czego pan szuka?
— Dziczek — odparł łagodnie nauczyciel, który nakreślił już sobie plan postępowania.
— Niéma ich tu — odrzekła szorstko — idź sobie, idź do Klitemnestry-try-try-try!
Ulżyło jéj to ironiczne przedłużanie i tak długiego imienia nienawistnéj nieprzyjaciółki.
— Niegodziwcze! — skończyła ze złością.
— Głodny jestem — twierdził, opierając się o drzewo nauczyciel — nie jadłem od wczorajszego obiadu...
Miękło serce Melissy. Za gorzkich dni przeszłych zaznała ona nieraz cierpienia, na które się podstępnie uskarżał. Nie zaufała mu jednak naślepo.
— U stóp drzewa — rzekła — przy samych korzeniach jest skrytka... Ale nie powiesz o tém nikomu? — dodała z przestrachem wiewiórki.
Nauczyciel, osłabiony długim postem, na jaki się uskarżał, nie mógł znaleźć wskazanych sobie zapasów. Mliss zaczęła się niepokoić, wychylając się wreszcie z poza gałęzi, spytała:
— A jeśli zejdę, czy obiecujesz nie dotknąć mnie?
Obiecał.
— Niech cię piorun trzaśnie, jeśli mnie oszukujesz! — zawołała.
— I na to zgoda.
Ześliznęła się z drzewa. Przez chwil kilka było słychać tylko gryzienie orzechów.
— A co, posiliłeś się? — spytała wreszcie troskliwie nauczyciela.
Podziękował jéj z największą powagą, zabierając się do odejścia, lecz zanim uszedł kilka kroków, odwołała go, jak się tego spodziewał. Stała pod drzewem blada, z oczyma łez pełnemi. Chwila była dobrą, skorzystał z niéj i ujmując Mliss za ręce, spytał łagodnie:
— Lissy, czy pamiętasz ów wieczór, kiedyś po raz pierwszy przyszła do mnie?
Skłoniła głową.
— Mówiłaś mi, że chcesz wstąpić do szkoły, uczyć się i być lepszą. Odpowiedziałem ci...
— „Przyjdź“ — szybko dopowiedziało dziewczę.
— A teraz — ciągnął tkliwie nauczyciel — cobyś powiedziała, gdyby nauczyciel twój przyszedł do ciebie i prosił cię w zamian, abyś wróciła rozerwać samotność, co mu cięży, uczyć go być lepszym!
Dziewczę ze spuszczoną w dół głową milczało uparcie. Nauczyciel czekał cierpliwie. Cisza była tak wielka, że zając przemykający tamtędy przysiadł, podniósł w górę aksamitne łapki i popatrzył na nich błyszczącemi oczyma. Wiewiórka kołysała się na gałęzi, tuż nad niemi.
— I cóż, Lissy? — szepnął nauczyciel.
Grzeczniejsza z innemi towarzyszkami, względem Klitemnestry zachowywała Mliss tém niemniéj pewną, wyraźną niechęć. Zapewne uczucie zazdrości spoczywało na dnie jéj dziewiczego łona. Może téż wyzywająco działały na nią różowe i pulchne wdzięki towarzyszki. Dość, że niechęć ta, powstrzymywana powagą nauczyciela, rozwijała się tém niemniéj w głębi niesfornego serduszka uczennicy.
Nauczyciel, badając niełatwy do prowadzenia jéj charakter, ani się domyślił, że posiada lalkę. W tém, jak i w wielu innych rzeczach i jak wielu badaczy, dociekania a posteriori zawiodłyby go daléj, niż wszelkie przypuszczenia a priori. Otóż Mliss posiadała lalkę, która była niby zdrobniałą kopią jéj własnéj osóbki. Tajemnicę tę odkryła M-rs Morphy. Lalka ta była towarzyszką uprzedniéj włóczęgi dziewczęcia, nosiła téż na sobie ślady wszystkich przydrożnych przygód, wyglądała tak, jak wyglądała niegdyś Mliss, odziana w równie zbrukane i podarte suknie. Mliss nie nazywała jéj nigdy pieszczotliwemi imionami, nie bawiła się z nią wobec innych dzieci, trzymała ją schowaną w spróchniałym pniu drzewa w pobliżu szkoły i brała ją tylko z sobą na długie po lasach wędrówki. Rzekłbyś, że względem swéj lalki, jak względem saméj siebie, spełnia surowy obowiązek, nie pozwalając na żadne zbytki.
