Sielanka w Red Gulch

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Sielanka w Red Gulch
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. The Idyl of Red Gulch
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
III.
Sielanka w Red Gulch.

Pod krzakiem azalii, przy drodze, leżał pijany Sandy. Od jak dawna tam leżał, nie potrafiłby opowiedziéć. Niewiele zresztą dbał o to, a pewno mniéj jeszcze o czas, przez jaki przyjdzie mu pozostać w tém położeniu. I dobrze mu było z tą bezmyślną obojętnością, ułowioną na dnie... wielu, bardzo wielu kieliszków.
Widok podobny, zwłaszcza przedstawiony przez osobę Sandego, był w Red Gulch najodpowiedniejszą rzeczą w świecie. Nikt téż z przechodniów nie zwrócił uwagi na niewygodną pozycyę, w jakiéj spoczywał nasz bohater. Ktoś mu jednak podsunął kamień pod głowę, a na nim złożył kartę z malowaną ręką, któréj wskazujący palec zwrócony w stronę najbliższego handlu trunków, zaopatrzony był w nadpis:
„Oto są skutki gorzałki, z winiarni Mac-Gorcla. Przy czwartym już kroku zbija z nóg“.
Z wyjątkiem satyry téj, skierowanéj ku właścicielowi winiarni raczéj, niż ku nieszczęsnéj ofierze gorzałki, pozostawiono Sandego w spokoju zupełnym. Pasący się w pobliżu osioł rozdmuchał mu włosy nad czołem, skubiąc rosnąca w sąsiedztwie jego skroni trawę. Błądzące psisko, wierne znanéj sympatyi swego rodu do włóczęgów i pijaków, legło mu u nóg, w niemniéj jak jego własna zaniedbanéj postawie.
Cień rozpościerający się nad głową leżącego pijaka spłynął w inną stronę i chociaż na łąkę padały od drzew długie ciemne smugi i mieszały się ze smugami światła, na głowę Sandego spadały tumany czerwonego pyłu wzniesione kopytami koni i kołami powozów; paliły ją promienie zachodzącego słońca, a on wciąż leżał i leżałby niewiadomo jak długo, gdyby mu spoczynku — jak wiele innych zresztą filozoficznych spoczynków — nie zakłóciło natręctwo istoty należącéj do płci... nie filozoficznéj wprawdzie, lecz za to nadobnéj.
Miss Mary, znana miejscowéj dziatwie pod tém imieniem nauczycielka elementarnéj szkółki, odbywając poobiednią przechadzkę i dostrzegłszy z przeciwległéj strony drogi krzak rozkwitlych azalij, zdążała po kwiecistą zdobycz, zgrabnie unosząc suknię, wzdragając się nieco na pył i na błoto, grożące pokalaniem rąbka białéj spódniczki. Nagle... ujrzała leżącego pod krzakiem mężczyznę i... wydała lekki okrzyk przestrachu. Spłaciwszy dług ten kobiecéj lękliwości, wpadła wnet w drugą ostateczność, rozzuchwaliła się do tego stopnia, że się zbliżyła do ujrzanego potworu. O sześć czy siedem kroków stanęła w postawie zdradzającéj przecież gotowość do odwrotu, za lada znakiem życia potworu. Pod krzakiem nic się nie ruszyło. Ośmielona coraz więcéj Miss Mary postąpiła bliżéj, aż drobną nóżką potrąciła tkwiącą u wezgłowia pijaka kartę z paszkwilowym na winiarnię Mac-Gorcla wymierzonym nadpisem.
— Głupcy! — szepnęła, przymiotnikiem tym obejmując w myśli całą nie nadobną połowę miejscowych mieszkańców. Niedawno przybyła, obca, samotna, oszańcowana zresztą całą bateryą purytańskich zasad, nie miała jeszcze czasu stwierdzić powszechnie sławionéj galanteryi kalifornijczyków.
Stojąc tak nieopodal krzaku azalii, Miss Mary zauważyła, że promienie słońca padają wprost na głowę śpiącego. Podjąć rzucony kapelusz, przykryć mu nim głowę, wymagało niemałéj odwagi, zwłaszcza że ów mniemany „śpiący" szeroko roztworzył oczy. Tém niemniéj zdobyłaby się może Miss Mary na czyn bohaterski, gdyby leżący człowiek nie powstał nagle, bełkocąc coś niezrozumiałego.
