<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Miggless
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Miggles
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
II.
MIGGLESS.

Ośmiu nas było z woźnicą włącznie. Odkąd gwałtowne szarpnięcie dyliżansu przecięło w połowie frazes wypowiadany przez sędziego, nie zamieniliśmy z sobą ani słowa. Siedzący obok sędziego wysoki podróżny drzemał z ręką zawieszoną na pasie powozu a głową wspartą na ręce. Umieszczona w głębi dama, Francuzka, przysłoniła nawpół chustką senną twarz a dama z Wirginii City, podróżująca z małżonkiem, znikała śród stosu wstążek, woalów, szalów i futer. Ciszę przerywał turkot kół i pluskanie deszczu po pudle dyliżansu. Zmrok oddawna zapadać zaczął. Nagle zatrzymaliśmy się. Z drogi doleciały nas głosy jakieś. Woźnica rozprawiał z ożywieniem, a uszu naszych dochodziły słowa:
— Grobla zalana, woda podniosła się na stóp dwanaście, nie przejedziecie!
Ucichło. Znów dyliżans zachwiał się a nieznany głos udzielił na odjezdném radę:
— Sprobujcie do Miggless.
Gdzie i kto był Miggless? Sedzia, znający całą okolicę i używający śród nas pewnéj powagi, nie przypominał sobie, aby z tą nazwą się spotykał. Wysoki podróżujący przypuszczał, że oznaczała przydrożną austeryą, lub właściciela takowéj. To tylko wiedzieliśmy napewno, że noc zapadała coraz głębsza, że przed nami rozciągały się nieprzebyte wody, że deszcz lał ulewny i że jedyne przedstawiające się nam schronienie nosiło nazwę Miggless. Po dziesięciu minutach brodzenia raczéj w kałuży, niż jechania przez wązką drożynę, dobiliśmy do bramy wykutéj w murze mającym z ośm stóp wysokości.
Widocznie nie była to karczma.
Woźnica zlazł z kozła i próbował otworzyć bramę. Na rygle była zawartą.
— Miggless! hej! Miggless.
Nie było odpowiedzi.
— Miggless! hej! hej! Kto tam jest, niech odpowiada! — ciągnął niecierpliwiąc się.
Milczenie.
Migglessy dorzucał przekonywającym tonem konduktor.
Nieczuły na prośby i nawoływania mieszkaniec zagrody, nie dawał znaku życia. Sędzia wychylając głowę przez okno dyliżansu, niezliczone zadawał pytania, na najrozmaitsze puszczał się domysły. Bill, woźnica, odpowiadał kwaśno, że „jeśli nie chcemy przesiedziéć w dyliżansie śród drogi noc całą, lepiéj-byśmy zrobili pomagając mu szturmować do zamkniętych wrót“. Wysiedliśmy tedy, i zaraz zabrzmiało zgodnym chórem:
— Miggless! Mig!
Z głębi dyliżansu, z potężnych piersi wysokiego podróżnego, rozległo się przeciągłe solo:
— Maj-ge-les.
Roześmieliśmy się. Bill przerwał nam wybuch wesołości i syknął:
— Cyt!
Wsłuchaliśmy się. Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu, z wnętrza zagrody odpowiadało nam echo, wiernie naśladujące głosy nasze.
— Dziwne echo! — mruknął sędzia.
— Niegodziwe tchórzysko! — mruczał w złości Bill i łagodniejszym dodawał głosem: — Wyjdź no, wyjdź proszę, Miggless, otwórz drzwi, nie zjemy cię przecie, będąc na twojém miejscu wstydziłbym się doprawdy twego postępowania.
Próżne namowy. Po tamtéj stronie muru ten sam co wpierwéj głos powtarzał:
— Miggless! Miggy!
— Łaskawy panie — wszczął znów sędzia — zważ na niegościnność, na nieludzkość nawet odmowy przytułku podróżnym, w liczbie których znajdują się damy.
Nic nie pomagało. Wyczerpała się cierpliwość Billa. Podjął przy drodze leżący kamień, drzwi nim wysadził, wszedł do wnętrza zagrody, konduktor za nim, a my poszliśmy w ich ślady. Wewnątrz zagrody pusto było i cicho. Wnosząc z woni róż rozlewającéj się w powietrzu, przebywać musieliśmy ogród.
