<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Brown of Calaveras
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
IV.
BROWN OF CALAVERAS.

Zniżone głosy, brak dymu od cygar i pięt na poduszkach siedzenia dyliżansu, zdradzały bytność śród podróżnych kobiety. Na przystankach zaś, spojrzenia rzucane w okna dyliżansu, jako téż niezwykła staranność pasażerów o przyzwoity wygląd tużurków, kołnierzyków i kapeluszy, dowodziły nadto, że kobieta ta przystojną być musi.
Siedzący obok woźnicy, Mr. Jack Hamlin, uważał to wszystko i uśmiechał się, nie dlatego wszelako, aby nie miał cenić płci nadobnéj, lecz właśnie dlatego, że uważał ją za zwodniczy element, odciągający ludzkość od innego, równie zwodniczego elementu, którego specyalnym zwolennikiem był Mr. Jack Hamlin.
Dlatego to zapewne, zeskakując na przystanku na ziemię, dotknął lekką stopą kół dyliżansu, lecz ani jednego spojrzenia nie rzucił w okno, w którym zielona powiewała woalka. Przechadzał się tam i nazad z kamienną obojętnością, uważaną w towarzyskiéj sferze, do któréj należał, za wykwit dobrego tonu. Obojętna, sztywna jego postać, surdut szczelnie spięty, matowa arystokratyczna bladość cery, odskakiwały wybitnie od ruchliwości gorączkowéj i krzykliwéj reszty pasażerów. Przyznać potrzeba, że nawet kandydat obojga praw, z ruchliwą fizyognomią, zaniedbanym ubiorem, z układem noszącym cechy niepodległości, z usty pełnemi przechwałek, tracił na porównaniu z tym samotnym i zamyślonym, jak Antynous pięknym młodzianem, iście z homerowskim spokojem rozważającym szansy faraona.
Gdy woźnica zawołał „jazda“, Mr. Hamlin końcem lakierowanych butów dotknął koła i już miał wskoczyć na kozioł, gdy oko w oko spotkał się z najsłodszém, jakie mu się widziéć zdarzyło kiedykolwiek, spojrzeniem. Znana jego filozofia nie przeszkadzała mu działać szybko. Po chwili ześliznął się na ziemię, zamienił słów parę z jednym z pasażerów i zamiast na koźle, znalazł się wewnątrz dyliżansu. Wątpię, czy zmiana ta była po myśli towarzyszy podróży, tych zwłaszcza, co się do pięknéj zalecali pani. Jeden z nich, zapewne zcicha pytany przez sąsiadkę, niezbyt uprzejmém mianem określił zawód Mr. Hamlin'a. Czy określenie to słyszał ten-że i czy w udzielającym informacyi poznał przed paru dniami ogranego jurystę, powiedziéć nie potrafię... W każdym razie twarz gracza nie zdradziła najlżejszego wzruszenia. Czarne, chłodno-badawcze oczy jego, zaledwie prześliznęły się po mówiącym, by spocząć na postaci jego sąsiadki. Iście indyjski, po kądzieli jakoby odziedziczony stoicyzm, pozwolił mu wytrwać w obojętnéj téj roli aż do chwili, w któréj koła dyliżansu zaskrzypiały na źwirze Scott's Ferry. Tu miano obiadować. Jurysta z jednym jeszcze podróżnym wyskoczyli, współubiegając się o zaszczyt wysadzenia z dyliżansu bogini, pułkownik zaś Starbottle zbierał szal jéj i parasolkę, a gdy tyle nadskakiwań spowodowało pewne w dyliżansie zamieszanie, Mr. Hamlin, otworzył jak najspokojniéj przeciwległą portyerę i z popłatną zawsze u płci słabéj stanowczością, ujmując pod ramię piękną nieznajomą, wywiódł ją na platformę, zanim się tamci obejrzéć zdołali. Co gorsza, to że z kozła Bill Masters przeprowadzał głośnym śmiechem kawalerów, a do zamykającego pochód Starbottle'a zawołał lekceważąco:
— Hej! pilnuj-no lepiéj bagaży.
