Dobra dola Szumiącéj Osady

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Dobra dola Szumiącéj Osady
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. The Luck of the Roaring Camp
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
I.
DOBRA DOLA SZUMIĄCÉJ OSADY.
(THE LUCK OF THE ROARING CAMP.)

W Szumiącéj Osadzie panował ruch niezwykły, nie walką żadną przecież wywołany, bo w owym 1850 roku panował tu przykładny spokój: złotodajne żyły zdawały się wyczerpanemi, a gracze, zebrani w winiarni Tuttle'a, nie zwykli głośno objawiać swych wzruszeń nawet w wypadkach podobnych temu, jakim był pojedynek Peta i Joe, którzy tuż obok sali gry strzelali się przez baryerę, bez pardonu.
Tym razem jednak ciśniono się około nędznego szałasu, rozbitego na skrajnéj linii zabudowań osady. Mówiono z cicha, z niezwykłém ożywieniem, powtarzając imię kobiety znanéj osadzie całéj.
O kobiecie téj lepiéj byłoby może nie wspominać wcale. Wielką, o ile się zdaje, była grzesznicą, ale zarazem jedyną w osadzie przedstawicielką płci nadobnéj, w obecnéj zaś chwili ciężką dotknięta niemocą, potrzebowałaby około siebie pomocnéj kobiecéj ręki. Rozwiązła, upadła, zhańbiona i opuszczona, konała ona w bólach i osamotnieniu, a samotność ta, niegdyś główna może pobudka jéj upadku, stawała się dla niéj teraz ciężką karą, gdy zamiast współczujących niewieścich twarzy, widziała przy łożu swém obojętne, surowe lub wpół-drwiące twarze swych towarzyszy życia.
Cierpienia jéj jednak, w niektórych z nich przynajmniéj, budziły pewne współczucie. Sandy rozważał w duchu, „jak ciężką ma biedna Sal do przebycia chwilę“ i wobec widoku jéj cierpień zapomniał codziennych swych rozmyślań o tuzach karowych i pikowych.
Niezwykły-bo zaszedł w Szumiącéj Osadzie wypadek. Odwiedziny śmierci przestały tu być wprawdzie nowością, lecz tym razem wraz ze śmiercią zjawił się gość inny, nieoczekiwany: żywa dusza wciskająca się do Osady ab initio... stąd to i niezwykłe zamieszanie.
— Pójdź no tam Stumpy — odezwał się do jednego z gapiących się obywatel znany w osadzie pod imieniem Kentuck — wszakżeś praktyk, zobacz, czybyś nie potrafił czasem jéj pomódz?
Propozycya nie była bezzasadną. Stumpy, jak wieść niosła, bywał w oddalonych gdzieś krajach ojcem dwóch naraz rodzin i właśnie z tego powodu oskarżony o rozminięcie się z pewnemi prawnemi przepisami, zawinął aż do Szumiącéj Osady.
Drzwi szałasu zawarły się za zaimprowizowanym akuszerem; pozostali, w oczekiwaniu następstw, usiedli paląc spokojnie fajki.
Było ich ze stu: paru znanych zbiegów przed karcącą sprawiedliwością, paru patentowanych kryminalistów, wielu przeróżnych stopni przestępców, ani jednego, któryby pozostawał w zupełnéj zgodzie z prawami, kędyś tam, na starym lądzie, obowiązującemi ludzi. Napróżno jednak szukalibyście na twarzach ich i w zewnętrznych cechach śladów przeszłości lub skrytych usposobień każdego. Herszt zbiegów pod bujnemi płowemi kędziorami rafaeliczne miał czoło; szuler Oakhurst podobnym był do melancholijnego Hamleta, a znany z nieustraszonéj waleczności Job, drobny i wiotki, głos miał cichy i nieśmiałe dziewicze ruchy. Może przy bliższém rozpatrzeniu okazałyby się u ludzi tych małe braki szczegółów, jako to uszu, oczu, palców u rąk i nóg, lecz nie uderzało to bynajmniéj na pierwszy rzut oka. Samson osady u prawéj ręki miał tylko trzy palce, najsławniejszy strzelec był jednooki.
Tak wyglądali zebrani przed szałasem osadnicy. Osadę, zagłębioną w trójkątnéj kotlinie, okalały z dwóch stron wzgórza, z trzeciéj rzeka. Jedyne wyjście stanowiła stroma ścieżka naprzeciw szałasu pnąca się na szczyt skalistego wzgórza. Teraz osrebrzał ją księżyc. Z szałasu, z twardéj ławy, na któréj spoczywała, chora mogła ją dostrzedz wijącą się srebrną nicią coraz wyżéj, wyżéj... aż precz ku gwiazdom błyszczącym na wieczornym nieboskłonie.