W niezmąconéj żadną refleksyą głębi swéj myśli, Sandy uznawał promienie słońca za najlepszy z darów nieba. W latach dziecinnych lubiał leżéć z odkrytą głową, a w obecném usposobieniu, uważał już, że głupcy tylko lub szaleńcy znosić mogą kapelusze, do czego go nikt na całym świecie nie mógłby zmusić, a więc powtarzał bełkocąc:
— Paliło, grzało, smaliło... i cóż z tego?... Tém lepiéj.
Miss Mary cofnęła się. Odległość wróciła jéj odwagę, spytała go więc rezolutnie, czego żąda?
— Paliło, grzało, smaliło — odpowiedział Sandy głos podnosząc, lecz rozproszonych myśli nie umiejąc jaśniéj wyrazić.
— Niegodziwy człowieku! — zawołała oburzeniem zdjęta Miss Mary — wracaj prędzéj do domu.
— Po co mam wracać do domu? — spytał Sandy z niewzruszoną powagą.
— Chociażby po to, aby się umyć — odpowiedziała Miss Mary, wzgardliwém okiem mierząc obłoconą jego odzież.
Sandy wyprostował się i zatoczył, a wzrostu miał stóp sześć. Miss Mary przelękła się bardzo, témbardziéj, że olbrzym zrobił ruch, jak gdyby zamyślał zbliżyć się do niéj. Namyśliwszy się jednak, ściągnął z ramion obłocony surdut, cisnął o ziemię kapelusz i wprost przez pole pogonił ku rzece.
— Nieszczęśliwy! utopi się! — zakrzyczała Miss Mary i wierna niewieściéj logice pobiegła zamknąć się czémprędzéj w szkolnéj izbie.
Tegoż jeszcze wieczoru, przy kolacyi, spytała swą gospodynię, kowalową, czy się zdarza jéj małżonkowi upić się czasem?
— Zaraz sobie przypomnę — odrzekła kowalowa — od ostatnich wyborów Abner nie był pijany ani razu.
Miss Mary chciała jeszcze spytać, co w podobnym wypadku lepiéj skutkuje: palące promienie słońca, czy téż zimna kąpiel, lecz wstrzymała się, nie życząc sobie zapewne dawać kowalowéj niektórych objaśnień w kwestyach, mogących wywinąć się z podobnych zapytań! Popatrzała tylko dużemi szafirowemi źrenicami w rumianą i pulchną twarz kowalowéj, a po wieczerzy pisała do przyjaciółki swéj, mieszkającéj w Bostonie, co następuje:
„Najmniéj miałabym do zarzucenia tym z mieszkańców tutejszych, którym się trafia upijać. Naturalnie mówię tu o niepowabnéj połowie rodu ludzkiego, bo co do kobiet, nie odkryłam tu dotąd nic, coby mnie z niemi pogodzić mogło“.
Minął tydzień. Miss Mary zapomniała o wydarzeniu na drodze, pod krzakiem azalii. Nie zdając sobie sprawy z pobudek, zwracała przecież popołudniowe przechadzki w inną stronę. Lecz dziwy! Co rano na biurku znajdowała bukiet azalii. Dziatwa wiedząc, jak lubi kwiaty, zwykła była znosić jéj bukiety, tylko o tych azaliach żadne z nich nic nie wiedziało. Raz mały Johny, najbliżéj okna siedzący, głośnym parsknął śmiechem, bez żadnéj widocznéj ku temu pobudki. Badając go surowo o powód naruszenia szkolnej karności, Miss Mary dowiedziała się, że „ktoś zagląda w okno." Rozgniewana wybiegła w celu skarcenia ostrém słowem niedyskretnego przechodnia i spotkała się twarzą w twarz... Zgadnijcie z kim? Oto z trzeźwym na ten raz Sandym, ale to a Sandym tak zawstydzonym i tak zmieszanym, że Miss Mary, mimo kobiecy instynkt, ostrzegający ją w jak wybornéj pozycyi stanęła względem pochwyconego na gorącym uczynku winowajcy, oniemiała, sama zmieszana i zawstydzona.