Mr. Hamlin nie siadł do stołu. Przed gankiem gospody czekał nań koń okulbaczony. Dosiadł go, bród przejechał, jak strzała popędził po kamienistéj drodze i znikł wkrótce w tumanie kurzu. Mieszkańcy przydrożnych siedzib przecierali oczy, spoglądali za nim, poznając jeźdźca po koniu, a koń to był znany, pobił współzawodników na ostatnich w Calaveras wyścigach.
Dopiéro zawróciwszy na uboczną ścieżkę i widząc konia pod pianą, jeździec upamiętał się, powściągnął uzdy, zwolnił kroku. Krajobraz, dziki przedtém, stawał się weselszy. Śród wyrąbanych jodeł i świerków, dzikie wino wiło się po ścianach lepianek. Na progu jednéj z nich, śród róż siedząca kobieta kołysała niemowlę. Daléj w strumieniu pod wierzbami zgraja wpół-nagiéj dziatwy brodziła w wodzie. Znany im był widocznie jeździec, którego zjawienie się powitały dzieci wielkim krzykiem i dopóty biegły za nim i naprzeciw niego, czepiając się uzdy i strzemion, dopóki odganiać ich nie zaczął z udanym gniewem. Wyrwał im się, rzucając pełną dłonią drobne pieniążki i od ust pocałunki.
Gdy się w las zapuścił, gdy znikły ślady siedzib ludzkich, począł śpiewać razem z ptaszkami w zaroślach. Śpiew nie był uczony, nuta prosta, piosnka wyjęta z murzyńskich minstrelów śpiewnika, lecz głos dźwięczny i czysty, a nuta rzewna, najwybredniejszych zadowolnić zdolne były melomanów. Dziwny bo téż był w istocie młodzian ten blady i czarno ubrany, wiozący w jednéj kieszeni talię kart, rewolwer nabity w drugiéj, a budzący echa odludne kniei tak rzewną, dźwięczną piosenką. Jastrząb na najwyższéj sosnie, przeżuwający szóstą czy siódmą z rzędu ofiarę, poznał w nim może pokrewne sobie, lecz niezaprzeczenie wyższego gatunku zwierzę. WVszakże on, jastrząb, przy zbójeckich instynktach swych, śpiewać nie umiał.
Na gościńcu Mr. Hamlin spiął znów konia. Coraz gęstsze jamy, groty, ławy żwiru i piasku, biodra gór poszarpane, odarte, drzewa zrąbane, pnie potrzaskane, wskazywały blizkość miejsc zamieszkałych przez ludzi. W dali zarysowała się dzwonnica. Wjechał w ciasną, o głębokich kolejach, śród gór wijącą się uliczkę. Tu był cel jego podróży. Po chwili zsiadł z konia przed gospodą „Magnolia“ zwaną. Minął galeryę, salon gry, podniósł zieloną, bajową portyerę, minął ciemny i wązki korytarz, wyjętym z kieszeni kluczem otworzył drzwi i znalazł się w słabo oświetlonym pokoju. Wytworne, kosztowne nawet sprzęty zużyte były. Na stole rysowały się kręgi i elipsy, bez których najpewniéj sprzęt ten wyszedł był z rąk stolarza. Na fotelu spłowiało jedwabne pokrycie, a zielony aksamit kozetki, na którą rzucił się, nosił piętna nóg zabłoconych i kurzu.
W klatce swéj, Mr. Hamlin nie śpiewał, nawet nie nucił. Leżał na kozetce nieruchomy, patrząc z roztargnieniem w jaskrawy, na przeciwległéj ścianie wiszący oleodruk, odsłaniający wybujałe kształty jakiéjś piękności. Leżąc tak i patrząc, przyszło mu na myśl poraz pierwszy i niewiadomo skąd, że kobiety podobnéj do tego wizerunku nie zdarzyło mu się spotkać, a gdyby i spotkał, bądźcobądź nie byłby to typ wymarzonéj kochanki. W trakcie tego rozmyślania zapukano do drzwi. Mr. Hamlin, nie podnosząc się z miejsca, pociągnął sznurek, drzwi uchyliły się, wszedł mężczyzna.
Barczysty, silnie zbudowany, na pięknéj wprawdzie lecz widocznemi śladami rozpusty zniszczonéj twarzy nie miał śladu energii. Rozlana na niéj była miękkość apatyczna. Nowo przybyły pod dobrą musiał być datą, gdyż ujrzawszy Hamlina, zmieszał się bełkocąc:
— Sądziłem, że... że znajdę Kate.