— A czy znacie tego tam... Miggless'a — spytał sędzia.
— Dyabli go wiedzą — odparł kwaśno Bill, uczuwając głęboko zniewagę wyrządzoną w osobie jego całéj prześwietnéj kompanii dyliżansów, przez niegościnnego właściciela zagrody.
— Jakże to będzie? — zapytał sędzia niespokojny o skutki gwałtu na drzwiach dokonanego.
— Więc czekaj pan na drodze, aż cię kto przedstawi temu niegodziwcowi — przerwał Bill.
Mówiąc to otworzył drzwi nizkiego, długiego budynku.
Podłużną komnatę słabo rozświetlały gasnące w głębi jéj na kominie węgle. Dziwaczne jakieś obicia pokrywały ściany. Przy kominie, w głębokim fotelu, rysowała się ludzka postać.
— Tyś Miggless? — spytał Bill.
Postać zagłębiona w fotelu pozostała nieruchomą. Rozgniewany Bill zwrócił na nią światło latarni, którą niósł w ręku.
Był to mężczyzna z twarzą przedwcześnie zwiędłą i zmarszczoną. Szeroko roztworzone jego źrenice patrzyły przed siebie poważnie i smutnie. Wzrok ten zagadkowy przeniósł się z twarzy Billa na latarnią i utkwił w promieniu światła.
Bill do ostateczności zniecierpliwiony wybuchnął:
— Czyś ty głuchy, Miggless! no! odpowiadajże! Czyś ty niemy?
Porwał za ramię siedzącego w fotelu mężczyznę, i jak gdyby roztrząsnął go całego, postać opadła bezwładnie, niknąc prawie śród odzieży.
— Do kaduka!... — mruknął cofając się Bill.
Podnieśliśmy i usadzili nanowo dziwnego tego mieszkańca milczącego domostwa. Ktoś przecie musiał być w pobliżu: niepodobna było przypuszczać, aby ten paralityk obejść się mógł bez opieki i pomocy. Wysłaliśmy Billa na oględziny, sami otoczyliśmy komin. Sędzia, odzyskując zwykłą swą uprzejmość, zwrócony plecami do ognia przemówił do nas tak, jak gdyby zagajał posiedzenie przysięgłych:
— Oczywiście — rzekł — zacny obywatel, którego mamy przed sobą, znajduje się w kondycyi, o jakiéj napomyka Szekspir: „zwiędły jak liść opadły“. Przyczyny niewiadome nam zakłóciły przedwcześnie moralną i fizyczną równowagę jego istnienia. Jedno pozostaje pytanie: czy jest albo nie jest Miggless'em?
Zaledwie słów tych domawiał sędzia, rozległ się ten sam głos, tuż przy nas, któryśmy wprzódy z za bramy słyszeli i wołać zaczął:
— Miggless! Mig!
Spojrzeliśmy po sobie z pewném przerażeniem. Sędzia odskoczył od kominka, skąd głos zdawał się wychodzić. Wysoko, na półce nad kominem, siedziała sroka. Ona to odpowiadała, gdyśmy u drzwi zamkniętych słali we wnętrze zagrody błagalne nasze prośby. Rzecz się wyjaśniła i biedny paralityk uwolniony został od zarzutu brania udziału w tém, co Bill poczytywał za „niegodziwe drwiny". Teraz nie mógł on wprawdzie zaprzeczyć istnienia sroki, tém niemniéj wróciwszy z bezowocnych poszukiwań po domostwie całém, nieufnie spoglądał na paralityka.
— O dziesięć mil wokoło nie znaléźć żywéj duszy — mruczał. — Niby to ten przeklęty niedołęga nie wié o tém?
Nim skończył szemrać, dał się słyszéć chód przyśpieszony, drzwi otworzyły się, i bez najmniejszego zakłopotania lub nieśmiałości, wbiegła do pokoju młoda kobieta. Oparła się zmęczona o ścianę i szybko oddychając zawołała:
— Jestem Miggless do usług waszych.