Spostrzegłszy raz przypadkiem zniszczoną tę lalkę, dobra pani Morphy kupiła dla dziewczynki nową i ładną! Mliss przyjęła podarek z uznaniem. Pewnego dnia nauczyciel zauważył pewne podobieństwo pomiędzy woskową twarzyczką nowéj lalki, a różowemi, okrągłemi policzkami i błękitnemi oczyma Klitemnestry. Podobieństwo to dawno już przedtém Mliss dostrzegła, to téż obiła i porysowała cierniem ładną woskową maseczkę. Innym znów razem, kładąc ją przed sobą na stole, zmieniała ramiona lalki w poduszki od szpilek, niewiadomo, czy czyniąc to, ulegała chęci zemsty za to ustawiczne, nawet zapomocą lalki, przypominanie jéj godnych naśladowania przymiotów miss Morphy, czy téż posiadała niejasne wiadomości o obyczajach i przesądach niektórych pogan, usiłujących szkodzić wrogom zapomocą znęcania się nad ich domniemanemi wizerunkami.
Pomimo roztargnień, którym ulegała często, nauczyciel przekonał się prędko o jéj zdolnościach i szybkiém pojmowaniu rzeczy. Obce jéj były nieśmiałość i wahanie dziecięce. Odpowiedzi jéj wybiegały zawsze śmiałe, zawsze pełne, trafne nieraz, a szczerość jéj, zapał i śmiałość wyróżniały ją pomiędzy pospolitemi uczennicami, którym zaczęła wkrótce imponować. Dzieci w tym względzie niewiele się różnią od starszych. Gdy się nad stołem podnosiła, o głos się domagając opalona, chuda rączka, zapadało zwykle w szkole milczenie i sam nauczyciel nieraz powątpiewał o słuszności własnych twierdzeń.
Z czasem jednak to, co zajmowało i pociągało zrazu, zaczęło go martwić. Nie mógł nie przyznać, że uczennica jego jest samowolną, hardą, mściwą. Dwa tylko niezaprzeczone posiadała przymioty: nieustraszoną odwagę i zdolność zaparcia się siebie, jako téż do najwyższego stopnia posuniętą szczerość. Kto wie, czy przy charakterze takim, jakim był charakter Melissy, odwaga i szczerość nie są jednoznaczne?
Długo i poważnie rozmyślał nad tém wszystkiém nauczyciel i nie ufając sobie i swéj słabości dla uczennicy, postanowił zasięgnąć rady wielebnego MacSnagley. Postanowienie to niełatwo mu przyszło, nie bez pewnéj ofiary z miłości własnéj, gdyż nie był wcale zaprzyjaźnionym z kaznodzieją. Szło jednak o dobro Melissy. Pomyślał o zjawieniu się jéj w izbie szkolnéj wieczorem, o tém, że ją do niego wiodło przeznaczenie i zdecydował się przemódz niechęć do kaznodziei.
Wielebny przyjął go bardzo uprzejmie, zauważył, że „utył“, wyraził nadzieję, że mu nie dokuczają newralgie i reumatyzmy, na które sam srodze cierpiał, lecząc się „modlitwą i cierpliwością.“
Po chwili milczenia, mającego na celu podkreślenie w pamięci nauczyciela téj niezawodnéj recepty przeciw reumatyzmom i newralgiom, wielebny począł rozpytywać go o „siostrę Morphy, tę ozdobę chrześcijanek, błogosławioną matkę dorastającéj rodziny, śród któréj odznacza się niezrównana miss Klitemnestra“, a tak go rozpalały wdzięki i wzorowe przymioty téj ostatniéj, że mówił o niéj długo i szeroko i to poufnym jakimś tonem. Po kilku niefortunnych próbach zwrócenia rozmowy na inny tor, nauczyciel odszedł, nie zasięgnąwszy żądanéj porady, a przekonany jakoby mu jéj wielebny kaznodzieja odmówił.