Mr. Hamlin powstał, odpoczął już i do zwykłych zajęć był gotów. Po ustach wił mu się zwykły, chłodny, cyniczny uśmiech.
— Więc dyliżans przybył — pytał nowo przybyły?
— Nie — odrzekł Mr. Hamlin — pozostał w Scott's Ferry, przybędzie zaledwie za jakie pół godziny. I cóż, Brown, jak idzie?
— Dyabelnie źle — odrzekł Brown żałosnym, nie licującym z herkulesową jego postawą głosem. — Zgrałem się do nitki, do ostatka! Prosiłbym cię o pożyczenie do jutra tysiąca dolarów. Jutro rano oddam. Widzisz-bo, muszę nawet coś wysłać do domu, babie... zresztą, prawdę mówiąc, wygrałeś dwadzieścia razy więcéj ode mnie.
Wywód nie odznaczający się ścisłą logiką. Ten niemniéj Jack Hamlin odliczył żądaną sumę, tylko nie powstrzymał się od uwagi:
— Po co to pleść o domu, o babie jakiéjś; niby nie wiem, o co ci idzie. Przecie-żeś nie żonaty.
— Fakt, Jack! — odrzekł Brown śmieléj jakoś, chowając do kieszeni pieniądze — ożeniłem się i z nielada jaką, wierz mi, kobieciną... Nie widziałem jéj wprawdzie od lat trzech, od roku nie pisałem do niéj, ale skoro uda mi się pomyślny załatwić interes, zaraz ją tu sobie sprowadzę.
— A Kate? — spytał ze zwykłym swym uśmiechem Mr. Hamlin.
Brown of Calaveras sprobował zachmurzyć się; nie udało mu się.
— Cóż, Kate! — zawołał — niech ją... człowiek potrzebuje przecie rozrywki od czasu do czasu. Hm! naprzykład, gdybyśmy zagrali w karty?... Widzisz-bo Jack! chciałbym pomnożyć ten tysiączek...
Jack Hamlin wpatrywał się bacznie w mówiącego. Zgóry wiedział, na co potrzebne mu były pieniądze, czyż nie lepiéj tedy, że wrócą na uprzednie swe miejsce, niżby przejść miały do innéj kieszeni?
Na propozycyę Browna skłonił twierdząco głową, przysunął do stołu krzesło, wtém zapukał ktoś lekko do drzwi.
— To Kate — zauważył Brown.
Mr. Hamlin pociągnął sznurek, drzwi się uchyliły. Porwał się na równe nogi, zimne nań wybiły poty, przeląkł się po raz pierwszy w życiu, poraz pierwszy rumieniec pokrył bladomatową twarz jego. We drzwiach, we własnéj osobie, stała piękna pani z dyliżansu, a Brown, wypuściwszy z rąk karty, z przymuszonym, nerwowym uśmiechem witał ją.
— Do pioruna! moja baba!...
Krążyły wersye, jakoby M-rs Brown rozpłakała się, czyniąc niewiernemu małżonkowi gorzkie wyrzuty. Widziałem ją w 1857 roku w Marysville i nie wierzę temu. Pisma miejscowe pomieściły następującéj treści artykuły:
„W tych dniach miał miejsce wypadek rozrzewniający, chociaż zwykły w Kalifornii. Wierna małżonka jednego z najznamienitszych naszych pionierów, zamieszkałego w Wingdam, znudzona rzekomą cywilizacyą i niegościnnym klimatem wschodu, postanowiła połączyć się z ukochanym mężem na naszych złotodajnych wybrzeżach. Niezrażona trudy i niebezpieczeństwy podróży, przybyła tu onegdaj, o przybyciu swém nie uprzedziwszy czułego małżonka. Łatwiej zrozumiéć, niż opisać jego radość. Powitanie nad wszelki wyraz było tkliwe. Mamy nadzieję, że przykład ten mnogie znajdzie naśladowczynie.“
Od chwili przybycia jego żony, interesa Brown'a poprawiały się szybko. Czy to dzięki jéj zapobiegliwości, czy udatnym jakim obrotom, nie wiem, dość, że spłacił długi, wygranemi jakoby w parę tygodni po przyjeździe żony pieniędzmi. Wprawdzie wersya ta nie zgadzała się z wersyą M-rs Brown, utrzymującéj jakoby od chwili przybycia jéj mąż wziął rozbrat z kartami. Wprawdzie chodziły po ludziach pogłoski, jakoby Jack Hamlin dostarczył pieniędzy. Mniejsza z tém, dość, że Brown kupił i umeblował dom, do którego obecność pięknéj gosposi mnogich ściągała gości, dość, że wybrany został na członka zgromadzenia, wyposażył sowicie miejscowy kościół, stał się znakomitością. Nawet jednę z ulic w Wingdam ochrzczono jego imieniem.