To więc była Miggless! Ta czarnooka, urodziwa niewiasta? Rozwinięte kształty jéj kibici uwydatniała zmoczona odzież z ordynaryjnéj błękitnéj materyi. Od kasztanowatych włosów wpół okrytych ceratową czapeczką, do drobnéj nóżki niknącéj w męzkiém obuwiu, wszystko w niéj było wdzięczne i powabne. To więc była Miggless? Czarodziejka ta śmiejąca się płocho, wesoło a tak serdecznie i szczerze!
— Otóż macie mnie chłopcy — mówiła z przyśpieszonym oddechem, nie zważając wcale na nasze pomieszanie i osłupiałą minę Billa. — Otóż macie mnie. Tak jak mnie widzicie, byłam o dwie mile stąd, gdyście przez drogę przejeżdżali; wiedząc, że tu niéma nikogo, musiałam biedz co tchu stało, to téż... przyjść do siebie nie mogę...
Zdjęła z głowy czapeczkę, strząsnęła z niéj prosto nam w oczy krople rzęsiste deszczu, odrzuciła w tył spadające na czoło włosy, uroniła przytém parę utrzymujących jéj warkocze szpilek, rozśmiała się i siadając obok Billa, z niewymuszonym wdziękiem spuściła ręce na kolana.
Pierwszy odzyskał przytomność sędzia i już miał wystąpić z jakąś grzecznością, gdy mu przerwała:
— Proszę o podanie téj tam upadłéj szpilki.
Kilka par rąk wyciągnęło się z gotowością spełnienia jéj prośby. Gdy szpilka wróciła na swe miejsce w bujnym kasztanowatym warkoczu, Miggless zbliżyła się do paralityka, pochylając się nad nim z czułością. We wzroku chorego biedaka mignęły niedostrzeżone dotąd przez nas myśl i uczucie. Miggless roześmiała się znowu. Dźwięczny to był, głośny śmiech, prosto z serca płynący, wprost téż za serce chwytał.
— Kto jest ta cierpieniem dotknięta istota? — zapytał sędzia.
— To Jim — odrzekła Miggless.
— Ojciec?
— Nie.
— Brat?
— Nie.
— Małżonek?
— Nie.
Szybkie, nieufne rzuciła spojrzenie na znajdujące się kobiety, nie dzielące bynajmniéj miłego wrażenia, jakie na nas, mężczyznach, wywarło zjawienie się Miggless.
— To... Jim — odpowiedziała sucho.
Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia. Panie przysunęły się bliżéj ku sobie; małżonek damy z Wirginii City, z natężoną uwagą wpatrywał się w płonący na kominku ogień; wysoki podróżny słał melancholijne spojrzenia w okna i ciemną po-za niemi rozlegającą się noc. Wesoły śmiech naszéj gosposi wyprowadził nas z kłopotu.
— Do pomocy, chłopcy! — zawołała dziarsko — urządzimy wieczerzę.
Nie brakło na ochotnikach. W parę minut potém Bill, niby nowy Kaliban, zaprzężony w służbę uroczéj Mirandy, dźwigał kłodę drzewa i rozniecał ogień na kominku, konduktor mełł kawę, ja sam krajałem słoninę na cienkie płatki, gdy uprzejmy sędzia udzielał wszystkim rad i pomagał gosposi zastawiać stół nie wykwintném, glinianém naczyniem. Mimo deszczu dzwoniącego po szybach i wiatru jęczącego w kominie, mimo szeptów dwóch dam tulących się w jaknajdalszym kącie pokoju, mimo milczącéj sroki przysłuchującéj się nam ze swéj półki, zasiedliśmy do wieczerzy wesoło i gwarno. Przy rozpalonym teraz jasno ogniu mogliśmy oglądać całą komnatę. Obita była dokoła ilustrowanemi stronicami różnych dzienników, umeblowaną zaś pudłami przeróżnego kształtu i kalibru, pokrytemi jasną materyą lub skórami zwierzęcemi. Nawet fotel paralityka zrobiony był z beczki. Dziwacznemu temu umeblowaniu przewodniczył dobry smak, a wszystko połyskiwało największą czystością.
U stołu gwarzono wesoło.