Wypadek ten zbliżył go bardziéj jeszcze z jego uczennicą. Dziewczę zauważyło w nim pewien przymus i śród dalekiéj przechadzki, jakie często teraz odbywali razem, zatrzymało się nagle i patrząc mu prosto w oczy spytało:
— Czyś zwaryował? Co?...
Wstrząsnęła czarne pukle włosów.
— Nie? więc tém lepiéj! Może masz jaką nieprzyjemność?
— I to nie!
— Możeś głodny? — (głód wydawał się zawsze Melissie straszliwą i o każdéj dobie mogącą człowieka napaść dokuczliwością).
— I to nie.
— Myślisz o niéj... co?...
— O kim, Lissy?
— A o téj tam białéj jéjmościance.
Czarnowłosa Mliss ze wzgardą nazywała Klitemnestrę „białą jéjmościanką.“
— Wcale nie.
— Słowo...
Nauczyciel radził jéj zastąpić tym zwrotem używane przedtém przez nią: „żebyś poszedł skróś ziemi, jeśli kłamiesz,“ albo równie energiczne: „niech piorun trzaśnie!“
— Słowo.
— Honorowe?...
— Honorowe.
Pocałowała go i szybko znikła mu z przed oczu. Przez dni kilka zachowywała się spokojnie, dokładając wszelkich starań, aby, jak mówiła: „być dobrą.“
Dwa lata upłynęło, odkąd nauczyciel przybył do Smith’s Pocket. Płaca, którą pobierał, była nader skromną, a nadzieje wzrostu osady w stołeczne miasto coraz słabsze tak, że począł zamyślać o zmianie miejsca. Oznajmił o swych zamiarach radzie szkolnéj, lecz dla braku zastępcy, zgodził się wyjazd swój odłożyć do wiosny. Zwierzył się zresztą tylko jednemu ze swych przyjaciół, młodemu lekarzowi Duchesne, zachowując tajemnicę przed mistres Morphy, Klinią i uczennicami, poczęści dla uniknięcia niepotrzebnych gawęd, poczęści, że nie lubił przedwczesnych projektów, nie wierzył w łatwość ich urzeczywistnienia.
Ze smutkiem myślał o Mliss, uznając jednak, że jego przywiązanie do dziewczęcia jest kaprysem niepraktycznym. Wyobrażał sobie nawet, że lepiéj jéj będzie pod kierownictwem starszego i surowszego nauczyciela. Miała już lat jedenaście, jeszcze lat kilka, a będzie to rozkwitłe dziewczę. Spełnił względem niéj przypadkiem włożony na siebie obowiązek. Po śmierci ojca odnalazł był jéj krewnych, pisał do nich w interesie sieroty i otrzymał odpowiedź od siostry matki Melissy. Dama ta oznajmiła, że wkrótce zamierza wraz z małżonkiem swym opuścić Kalifornię, a wiadomość ta zniszczyła nadpowietrzne pałace, które nadzieje nauczyciela wznosiły już dla sieroty. Mliss przyjęła najobojętniéj tę wiadomość, a listu ciotki użyła na wykrajanie sylwetek, które z kilkakrotnym nadpisem „biała jéjmościanka“ ponaklejała na murze szkolnego domu.
Pod jesień nauczyciel umyślił zrobić bilans swéj szkolnéj pracy, to jest odbyć egzamina. Uczeni i znamienici mieszkańcy Smith’s Pocket zostali zaszczyceni zaproszeniem na sędziów, a dziatwa zajęła miejsce na ławach. Jak to zwykle bywa w podobnych razach, zwycięstwo zostało przy najśmielszych. Z natury rzeczy uwagę zwracały na siebie Mliss i Klitemnestra, pierwsza bystrością pojęć, druga pewnością siebie i spokojném wzięciem się. Bystrość pierwszéj pociągała zresztą większość i gorętsze oklaski, budząc wraz z przeszłością dziewczęcia żywsze sympatye śród masy publiczności, stojącéj w głębi szkolnéj izby, lub zaglądającéj do niéj przez otwarte okna, a złożonéj przeważnie z wąsaczy i brodaczy o muszkularnych ramionach, odzianych w czerwone, flanelowe górników kaftany. Niedługo jednak trwał tryumf dziewczęcia.