A jednak, im bardziéj wzmagał się w fortunę i znaczenie, im bardziéj wzrastało powodzenie jego żony, témbardziéj chudł, bladł, smutnym był, drażliwym, zrzędził. Najuleglejszy z mężów, trawiony był widocznie zazdrością. Czemuż nie kładł tamy ustawicznym zabawom i zawiązywaniu towarzyskich stosunków żony? Próbował jakoby i — ustapić musiał. Tak niosły wieści, rozsiewane naturalnie przez kobiety, zaćmione wdziękami i powodzeniem nowo przybyłéj, którą otaczał rój gorących czcicieli. Jeśli nawet spostrzegał to Brown, to w każdym razie nie powierzył trosk swych nikomu. Chyba może tylko jednemu Jack Hamlin'owi, dwuznaczną swą reputacyą wyłączonemu od przyjaźniejszych z familijnemi domami stosunków.
Lato dobiegało do połowy, noc była miesięczna. M-rs Brown zarumieniona, świeża, siedziała na balkonie, napawając się jednocześnie powiewem wonnym z gór i dymem u nóg jéj palonych hołdów. Byli tam: pułkownik Starbottle, sędzia Boompoeister i jakiś świeży czciciel w osobie turysty. M-rs Brown wieczoru tego w świetnym była humorze.
— Co tam pani widzi na drodze? — pytał pułkownik Starbottle zapatrzoną w szlak srebrzysty.
— Tylko tuman kurzawy — odrzekła z lekkiém westchnieniem — „stado siostry Anny."
Wiadomości z dziedziny literatury pułkownika nie sięgły poza kolumny miejscowych dzienników. Nie zrozumiawszy przytoczenia, z praktyczniejszego rzecz brał stanowiska.
— Hej! — rzekł — nie stado to owiec, lecz jeździec, czy nie Hamlina to czasem siwek? Co, sędzio!
Sędzia pewnym nie był, wtém M-rs Brown zauważyła, że powietrze chłodne, więc weszli do salonu.
Tymczasem Brown był w stajni. Spędzał tu zwykle po obiedzie godziny, zapewne dla zaznaczenia wzgardy względem zebranego w salonie żony kompletu. A może téż, gdyż to jest właściwością natur słabych, napawał się przewagą nad poddanemi sobie istotami. Tę klacz gniadą naprzykład, którą szczególnie lubił, mógł dowolnie smagać i głaskać, co mu się w żaden sposób nie udawało z żoną.
Brown zdaleka spostrzegłszy na drodze wierzchowca i jeźdźca, ucieszył się i z wylaniem witał Jacka. Ten ostatni ulegając natarczywym jego prośbom, po krótkiém wahaniu, poszedł za nim do domu, na górę. Pokój, do którego weszli, miał okna na stajnię i skromne sprzęty: łóżko, stół, krzeseł parę. Na ścianach wisiały strzelby i szpicruty.
— Prywatne moje pokoje — rzekł Brown, wzdychając i rzucając się całym ciężarem na łóżko, podczas gdy gość siadał na krześle przy oknie — jéj pokoje na dole. Od sześciu miesięcy widujemy się tylko u stołu...
Zaśmiał się, lecz nieszczerze, wstał i ujął rękę Hamlin'a.
— Rad jestem, że cię widzę, mój drogi, rad z całego serca. Przywiodłem cię tu, gdyż nie mogłem mówić tam przy służbie, chociaż, Bogiem a prawdą, wróble o tém świegocą na dachu... Nie zapalaj świecy, Jack, księżyc świeci. Oprzyj nogi o stół, siądź tuż przy mnie... na kominku stoi butelka z whisky.