Ów „potwór“, mimo śladów rozwiązłego życia, wcale się nieźle prezentował. Był to rodzaj Samsona o złotawéj, jedwabistéj brodzie, obcéj cięciom brzytwy, nie noszącéj śladów nożyc żadnéj przewrotnéj Dalili. Wymówki zamarły na ustach nauczycielki. Sama drżąca wysłuchała lękliwego objaśnienia winowajcy, karcąc go tylko zimném wejrzeniem i pogardliwym uśmiechem.
Gdy wróciła do izby szkolnéj, leżące na biurku azalie przemówić musiały do niéj wyraźniéj od zagmatwanych objaśnień natręta, bo rozśmiała się szczerze. Dziatwa zawtórowała chętnie jéj śmiechowi i w szkole dnia tego zrobiło się bardzo wesoło.
Wkrótce jakoś potém, w pewien upalny dzień, dwaj malcy wysłani do źródła po wodę, nie zdołali dźwignąć w górę ciężkiego wiadra. Widząc to, dobra nauczycielka, zbiegła ku źródłu, aby im dopomódz. Wtém cień padł na słoneczną ścieżkę, którą przechodziła i ramię okryte sinym rękawem ujęło niesione przez nią wiadro. Miss Mary zakłopotana, nie podnosząc oczu, pozwoliła sobie zauważyć złośliwie, że właściciel sinych rękawów lepiéjby zrobił, gdyby używał więcéj wody niż gorzałki i wina. Rozbroiło ją przecież pokorne milczenie, z jakiém uprzejmy przechodzień przyjął złośliwą jéj uwagę. U drzwi szkolnéj izby podziękowała mu za otrzymaną usługę tak jakoś słodko a wdzięcznie, że się biedak aż potknął odchodząc, chociaż dnia tego był trzeźwy zupełnie.
Znów dnia tego śmiały się dzieci, znów wtórowała im nauczycielka, a śmiała się długo, serdecznie. Na bladą jéj zwykle twarz wybiły rumieńce i znów dnia tego wesoło było w szkole.
Nazajutrz u drzwi izby szkolnéj zjawiła się tajemniczym sposobem przytoczona tam beczka i odtąd jakaś równie tajemnicza ręka wypełniała ją codzień po brzegi świeżą, źródlaną wodą.
Myliłby się, ktoby sądził, że w Red Gulch, Miss Mary zdobyła sobie atencye jednego pijaka Sandy! Woźnica dyliżansu, Bill, znany i niejednokrotnie nawet w gazetach opublikowany z powodu galanteryi swéj (miał bowiem za zasadę najlepsze miejsca w dyliżansie rezerwować dla pasażerek), dla Miss Mary wyjątkową okazywał grzeczność. Ilekroć podróżowała w jego arce, pod wyłączne jéj rozporządzenie całe oddawał coupé. Jack Hamlin zaś, znany szuler i bałamut, gdy odbył raz w jéj towarzystwie kilkomilową podróż, bo jakkolwiek nie zamienił z nią ani słowa, cisnął w twarz karafkę pewnemu facetowi, co się ośmielił w szynku wspomniéć jéj imię.
Wreszcie — same kobiety uległy wrażeniu. Widziano włóczącą się w pobliżu szkółki i zdala, z uwielbieniem spoglądającą na Miss Mary, wystrojoną damę, matkę jednego z uczniów, którego ojciec ukrywał się za znakiem zapytania.
Ponad Red Gulch, po niebieskim widnokręgu przesuwały się dnie i noce, mijały gromady obłoków, mijały dni słoneczne i przejrzyste letnie zmroki i gwiaździste letnie noce. Miss Mary polubiła długie przechadzki w cienistym lasku pod miastem. Podzieliła, być może, zdanie kowalowéj co do zbawiennych wpływów balsamicznych wyziewów drzew na słabe piersi. Istotnie kaszel jéj ustał, chód nabrał większéj elastyczności, żywsze rumieńce okrasiły delikatne policzki. Być może, zrozumiała tajemnice czarowne, które dniem i nocą szum drzew opowiada bacznym i niebacznym słuchaczom. Być może... Kto wié... dość, że jéj dobrze z tém było.