Wielebny MacSnagley sam się był wprosił na ten akt uroczysty, bawił się onieśmielaniem dzieci, stawiał im grobowym tonem najzawilsze pytania. Właśnie Mliss zagłębiła się w astronomii, objaśniając ruch globu i harmonię wszechświata, gdy przerwał jéj:
— Melisso! utrzymujesz tedy, że nic nie przerywa działania słońca i ustanowionego porządku dnia i nocy? Czy tak utrzymujesz istotnie?
— Tak — odpowiedziała, zaciskając usta dziewczynka.
— Czyż tak? — pytał wielebny.
Zaglądające przez okna brodate i wąsate twarze pochyliły się naprzód i najłagodniejsza ze wszystkich, z jasnym zarostem i anielskiém niebieskich oczu spojrzeniem, rzuciła w głąb’ szkoły głośne i wyraźne słowa:
— Trzymaj się ostro, dziewczyno!
Wielebny westchnął głęboko, pełném litości okiem wodząc po nauczycielu i po uczennicach. Wzrok ten zkolei spoczął na Klitemnestrze. Młoda osoba podniosła się majestatycznie, wyciągając białą, pulchną rękę, na któréj błyszczała złota bransoleta, dar jednego z mnogich jéj wielbicieli. Wielkie zaległo milczenie. Okrągłe policzki Klini zarumienione były i świeże, błękitne oczy błyszczały, biała muślinowa chusteczka zaledwie przysłaniała gors biały, pełny. Wzniosła pytające spojrzenie na nauczyciela. Skłonił głową, więc ozwała się spokojnie, pewna siebie:
— Jozue rozkazał był słońcu stanąć i stanęło.
MacSnagley uśmiechał się i tylko cień niezadowolenia przemknął po twarzy nauczyciela, gdy zaglądające przez okno wąsate i brodate twarze wyrażały w komiczny nieco sposób zawód. Mliss spojrzała szybko w książkę i zawarła ją z trzaskiem. Wielebny kaznodzieja zaklął, szmer przebiegł po szkolnéj izbie, zmieniając się w wycie i chichoty u otwartych okien, gdy dziewczę prostując się i o stół uderzając pięścią, zawołało głośno:
Mokra pora roku zbliżała się do końca. Wiosna zapowiadała się wezbraniem potoków, wzmożeniem krzepiących woni sosnowych lasów. Krzaki azalii pokryły się pączkami, bzy były na rozkwitnięciu. U stóp zieleniejących gór wilczy jad rozpinał ciemno-niebieskie dzwonki i wierzba ponad mogiłą Smith’a rozpuściła zielone warkocze, zmiatając niemi rozkwitłe na murawie stokrotki i fijołki. W ciągu roku powiększyła się liczba cmentarnych mieszkańców, wzgórza przedłużyły się po obu stronach mogiły pijaka, omijając ją jednak i zostawiając obok niezajęte miejsce.
W osadzie rozlepione afisze oznajmiały przybycie aktorów i szereg dramatycznych i komicznych przedstawień, melodramatów i baletów. Afisze te podbudzały umysły i były przedmiotem niejednokrotnych rozpraw nawet w szkolnéj izbie. Nauczyciel obiecał Melissie, że ją z sobą weźmie na pierwsze przedstawienie.
Jakoż poszli. Gra aktorów i przedstawiona sztuka były poniżéj mierności, tém niemniéj znużony nauczyciel, zwracając się do małéj swéj towarzyszki, uderzony został wrażeniem, jakie na niéj wywarły. Wrażenie to było tak widoczne i tak silne, że wyrzucał sobie, że ją przywiódł na przedstawienie. Twarzyczka jéj zarumieniła się, przyśpieszony oddech konał na silnie zwartych ustach, a oczy otworzyły się szeroko. Koncepty komików nie pobudzały jéj do śmiechu, gdyż wogóle śmiała się rzadko. Nie zwracała nawet uwagi na sąsiedztwo Klini, wachlującéj się delikatną chustką do nosa, szczebioczącą z którymś z mnogich swych wielbicieli i jednocześnie oczkiem strzelającą w stronę nauczyciela. Dopiéro gdy ciężka spadła kurtyna, odetchnęła głęboko, a zwróciwszy się ku nauczycielowi z uśmiechem znużenia rzekła:
— Teraz wracajmy do domu — poczém spuściła powieki, widocznie w marzeniu przedłużając skończone przedstawienie.