Mr. Hamlin pozostał przy oknie, a Brown odwrócił się do ściany.
— Widzisz-bo, Jack! — ciągnął — nie dbałbym o nią, gdybym jéj nie kochał! Jak na złość kocham i widzę, jak z dniem każdym brnie daléj i nikt nie powstrzyma jéj, nie ostrzeże... Rad jestem, z całego serca rad, że cię widzę.
Ująwszy zimną dłoń przyjaciela, ściskał ją znów serdecznie i byłby zapewne w swych szerokich zatrzymał dłoniach, gdyby Hamlin nie był cofnął ręki. Założył ją za spięty na piersiach surdut i widząc, że mu przecie wypada coś powiedziéć:
— Od jakże to dawna? — spytał od niechcenia.
— Odkąd przybyła tu, pamiętasz? w Magnolia. Szalony byłem, Jack! lecz wówczas nie wiedziałem doprawdy, że ją tak szczerze kocham! Przemieniła się dla mnie zupełnie! Ale to nic... Rad jestem, Jack! z całego serca rad, że cię widzę... widzisz-bo, nie to jeszcze, że mnie kochać przestała i że bałamuci tych tam fircyków. Wiem, że nie zasługuję na jéj przywiązanie. Przegrałem je w Magnolia! a bałamuctwo — rzecz kobieca, nie szkodzi nikomu, fircykom chyba... tém lepiéj! Więc nie to, mój drogi, ale widzisz-bo, zdaje mi się... ona pewnie kogoś kocha! Nie wstawaj, Jack! jeśli ci siedziéć nie wygodnie, oprzyj się o poduszki, wyjmij z kieszeni rewolwer...
— Od sześciu-bo widzisz miesięcy — ciągnął — zmieniła się do niepoznania, ręczę, że nieszczęśliwą nie jest... spłoszona, zdenerwowana, samotności szuka... Zdarzyło mi się złapać ją patrzącą na mnie nieśmiało, żałośnie... I listy jakieś pisuje! W ostatnich czasach, uważałem, składa, to rozkłada rzeczy swe, błyskotki, fatałaszki, falbanki. Jack! jak myślisz, czy nie zamierza ona czasem opuścić mnie? Widzisz-bo, wszystko znieść gotów jestem, ale uciekać tak, pomyśl tylko, jak złodziejka...
Zatopił twarz w poduszki. Przez chwil kilka słychać było ruch wahadła stojącego na kominku zegara. Promienie księżyca prześliznęły się daléj, łóżko i leżący na nim Brown nurzali się w pełnym cieniu.
Z mroków wyszło pytanie:
— Jack! co począć?
Od okna szybka i stanowcza zabrzmiała odpowiedź:
— Zoczyć gacha i w łeb mu palnąć.
— Ależ, Jack...
— Wie, co ryzykował...
— Ależ, pomyśl, czy to mi ją powróci?
Hamlin, nie odrzekłszy słowa, postąpił ku drzwiom.
— Nie odchodź, Jack! zapal świecę, usiądź tu, przy mnie. Rad jestem, z całego serca rad, że cię widzę, mój drogi!
Jack zawahał się. Usiadł przy stole, świecę zapalił, z kieszeni dostał karty, oczu nie spuszczając z łóżka i leżącego na nim Browna. Zatopionéj w poduszki twarzy dojrzéć nie mógł. Tasował, przeciął, zebrał, pociągnął wlewo ku łóżku, wprawo ku sobie.
Wyszła dwójka, potém jego własna karta, król... zgarnął, przetasował i nanowo. Na dziadka padła dama, jemu trójka. Jeszcze raz: tam dwójka tym razem, tu król...
— Dwa przeciw jednemu — zauważył na głos.
— Co mówisz, Jack?
— Nic.
Ciągnął daléj. Teraz na dziadka same padały tuzy, jemu same piątki, dwójki.