Pewnego dnia umyśliła urządzić majówkę w okolicy i, wziąwszy z sobą swych uczniów, wyszła z niemi w pole. Daleko od dróg piaszczystych, od rozłożystych gościńców, od szybów głębokich, daleko od stuku i huku kopalni, od pstréj elegancyi miejskiéj, od pstrych i białych szyb w oknach, od werniksów, poniterowań i tym podobnych wykwintów cywilizacyi Kalifornii, poza ostatnim odłamem sztolni, poza ostatnią czeluścią kopalni, otwierał się las gęsty i cienisty. Dzieci, tak niedaleko życiem odbiegłe od macierzystego łona przyrody, przypadły do trawą pokrytéj ziemi, tarzając się i tuląc do niéj pieszczotliwie. W powietrzu zagrały wesołością rozbrzmiałe szczebioty. Nawet Miss Mary, tak staranna zwykle, tak dbała o świeżość swych spódniczek, kołnierzyków i rękawek, dała się pociągnąć ogólnemu zapałowi. Na czele małéj gromadki, śmiejąc się i figle płatając, fruwała po lesie jak przepióreczka, aż zmęczona, zdyszana, z nawpół rozplecionym warkoczem, ze zwieszonym na ramię kapeluszem wpadła w saméj głębi lasu — jak myślicie? na kogo? Naturalnie, że na Sandego.
Nastąpiły ekskuzy, przeprosiny i tym podobne błahostki. Wyglądało zaś wszystko to tak jakoś, jak gdyby Miss Mary i ex pijak dobremi byli znajomemi. Z łatwością nieporównaną dał się wcielić do bawiącego się wesoło grona. Dzieci, ze zwykłą przenikliwością odrazu odgadły w nim przyjaciela, uczepiły się pół jego ubioru, brody, wąsów, zgoła wszystkiego, co popadło w ich drobne dłonie, z poufałością odznaczającą niewiniątka. Gdy Sandy rozniecił duży ogień i nauczył ich różnych sztuk i gier, radość ich nie znała już granic. Po dwóch godzinach zabawy i śmiechów Sandy znalazł się u stóp siedzącéj na pochyłości wzgórza Miss Mary, wpół leżący, w postawie przypominającéj mu mimowoli pierwsze z nią spotkanie. I nie na tém tylko ograniczało się podobieństwo. Ogarniało go leniwe i rozkoszne zarazem rozmarzenie, jakiego nie doznawał nawet po spełnieniu licznych kielichów kapitalnego wina. Czyżby miłość upajać miała? Czuł potrzebę dokonania jakiegoś heroicznego czynu i czuł siły potemu. Chciałby naprzykład zabić niedźwiedzia, obedrzéć ze skóry dzikiego, na Miss Mary rzucającego się Indyanina. Czuł potrzebę poświęcenia się w ten, czy w inny sposób dla dziewczyny, w któréj smagłéj twarzy i szafirowych źrenicach rozmarzonym tonął wzrokiem.
Tu powstrzymuję zapęd mego pióra. Chciałbym, aby bohater mój bohatersko mógł przedstawić się czytelnikom, a tymczasem, wiem to z doświadczenia — i któż z nas o tém nie wie? — że w chwilach podobnéj téj, wśród jakiéj dopiérośmy go opuścili, zamiast poetycznych przygód zjawiają się najpospoliciéj najprozaiczniejsze w świecie przekory, pod postaciami bądź natręta, bądź obojętnego przechodnia. Wolę zatém powiedziéć poprostu, że nic nie przerwało téj sielanki młodości i wiosny. Ptaki szczebiotały trzepocząc skrzydłami, dzięcioł stukał w drzewo, a poniżéj rozlegały się srebrne głosy rozigranéj po lesie dziatwy. To, o czém Miss Mary i Sandy mówili z sobą, nie przedstawia dla obojętnych słuchaczy szczególnego interesu. To, co myśleli, co czuli ciekawszém byłoby zapewne, lecz to właśnie pozostało tajemnicą. Ptaki leśne, przenosząc się z gałęzi na gałąź podsłuchały, że Miss Mary była sierotą, że opuściła dom wuja i przybyła do Kalifornii szukać zdrowia i pracy. Podsłuchały, że Sandy był téż sierotą, przybył do Kalifornii szukać złota i wzruszeń, wiódł życie swobodne... zbyt swobodne, czemu chciał już koniec położyć i... Ciekawe ptaki dowiedziały się wielu rzeczy, o których mówiono, i co z nadpowietrznego ich stanowiska wydało się im niebaczną stratą drogiego czasu, lecz Sandemu i Miss Mary na płonnych tych słowach upłynął dzień cały szybko i błogo i gdy się dzieci zebrały w gromadę, gdy wiedziony uczuciem delikatności Sandy pożegnał nauczycielkę na skraju lasu, dzień ten wydał się jéj najjaśniejszym w szarém pasmie jéj żywota.