Przy powrocie nauczyciel uważał za stosowne ochłodzić wywarte na wyobraźni dziecka wrażenie. Żartował ze sztuki i aktorów.
— Jakżeby to było nieszczęśliwie, naprzykład, gdyby istotnie ta ślicznie ubrana aktorka pokochała tego rycerza...
— Dlaczego — przerwała Mliss — byłoby to nieszczęściem?
— Nie mógłby jéj utrzymać, kupować tyle ślicznych sukien; zresztą musi być żoną innego, tego może, co przy wejściu sprzedawał bilety, lub tego, co podnosił kurtynę i zapalał lampy. Co do tego bogato odzianego rycerza, niezły to w gruncie chłopak, szkoda tylko, że się często upija. Nie idzie za tém, aby go obrzucano błotem, jak to miewa często miejsce.
Mliss trzymała nauczyciela za rękę, patrząc mu wprost w oczy. Sama lubiła żartować i znała się na sarkazmach. Tak doszli do mieszkania dobréj mistres Morphy, gdzie wymawiając się brakiem czasu i unikając wyzywających spojrzeń Klini, nauczyciel zostawił swą drobną towarzyszkę.
Przez kilka dni następnych Mliss opóźniała się do szkoły i nawet w czwartek po południu nie stawiła się na zwykłą i ulubioną z nauczycielem przechadzkę. Już miał sam opuścić izbę szkolną, gdy go uderzył piskliwy głos Arystydesa Morphy.
— Proszę pana.
— Czego życzysz sobie, chłopcze? — spytał składając książki.
— Proszę pana — ciągnął chłopak — ja i Kerg sądzimy, że Mliss powzięła zamiar uciec.
— Co, jak? — spytał zaniepokojony nauczyciel.
— A tak. Nie siedzi w domu, widzieliśmy, jak rozmawiała z aktorem, z którym i teraz przebywa, a wczoraj mówiła nam, że potrafi tak dobrze deklamować, jak sama miss Montmoressy, pan wie, ta aktorka, najładniejsza.
— Z którym rozmawiała aktorem? — spytał nauczyciel.
— Z tym, co się tak pięknie ubiera, ma fryzowane włosy i złoty łańcuszek — recytował Arystydes.
Nauczyciel wziął kapelusz i rękawiczki. W gardle mu zasychało, ściskało coś w piersiach. Wyszedł. Arystydes podążył za nim, usiłując dotrzymać mu kroku i drepcząc krótkiemi nóżkami obok wyniosłéj postaci nauczyciela. Ten zatrzymał się nagle, chłopak potknął się.
— Gdzież się zeszli? — spytał krótko nauczyciel.
— W Arkadyi.
Gdy zbliżyli się do głównéj ulicy, nauczyciel rzekł do Arystydesa:
— Biegnij do domu. Jeśli zastaniesz Mliss w domu, przyjdź mi natychmiast oznajmić do Arkadyi. Jeśli zaś jéj tam niéma, nie potrzebujesz wracać.
Arystydes pobiegł, ile mu sił stało.
Arkadya wznosiła się naprzeciwko. Był to niski, długi budynek, zawierający winiarnię, traktyernię i bilardową salę. Przechodząc zewnętrzną galeryę, nauczyciel zauważył, że się oglądają na niego. Przystanął, otarł czoło, poprawił kołnierzyk i wtedy dopiéro wszedł do sali. Zwykłe tu zastał towarzystwo. Wszyscy spojrzeli po nim, jeden zaś wlepiał w niego wzrok tak uparty, że się aż obejrzał i zobaczył własną, w zwierciadle odbitą postać.
Dało mu to do myślenia. Zanadto być musiał wzburzonym. Usiadł tedy i, wziąwszy dziennik w rękę, usiłował czytać i przebiegał szpalty z anonsami.