Mówiliśmy o drodze, o celach naszéj podróży, o sobie, o innych, słowem o wszystkiém oprócz o naszéj gosposi i jéj chorym towarzyszu. Trzeba wyznać, że sposób wyrażania się Miggless nie odznaczał się szczególną wykwintnością. Używała nawet czasem słów dosadnych, wyłącznie czerpanych w męskim, koleżeńskim słowniku, mimo to mówiła z takim wdziękiem, z taką rzewnością i z tak prześlicznym błyskiem ciemnych źrenic i białych zębów, śmiała się przytém tak serdecznie, że doprawdy promieniała cała jasnym i czystym jakimś promieniem.
Za drzwiami dało się słyszéć tarcie o ściany, skomlenie i głośne sapanie.
— To Joaquim — objaśniła Miggless — pokażę go wam, jeśli chcecie.
Mówiąc to, otworzyła drzwi. Ukazał się w nich młody niedźwiadek, wszedł na dwóch łapach wdzięcząc się do swéj pani, przyczém uderzająco podobnym był do Billa.
— Stróż to mój i przyjaciel — mówiła głaszcząc go Miggless.
— O! on nie kąsa — dodała uspokajając przerażone damy. — Wszak ty nie kąsasz, mój dobry stary? Dobrze się dla was złożyło, żeście przybywszy tu i łamiąc mi u drzwi zamki, nie zastali w domu Joaquima. Oj! byłoby wam, było!
— Gdzież był wówczas Joaquim? — spytał sędzia.
— Ze mną, w lesie — odrzekła Miggless. — Prawdziwa to pociecha widziéć go, jak ze mną chodzi w nocy po lesie i po drogach. Zupełnie jak towarzysz człowiek. Ot tak, ręka w łapie.
Przez minut kilka trwało milczenie. Wiatr wył na dworze, deszcz dzwonił po szybach a przed myślą naszą rysował się obraz, idącéj przez las ciemną nocą Miggless w towarzystwie i pod opieką „ręka w łapie“ kudłatego ursa minor.
Sędzia, niezłomny w wierności swéj dla klasyków, począł coś z nich wywodzić, lecz Miggless przyjęła to, jak i inne grzeczności bardzo obojętnie. Może nie spostrzegła nawet wrażenia, jakie na nas wywarła, jakkolwiek trudno było nie widziéć co najmniéj już uwielbienia, z jakiém Bill spoglądał na nią.
Wejście niedźwiedzia nie przyczyniło się bynajmniéj do ułagodzenia obecnych dam. Wiał od nich chłód mroźny i mimo płonących na kominie suchych gałęzi, oddziaływał na resztę towarzystwa. Spostrzegając to Miggless, zrobiła uwagę, że pora spocząć i zaprosiła panie do przyległego pokoju.
Chociaż ciekawość uważana pospolicie bywa za monopol płci pięknéj, zaledwie drzwi się zamknęły za kobietami, my mężczyzni, przedstawiający połowę rodu ludzkiego doskonalszą, zebraliśmy się przy kominie puszczając wodze domysłom, uśmiechom, przypuszczeniom przeróżnym.
Być może, żeśmy nawet niedelikatnością naszą dokuczyli biednemu paralitykowi, siedzącemu pośród nas, jak Memnon bez głosu, jak widmo przeszłości przypatrujące się z tajemniczym i niezachwianym spokojem płonnym zabiegom teraźniejszości. Rozmowa toczyła się pół głosem, lecz z ożywieniem. Wtém wróciła Miggless z przyległego pokoju.
Lecz jakże była zmieniona! Coś tam zajść musiało, w tych kilku chwilach, co tak zmąciło jéj swobodę, wesołość i śmiałość? Teraz oczy miala spuszczone, stała na progu z szalem zawieszonym na ręku, wahająca się, niepewna. Przysunęła wreszcie stołek do fotelu Jima i wskazując drzwi przyległéj komnaty, od niechcenia niby rzekła:
— Widzicie, chłopcy, na ciasnych jesteśmy kwaterach, a tam miejsca dla mnie nie stało.