Skończyło się wilgotne lato, a z nim razem skończył się rok szkolny. Dzień jeden jeszcze, a Miss Mary odzyska chwilowo swobodę i na czas wakacyjny opuści Red Gulch. W pustéj szkółce siedziała głęboko zamyślona, z głową opartą na ręku. Tak zamyślać się zwykła była od niejakiegoś czasu i być może, że szkoła cierpiała nieco na jéj roztargnieniu. Na kolanach jéj leżał mech, paprocie, odłamki kory i tym podobne leśne pamiątki. Tak się wpatrzyła w drogocenne te skarby, tak się wsłuchała we własne myśli, a może w gwałtowne bicia serca, że lekkie pukanie do drzwi wzięła za pukanie dzięcioła o pień poblizkiego drzewa. Dopiéro gdy się powtórzyło głośniéj i wyraźniéj, porwała się zarumieniona. W otwartych drzwiach stała kobieta, któréj jaskrawe ubranie nie odpowiadało bynajmniéj zmieszanéj, onieśmielonéj postawie.
W przybyłéj Miss Mary poznała odrazu domniemaną matkę jednego bezimiennego ucznia. Czy, że została zawiedzioną w skrytych nadziejach, czy przez instynktową kobiecą godność, dość, że zgarnęła fałdy swéj sukni. Onieśmielona tém przybyła upuściła u drzwi wspaniały parasolik i wszedłszy do izby usiadła na samym końcu ławki, tuż przy drzwiach.
— Słyszałam — poczęła nieśmiało — jakoby pani ma zamiar wyjechać... przyszłam podziękować jéj za mego Tomcia... pani byłaś dla niego tak dobrą...
— Tomcio — odpowiedziała nauczycielka — jest bardzo poczciwym chłopcem, wszystko zresztą, co dla niego zrobić mogłam, nie przechodziło zakresu mego obowiązku.
— Dziękuję ci, Miss Mary! — zawołała z wylaniem kobieta, a pod pokrywającą twarz jéj maską bielidła błysnęły żywsze rumieńce. — Chociaż jestem jego matką, muszę przyznać, iż istotnie milszego, lepszego odeń chłopca niéma już chyba pod słońcem, tak, jak pewno niéma lepszéj, bardziéj anielskiéj nauczycielki...
Miss Mary, siedząca przy biurku i machinalnie obracająca linię w ręku, szeroko roztworzyła oczy.
— Wiem o tém — z pośpiechem ciągnęła kobieta — że taka tam, jak ja, nie ma prawa ani cię chwalić, Miss Mary, ani przemawiać do ciebie, lecz przyszłam... z wielką prośbą. Nie o mnie tu idzie, ale o dziecko. Przyszłam prosić cię, Miss Mary, abyś zlitowała się nad Tomciem i wzięła go z sobą.
Ośmielające, łagodne spojrzenie nauczycielki przemknęło po kobiecie, która splotła błagalnie ręce, pokryte obcisłemi rękawiczkami koloru lila.
— Dziecko — mówiła — nie ma nikogo pod słońcem oprócz mnie, a ja jakąż dlań być mogę opieką i przykładem? W zeszłym roku chciałam odesłać go do Frisko, aby go tam umieścić w szkole. Dowiedziawszy się, że tu ma przybyć nauczycielka, wstrzymałam się i odkąd ujrzałam cię, Miss Mary, nie żałuję tego. Gdybyś wiedziała, jak cię Tomcio kocha! Z jakiém przywiązaniem odzywa się o tobie to kochane dziecię! Ach! gdyby on sam prosił cię o to, o co ja błagam, nie miałabyś serca odmówić!
W głosie kobiety przebiła się walka dumy z pokorą, gdy po chwili dodała:
— Nic naturalniejszego nad to, że dziecko przylgnęło do ciebie, Miss Mary! swój swego poznać musi, a ojciec mego syna był, gdy go po raz pierwszy spotkałam, prawdziwym gentlemanem. Tomcio powinien zapomniéć o mnie, odwyknąc... Ach! nie powinnabym płakać! Wszak przyszłam błagać cię, Miss Mary, abyś go sobie zabrała...