Stos palących się suchych sosnowych gałęzi rozweselał zebrane u drzwi szałasu towarzystwo. Stopniowo wracała im zwykła lekkomyślność. Krzyżowały się zakłady co do przypuszczalnego rozwiązania sytuacyi: „trzy przeciw czterem, że Sal wyżyje“ — A jakich włosów, jakiéj płci będzie nowonarodzone dziecię?" — „Czy tylko będzie żywe?“
Gdy tak w najlepsze rozwijały się domysły, zakłady, rozprawy, stojący bliżéj szałasu wydali okrzyk i wszyscy nagle umilkli. Nad trzaskiem ognia, jękiem sosen i szumem rzeki, rozległ się krzyk słaby — przeciągły... głos niesłyszany przedtém nigdy w Szumiącéj Osadzie. Ogień zaprzestał trzeszczéć, drzewa szumiéć, rzeka szemrać, przyroda zdziwiona wsłuchała się w dźwięk nowy.
Wszyscy, niby jeden człowiek, porwali się z miejsca. Pomysły i wnioski zawrzały. Pierwszą myślą było wysadzić w powietrze beczkę prochu na salwę w tak niezwykłym wypadku. Po namyśle, przez wzgląd na stan choréj matki, poprzestano na kilku wystrzałach z rewolweru.
Tymczasem z biedną kobietą, czy to wskutek nieumiejętności zaimprowizowanego akuszera, czy téż z innych przyczyn, było coraz gorzéj. W godzinę niespełna, srebrzystą, w górę pnącą się ścieżką, ku gwiazdom, ulatywał duch grzesznicy, nazawsze opuszczając Szumiącą Osadę i unosząc z sobą winy i cierpienia, hańbę i karę.
Wieść o jéj zgonie nie wywarła na obecnych wrażenia. Śmierć była rzeczą powszednią w Szumiącéj Osadzie; zresztą dziecię pochłaniało ogólną uwagę. Wnioskowano o jego przyszłych losach. „Byle tylko żyło“, zauważył Stumpy. Fakt to był istotnie wątpliwy; w całéj bowiem osadzie oprócz oślicy, nie było istoty zdolnéj spełnić rolę karmicielki. Skądinąd panowały wątpliwości co do możebności wyniesienia oślicy do tak ważnéj roli... Lecz że potrzeba była nagląca, spróbowano i, ku wielkiemu zadowoleniu obecnych, próba udała się nierównie pomyślniéj niż ongi za czasów Remusa i Romulusa z wilczycą.
Na namysłach, naradach i próbach przeszła jeszcze godzina, poczém uchyliły się drzwi szałasu i publiczność dopuszczoną została do oglądania fenomenu. Ciekawi uszykowali się jedni za drugiemi, w orszaku niby. Przy ławie, na któréj spoczywały zwłoki kobiety, na stole stała skrzynka od świec, a w niéj spowity w szmatki czerwonéj flaneli, mumiowo sztywny, spoczywał ostatni przybysz do Szumiącéj Osady. Tuż obok stał kapelusz dnem przewrócony do góry. Stumpy pośpieszył objaśnić jego użytek.
— Panowie! — rzekł z poważnym ukłonem — kto z was pragnie oglądać tego oto... jakby go nazwać?... nieletniego obywatela, zechce obejść stół dokoła i znajdzie ten oto kapelusz gotów na przyjęcie ofiary dla sieroty.
Pierwszy z wchodzących, mimowolnym ruchem odkrył głowę. Inni poszli za jego przykładem, bo w zgromadzeniach podobnego rodzaju popędy ku dobremu jak i ku złemu udzielają się z równą szybkością. W miarę napływu widzów sypały się uwagi, żarty, przycinki nawet, których Stumpy, jako wystawca tego szczególnego okazu, słuchał z niezmąconą powagą. „Osobliwszy egzemplarz!“ — mówił jeden z widzów. — „Nędzne kociątko!" — dorzucał drugi. Inny znów utrzymywał, że „cienkie to jak pistolet“. Nie mniéj różnorodne były dary wpadające do kapelusza. Była tam srebrna tabakierka, dublon, kunsztownie inkrustowany rewolwer, koronkami oszyta kobieca chustka do nosa (dar szulera Oakhurst'a), spinka z dyamentem, pierścień z brylantem, biblia (czyj dar, niewiadomo), ostroga złota, kubek srebrny, na którym wyryty monogram nie należał niestety do ofiarodawcy, lancet, pięcioliwrowy banknot i kilkadziesiąt sztuk drobnéj monety.