Mówiąc to z wymuszoną wesołością, ujęła schorzałą, bezwładną dłoń paralityka i zwróciła twarz ku dogorywającemu na kominie ogniowi. Milczeliśmy, czekając dalszego ciągu zapowiedzianych przez te słowa zwierzeń, odpowiedzi na te tysiączne domysły i pytania, któreśmy sobie dopiéro zadawali, a które może baczném pochwyciła uchem. Deszcz nie przestawał dzwonić po szybach, wiatr, wpadając w komin podnosił iskry, ogień przez chwilę z nową płonął siłą i znów opadał na rozpalone żużle, obrzucając komnatę długiemi smugami na przemian świateł, to cieniów.
Miggless podniosła głowę, odrzuciła z czoła opadające nań włosy i zwracając się do nas spytała:
— Czy który z was nie zna mię przypadkiem?
— Nie! — odpowiedzieliśmy.
— Przypomnijcie sobie, chłopcy. W 1853 roku mieszkałam w Marysville. Wszyscy mię znali. Utrzymywałam salę znaną pod nazwą „polkowéj“. Było to dawno... lat sześć temu... zmieniłam się od téj pory...
Czy zmieszało ją to, żeśmy jéj nie poznali, czy inne jakie opanowały ją uczucia i wspomnienia, dość, że wpatrzyła się w ogień i przeszło długich minut kilka, zanim znowu głos zabrała.
— Sądziłam, że mię ktokolwiek z was pozna... nikt nie poznał... nic w tém zresztą niéma dziwnego... i nie o tém miałam mówić. Jim... — Tu ujęła w obie dłonie rękę paralityka i ciągnęła miękko: — Jim znał mię, wiele stracił pieniędzy, myślę, że stracił wszystko, co posiadał. Raz, będzie temu lat sześć, przyszedł do mnie, usiadł na kanapie, i już nie wstał o własnych siłach. Wezwani doktorowie utrzymywali, że to nie przyszło nagle, bez przyczyn, że się do tego przyczyniło poprzednie jego życie. Co bo téż dokazywał! Mówili, że nie wyzdrowieje i radzili odesłać go do szpitala. Czy w spojrzeniu Jima było coś co mię wzruszyło do głębi, czy téż, że nie miałam dziecka, którebym mogła pielęgnować, ale stanowczo odpowiedziałam lekarzom: „nie, nie odeślę go do szpitala". Bogatą byłam wówczas... Wyprzedałam się i nabyłam to oddalone domostwo, gdzie osiadłam... z mojém dzieckiem...
Powodowana kobiecym instynktem, mówiąc to powstała z miejsca i, cofając się za fotel Jima, pozostała w cieniu. Między nią a nami była postać paralityka osłaniająca czyny jéj życia. Oniemiały, bezwładny, niemniéj jednak wymownie wstawiał się za nią. Dotknięty i skruszony dłonią Pańską, niemniéj jednak, otaczał kobietę tę niewidzialnéj opieki ramieniem.
Skryta w cieniu, nie wypuszczając z dłoni swych ręki „swego dziecka“, Miggless ciągnęła:
— Wiele przeszło czasu, nim oswoiłam się z nowym trybem życia. Przyzwyczajona do ludzi, do gwaru, do zabaw, nie mogłam tu wezwać do pomocy żadnéj kobiecéj duszy... żadna-by nie przyszła... Z czasem, poblizcy Indyanie najmować się u mnie zaczęli do cięższych robót, niezbyt odległe miasto dostarcza mi potrzebnych produktów i oto Jim i ja żyjemy jakoś. Raz przejeżdżający tędy doktór wstąpił do mnie dowiedziéć się co „z dzieckiem“ słychać. Odjeżdżając rzekł: „Bóg ci zapłać, kobieto! cudów dokazujesz“. Usłyszawszy poczciwe te słowa, lżéj mi się na sercu zrobiło. Odtąd mniéj się czułam samotną na świecie, ale kiedy ostatnim razem przejeżdżając znów tędy, powiedział mi: „dziecko twoje wielkie robi postępy, będzie z niego człowiek, którego się nie powstydzisz, ale nie tutaj, nie tutaj...“
Głos mówiącéj zamarł, twarz znikła w cieniu.
— Ludzie w sąsiedztwie dobrzy są — ciągnęła wysuwając się nieco naprzód. — Z razu mężczyźni włóczyli się tędy, aż spostrzegli, że nic tu nie wskórają. Czułam się bardzo, bardzo samotną... Potém, trafem znalazłam w lesie Joaquima i odtąd mam towarzysza. Małe to było, opuszczone, głodne, teraz patrzcie jaki! A Katy, moja sroczka, mądra figlarka, która czasem gada za trzech! A Jim!