Tymczasem, czy to pod kojącém wrażeniem bytności w pobliżu przyjaciela, czy pod innemi wpływami, Brown usnął. Mr. Hamlin powstał z miejsca i zbliżył się do okna. Długo spoglądał na uśpione, w srebrzystych parach nurzające się miasto. Powiew wiatru przyniósł szmery wody i jodeł. Spojrzał w górę. Po błękitnych, złotym piaskiem usianych przestrzeniach, staczała się gwiazda, ciągnąc za sobą warkocz świateł. Spadła jedna, druga, trzecia. Zjawisko to nastręczyło szulerowi myśl zasiągnienia raz jeszcze rady wyroczni: jeśli jeszcze jedna spadnie, w ciągu kwadransa... Z zegarkiem w ręku czekał... Nie spadła.
Zegar tymczasem uderzył drugą. Brown spał w najlepsze, Hamlin zbliżył się do stołu, wyjął list z kieszeni, czytał przy migającym się płomieniu świecy, jeden wiersz, kobiecą ręką, ołówkiem nakreślony:
„O trzeciéj bądź z tilbury przy Corralu“.
Brown ocknął się.
— Jack! jesteś tu?
— Jestem.
— Nie odchodź, mój drogi! Wyobraź sobie dziwny sen miałem. Śniły mi się stare dzieje, jakobyśmy się z żoną nanowo pobrać mieli, a księdzem... no, zgadnijże, kto był księdzem? Ty! we własnéj osobie! Zabawny sen!
Szuler zaśmiał się swobodnie. Usiadł na krawędzi łóżka Browna, trzymał dopiéro co przeczytany list w ręku.
— Powstań-że, człowiecze!
Brown powstał, chwytając rękę, którą mu Hamlin podawał.
— Chcesz cygara?
— Daj ognia.
Hamlin skręcił trzymany w rękach list, zapalił przy świecy, podał mu ognia i palący się papier trzymał dopóty, dopóki mógł utrzymać, resztę wyrzucił przez okno. Ostatnia iskra w przepaść ciemną spadła nakształt gwiazdy. Śledził za nią okiem — zgasła.
— Posłuchaj, stary! — rzekł, rękę kładąc na ramieniu Browna — za dziesięć minut będę tam na drodze. Uniosę się jak ta oto iskra. Nie zobaczymy się więcéj. Na odjezdném przyjm radę, wiesz przecie, że i waryaci dobrze radzić umieją. Otóż słuchaj! Wyprzedaj się, zabierz żonę, wyjedź stąd, nie tu miejsce dla ciebie, dla niéj. Powietrze tutejsze niezdrowe. Powiedz jéj, że wyjechać musi, opierać się będzie, zmuś ją. Przestań kwilić, kwilenie rzecz dziecięca, tyś nie anioł i ona nie święta... ot... poprostu kobieta. Traktuj ją jak kobietę, mężczyzną bądź, a nie mazgajem. Bywaj zdrów.
Wyrwał się z objęć Browna, piorunem zbiegł ze wschodów, pochwycił za kołnierz u drzwi stajni drzemiącego stangreta.
— Konia mi natychmiast kulbaczyć! bodaj cię...
Argument był energiczny. Wystraszony sługa zauważył jednak nieśmiało:
— Pani... do tilbury zaprządz dla pana...
— Do stokroć stu tysięcy... — krzyknął. — Konia mi kulbaczyć.
Uczynił to stangret tak szybko, jak mu na to pozwalały ze strachu i pośpiechu drżące ręce.
— Z drogi!...
Stangret cofnął się, Mr. Hamlin dosiadł konia, spiął ostrogą, przez zaciśnięte zaklął zęby. Po chwili po drodze ciągnął się tuman kurzawy w kierunku gwiazdy, co od sióstr swych odrywając się wieńca, upadek swój znaczyła na horyzoncie smugą jasną...
Dnia tego, przy pierwszych brzaskach, o wiele mil naokoło, mieszkańcy słyszeli rozlegający się po drodze śpiew dźwięczny i rzewny. Ci, którzy spali jeszcze, przewracali się na twardych łożach. Śniły im się dnie dawno ubiegłe młodzieńczéj miłości... Inni, do wczesnéj zbudzeni pracy, wspierali się na łomach i kilofach, wsłuchując się w dźwięki piosenki, śpiewanéj przez jeźdźca postępującego wolnym krokiem naprzeciw różanéj jutrzenki...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.