Po kilku chwilach wstał i przeszedł przez wszystkie pokoje traktyerni, aż do bilardowéj sali. Dziewczynki nie było nigdzie. W bilardowéj sali stał mężczyzna w kapeluszu o szerokich brzegach. Nauczyciel poznał antreprenera trupy dramatycznéj. Od pierwszego spojrzenia człowiek ten był mu antypatycznym! Zwrócił się ku niemu, lecz antreprener zdawał się go nie uważać, bawił się kijem bilardowym i niedbale potrącał kule. Nauczyciel, stojąc po drugiéj stronie bilardu, czekał, aż wzrok podniesie. Postanowił być spokojnym i unikać sprzeczki, lecz gdy otworzył usta, przeląkł się własnego głosu: zgłuszony był, a ostry i syczący.
— Słyszałem — począł — że Melissa Smith, sierota i uczennica moja, umawia się z panem i chce wejść do trupy pana. Prawda to?
Antreprener, nie podnosząc oczu, mierzył i potrącał bile, a gdy takowa wpadła do łuzy, dostał ją i nie śpiesząc się wcale, ustawił nanowo. Teraz dopiéro przemówił niedbale:
— A gdyby i tak było?
Nauczyciel powstrzymał się i opiérając o róg bilardu ciągnął powoli:
— Jeśli pan jesteś dżentlemanem, to zrozumiesz, że jestem jéj opiekunem, odpowiadam za nią. Aż nadto dobrze panu znany zawód, do którego ją nakłaniasz. Każdy tu powie panu, żem już ją raz wyrwał życiu — gorszemu od śmierci saméj. Spróbuję uczynić to i teraz. Rozmówmy się uczciwie. Dziewczę to nie ma nikogo, ani domu, ani rodziców, ani rodzeństwa. Co mu pan dać możesz?
Antreprener igrał z bilardową kulą.
— Wiem, że jest samowolną i nieco dziką — ciągnął nauczyciel — lecz poprawiła się znacznie i sądzę, że mam niejaki wpływ na nią. Otóż spodziewam się, że pan, jako uczciwy człowiek, zaniechasz wszelkich względem niéj zamiarów i chętnie...
Tu coś zadławiło mówiącego w gardle. Z chwili przestanku korzystając antreprener, roześmiał się i spytał cynicznie:
— A co panu do téj dzierlatki?
Pod obelgą tą zawrzała krew nauczyciela! Próżne retoryki! pierwszą instynktowną obroną człowieka bywa w podobnych razach pięść, to téż i nasz bohater, zanim ochłonął, uderzył w twarz aktora. Szeroko-brzegi kapelusz poleciał w lewo, kij bilardowy w prawo, a policzek tak dobrze był wymierzony, że aż pękła rękawiczka na ręku nauczyciela, a brzegi ust aktora zaczerwieniły się krwawą pianą.
Powstał wrzask, zamęt, wtargnięcie wielu nóg i rąk, rozbrajanie i tém podobnie. Wreszcie nauczyciel opamiętał się. Ujrzał się sam opodal od innych. Ktoś go ujął za rękę, z któréj krew się lała. W skurczonych nerwowo palcach ściskał ostrze noża, lecz nie mógł przypomniéć sobie, jakim sposobem nóż się ten w jego znalazł ręku?
Za rękę trzymał go Mr. Morphy i starał się wywieść z sali, czemu się nauczyciel opiérał zrazu, przez spieczone usta mogąc zaledwie wyszeptać imię Melissy.
— Wszystko w porządku i Mliss w domu — upewniał go Mr. Morphy, a gdy znaleźli się wreszcie na ulicy, opowiadał, jak przed chwilą Mliss wpadła, wołając, że zabijają nauczyciela w Arkadyi.
Zmęczony nieco i wyczerpany nauczyciel, pożegnał Morphy’ego i zwrócił się ku szkole. Drzwi były otwarte. Mliss siedziała w izbie szkolnéj.
Nauczyciel, jak wszystkie zresztą wrażliwe natury, nie był pozbawiony pewnéj dozy egoizmu. Zostawał pod wpływem usłyszanéj od aktora obelgi. Więc tak to mogło być tłómaczone jego bezinteresowne zajęcie się krnąbrną tą, jego zwierzchnictwa nieuznającą dziewczyną! Wszyscy byli przeciw niéj, on jeden stawał w jéj obronie i oto... oto w szynkowni i nikczemnéj bijatyce dowiódł... No, nie dowiódł niczego przecie... Cóż powiedzą na to ludzie, co powie MacSnagley?...