Tu wybuchła swobodnym śmiechem i, wysuwając się na światło, mówiła:
— Nie uwierzycie, jaki Jim pojętny, jak wiele rozumié i ile rzeczy umié. Kiedy przynoszę mu kwiaty, przypatruje się im uważnie. Czasem czytam mu, co tam jest na ścianach. Téj zimy przeczytaliśmy całą tę stronę... Jim-bo nielada był kiedyś literatem!
— Czemuż — spytał sędzia — nie wyjdziesz za mąż za tego, któremuś poświęciła życie swe i młodość.
— Dlaczego? — rzekła. — Stawka nie byłaby równą. Miałażbym korzystać z niedołęstwa biednego Jima? Zresztą, będąc żoną, nie miałabym zasługi w spełnianiu tego, co dziś czynię z wolnéj i nieprzymuszonéj woli. Ale! dobranoc panom!
I owinąwszy się szalem spoczęła u stóp paralityka z głową wspartą o jego podnóżek. Ogień zagasał, każden z nas ułożył się jak mógł. Po chwili nic słychać nie było oprócz dzwonienia deszczu po szybach, jęków wiatru w kominie i ciężkiego oddychania uśpionych ludzi.
Kiedy nad rankiem obudziłem się ze snu ciężkiego, burza ucichła, gwiazdy świeciły i księżyc wznosił się nad wspaniałemi sosnami. Światło jego, wpływając przez okna, spadało na zgiętą postać paralityka, a poniżéj pieściło głowę leżącéj u kolan jego kobiety. Włosy jéj owijały stopy ukochanego. W łagodném świetle księżyca zmiękły nawet rysy Billa, który wsparty na ręku dumał głęboko z niezmrużoném okiem utkwioném w kobietę. Zasnąłem nanowo, dopiéro z brzaskiem dnia rozbudziło mię wołanie Billa:
— Hej, panowie! daléj w drogę!
Na stole stała przygotowana kawa, lecz Miggless gdzieś znikła. Ociągaliśmy się z odjazdem, szukaliśmy jéj wszędzie w domu i w ogrodzie. Widocznie odeszła, chcąc uniknąć pożegnań i podziękowań. Usadowiwszy towarzyszki nasze w dyliżansie, wróciliśmy raz jeszcze do pokoju, i każdy z nas z kolei ścisnął ceremonialnie bezwładną rękę paralityka. Raz jeszcze obejrzeliśmy się wszyscy dokoła, rzucając okiem na podnóżek, o który niedawno wspierała się śliczna główka Miggless. Wsiedliśmy nakoniec do dyliżansu; Bill klasnął z bicza; odjechaliśmy.
Przy skręcie na gościniec, wprawną ręką woźnicy targnięte konie stanęły jak wryte. Na wzgórzu, przy drodze, stała Miggless z błyszczącém okiem, powiewając ku nam białą chustką i błyskając białemi zębami. Odpowiedzieliśmy jéj wzajemnie, powiewając kapeluszami. Bill, zapewne aby uciec przed ogarniającym go gwałtownie urokiem, szarpnął lejce; konie porwały się z miejsca i dyliżans potoczył się pędem błyskawicy... Po chwili, domostwo okolone wysokim murem, wzgórze przydrożne, chustka biała, błyszczące oczy i uśmiechnięte usta, wszystko to znikło jak senne widzenie.
W milczeniu jechaliśmy do North Fork. Tu dopiéro, gdy dyliżans zatrzymał się u podjazdu hotelu, gdyśmy weszli do sali jadalnéj i zasiedli za stołem, ożywiła się rozmowa.
— Napełnijmy kielichy — zawołał sędzia i odkrył z uszanowaniem głowę.
Poszliśmy za jego przykładem. Złoty trunek zakipiał w napełnionych po brzegi kielichach.
— Zdrowie Miggless! — wniósł sędzia i dodał: — Szczęść jéj Boże.
Kto wié? czy w istocie Bóg jéj nie dopomaga!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.