Mówiąc to osunęła się na kolana, porywając ręce nauczycielki.
— Nie odmawiaj mi — ciągnęła błagalnie — pieniędzy mam podostatkiem, wszystko ci oddam, wywieź go stąd tylko, umieść w szkołach, opiekuj się nim. Jesteś dobrą i wspaniałomyślną, dopomożesz mu zapomniéć o nieszczęsnéj matce. Zrób z nim, co ci się podoba. Najgorsze, cobyś z nim zrobić mogła, stokroć jeszcze lepszém będzie od tego, coby, zostając przy mnie, widział i słyszał. Wyciągnij go z téj piekielnéj przepaści, z domu hańby i rozpaczy. Gdy wyrośnie, powiesz mu imię jego ojca... Od wielu, wielu lat imię to z ust mych nie wyszło... teraz powiedziéć muszę... Aleksander Morton... zowią go tutaj Sandy...
— O! nie odwracaj się ode mnie, Miss Mary, nie odpychaj mnie, nie opuszczaj Tomcia — zawołała nieszczęsna, załamując dłonie, gdy Miss Mary, nagle powstawszy z miejsca, zbliżyła się do okna.
Długo stała oparta o framugę okna, wpatrzona w dal, w niknące na zachodzie różowe barwy, których odblask zapewne zarumienił jéj czoło, białą szyję i białe, silnie splecione ręce. Barwy niebios zsuwały się coraz niżéj, a Miss Mary milczała ciągle wpatrzona w dal przezroczą. Matka Tomcia, nie powstając z kolan, przyczołgała się do nóg jéj.
— Namyślasz się, Miss Mary — mówiła — będę cierpliwie czekała wieczór cały, noc całą, lecz nie odejdę stąd z niczém. Wszak jesteś tym aniołem, którego we śnie widywałam, niby Anioła Stróża mego Tomcia. Och! Miss Mary! powiedz, żeś mnie wysłuchała! Z twarzy twéj widzę, żeś się ulitowała nad mém dzieckiem...
Ostatni błysk gasnącego zachodu zapłonął na czole Miss Mary. W oczach jéj przemknęły ciepłe, jasne promienie i wnet znikły tak, jak i słońce znikło na dalekim widnokręgu. W ciszy zapadającego zmroku zadźwięczały łagodnie słowa odpowiedzi.
— Dobrze, wezmę to dziecko, przyślij mi je jutro.
Uszczęśliwiona matka podniosła do ust skraj jéj białéj sukni. Z jakąż rozkoszą chłodziłaby w fałdach szat dziewiczych płonące swe czoło.
Miss Mary spytała:
— Czy ten... ten człowiek wie, z czém tu przyszłaś?
— Nie wie i wiedziéć nie będzie — zawołała kobieta. — Co mu do tego, alboż zna swego syna?...
— Idź-że prosto stąd do niego — rzekła spokojnie Miss Mary — i powiedz mu, co zaszło. Powiedz, że ja, rozumiesz, ja biorę jego syna, lecz, że nie zobaczy więcéj nigdy... Tomcia. Gdziekolwiekbądź go wywiozę, widziéć go odtąd nie powinien. A teraz idź, proszę, zostaw mnie samę, znużona jestem, a przed drogą dużo mam zajęcia. Dobranoc.
Zwracając się od progu kobieta chciała dopaść do nóg wspaniałomyślnéj opiekunce Tomcia, lecz Miss Mary roztworzyła ramiona. Na chwilę zawarły się one. Dziewicza pierś tuliła ku sobie zmazane łono jawnogrzesznicy.
Nazajutrz Bill zebrał lejce, siadając na koźle dyliżansu z uczuciem wyjątkowéj odpowiedzialności. Pomiędzy pasażerami znajdowała się Miss Mary. Na jéj prośbę, wyjeżdżając z miasta wstrzymał konie pod laskiem, tuż przy krzaku azalii.
— Nie tę gałąź, tamtę — zawołała Miss Mary do Tomcia, który wyskoczył z dyliżansu i nowiusieńkim scyzorykiem ściął wskazaną sobie gałązkę.
— Czy już wszystko? — spytał.
— Wszystko!...
Zamknęły się drzwi dyliżansu. Tak skończyła się sielanka w Red Gulch.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.