Rozmyślając tak po drodze, nie życzył sobie wcale spotkania z niegodziwém dzieckiem, to téż, zastawszy Mliss w izbie szkolnéj rzekł jéj chłodno, że pragnie pozostać sam i jest zajęty. Ustąpiła mu miejsca. Długo siedział z twarzą utopioną w dłoniach. Gdy podniósł głowę, Mliss stała przed nim wyprostowana, nieustraszona.
— Zabiłeś go? — spytała, patrząc mu w oczy czarnemi swemi, błyszczącemi oczyma.
— Nie! — odrzekł sucho.
— Na cóż ci dałam nóż? — szybko dorzuciła dziewczyna.
— Tyś mi dała nóż? — zawołał nauczyciel.
— Ja. Byłam pod stołem, gdyś wchodził. Widziałam wszystko. Upadliście obaj, a z jego kieszeni wypadł ten nóż, więc pochwyciłam go prędzéj i tobie dałam. Czemużeś nie uderzył? — kończyła szybkiém i wymowném rąk poruszeniem.
Nauczyciel nie mógł przyjść do siebie.
— Tak — ciągnęła Mliss — miałam odjechać z niemi nazawsze, na zawsze, nazawsze. Dlaczego? To już moja rzecz. A! widzisz, nie powiedziałeś mi, że odjedziesz stąd, ale ja wiedziałam dobrze, słyszałam jak-eś się zwierzał doktorowi. Co, może powiesz, że nie? Za nic, ale to za nic, za żadne skarby świata nie zostałabym tu sama, z tą obrzydłą Morphy. Wolę umrzéć! Patrz raczéj!
I pełnym dramatyczności, a usposobieniom jéj odpowiednim ruchem, wyjęła z za stanika kilka zielonych liści i trzymając je w wyciągniętéj dłoni z dawném swém uniesieniem i gorączkowym błyskiem oczu mówiła szybko:
— A co, ta to roślina, o któréjś mnie ostrzegał, pamiętasz, że truje. Jedno z dwojga, albo pojadę sobie z aktorami albo połknę to i umrę. Wszystko mi jedno, skończyć tak czy owak, lecz nie zostanę tu sama śród ludzi, co mnie nienawidzą, którzy mną gardzą. I ty-byś mnie nie opuszczał, gdybyś mnie téż nie nienawidził, nie poniewierał mną...
Wznosiło się tłumione łkaniem łono małéj dziewczynki, łzy gasiły namiętném uniesieniem rozbłysłe jéj oczy. Odpędzała je niby natrętne osy końcem swego fartuszka, połykała je ciągle.
— Spróbuj zamknąć mnie — mówiła — co? może w lochu, abym nie wyjechała z aktorami? spróbuj tylko, a jak mnie widzisz, otruję się. Wszak ojciec mój zabił się, dlaczegóżbym miała być lepszą lub gorszą od niego? Sam mówiłeś, że roślina ta śmierć zadaje, pamiętam, zawsze odtąd noszę ją przy sobie, ot tu...
Uderzyła się piąstką w piersi.
Nauczycielowi stanęło w myśli próżne miejsce na cmentarzu obok mogiły samobójcy — opoja. Wpatrzył się długo w stojącą przed nim drobną postać krnąbrnego dziecka. Ujął ją za obie ręce i przyciągając ku sobie:
— Lissy — rzekł łagodnie i tkliwie — czy chcesz odejść stąd ze mną.
— O tak! dobrze! — zawołała rozradowana, zarzucając mu ramiona na szyję.
— Ale zaraz, dziś wieczorem jeszcze?
— Zaraz, dziś wieczorem!
Dłoń w dłoni wyszli na drogę, na wązką ścieżkę, co ją przywiodła była do progu nauczyciela i któréj odtąd samotnie przebiegać nie było jéj sądzono. Na niebie błyszczały gwiazd miliardy. Na złe czy dobre, nauka była skończoną i za niemi drzwi szkoły w Smith’s Pocket zawarły się bezpowrotnie.