Stumpy prezydował ceremonii, sztywny jak tuż obok niego leżące zwłoki kobiety, obojętny dla ofiar i ofiarodawców, jak po drugiéj stronie leżące nowonarodzone dziecię. Ceremonia oględzin odbyła się tedy w porządku, zakłóconym przez jeden tylko mały wypadek. Gdy Kentuck, pochylony nad skrzynką i szczególną wiedziony ciekawością macał małe zawiniątko czerwonych szmatek, dziecię, powodowane głodem zapewne, pochwyciło usteczkami jego palec. Przeraziło to i zakłopotało Kentuck'a. Coś nakształt rumieńca usiłowało przebić się na jego spalone słońcem, niepogodą zorane policzki: — „Ach ty, bestyjko!“ — wykrzyknął wydobywając z usteczek dziecka palec swój, z łagodnością, jakiéj przedtém nikt się w nim nie domyślał. Długo potém trzymał w pewném oddaleniu od innych palec ów, przypatrując mu się uważnie.
— Ssał go! Do kaduka ssał! — wołał rozweselony, pokazując obecnym swą rękę.
Dobrze już było po północy, zanim osada wróciła do normalnego stanu. Światło paliło się już tylko w krańcowym szałasie, kędy Stumpy czuwał. I Kentuck nie spał. Wychylając szklankę po szklance ponczu rozpowiadał długo i szeroko o tém, co go — raczéj jego palec — spotkało. Za każdym razem klął „małą bestyjkę“, a kto wié, czy klątw tych nie używał jako antydotum przeciw ogarniającemu go rozrzewnieniu. Jako mężczyzna, nie przyznałby się do téj słabości za nic. Gdy cała osada pogrążyła się we śnie, on chodził jeszcze zadumany brzegiem rzeki, pogwizdując to dzikie jakieś, to dziwnie tęskne i rzewne piosenki. W najlepsze gwizdał mijając skrajny szałas, gdzie się niedawno rozegrał podwójny dramat śmierci i urodzin. Tak chodząc dotarł do pewnego wielkiego drzewa rosnącego przy drodze. Tu się zatrzymał, zawrócił nazad, minął szałas, doszedł znów do brzegu rzeki i znów zawrócił, a gdy doszedł powtórnie do szałasu, zapukał do drzwi.
— Co nowego? — spytał spoglądając po przez ramię otwierającego mu drzwi Stumpego.
— Nic nowego — odpowiedział tenże.
Nastąpiła nieco kłopotliwa pauza. Stumpy nie puszczał klamki, aż Kentuck, bełkocąc coś o swéj przygodzie i wskazując historyczny palec, odszedł wołając:
— Ssał go, ssał w najlepsze.
Nazajutrz sprawiono zmarłéj pogrzeb skromny, taki zresztą, jakiemi bywają wszystkie pogrzeby w Szumiącéj Osadzie. Gdy zwłoki jéj, na jednym ze wzgórz, wpuszczono w dół mogilny, osadnicy walną nad losem pozostałéj sieroty złożyli radę. Na radzie téj jednogłośnie zapadło, aby przysposobić sierotę za dziecię osady. Ale... jak tu zaspokoić najpierwsze potrzeby dziecka? Ktoś tam wniósł, aby je wysłać do najbliższéj, o czterdzieści mil położonéj kolonii, gdzieby mogło zostać powierzone pieczołowitości niewieściéj. Wniosek ten odrzucony został z oburzeniem. Nowi opiekunowie ani na chwilę nie chcieli przypuścić konieczności rozstania się z wychowankiem, a niektórzy z nich zauważyli, nie bez słuszności, że koledzy w kolonii sąsiedniéj mogą wyśmiać ich sentymentalizm, lub co gorsza, dziecko zamienią, albo i sobie przywłaszczą. Nie od rzeczy będzie tu dodać, że w Szumiącéj Osadzie, tak jak i w innych miejscach Kalifornii, panowała w wysokim stopniu nieufność w zasady i uczciwość „kolegów sąsiadów“.
Propozycya sprowadzenia mamki spotkała również energiczne zarzuty. Sądzono, że uczciwa kobieta przybyć do Szumiącéj Osady nie zechce. „Co zaś się tyczy innego rodzaju tych pań — dodawano — mieliśmy ich dosyć, nie uwłaczając pamięci zmarłéj“.
Surowa ta wzmianka o zmarłéj była pono pierwszą oznaką przebudzenia się poczucia moralności śród osadnikow Szumiącéj Osady, pierwszym krokiem do odrodzenia.
Stumpy w czasie debatów zachowywał milczenie. Skromność nie pozwalała mu przeceniać swych zasług. Dopiéro spytany o zdanie upewnił, że ze współudziałem oślicy potrafi wykarmić wychowanka. Pomysł ten oryginalnością swą pozyskał względy u radców. Zapadło postanowienie powierzenia drogocennego wychowanka Stumpemu i oślicy, wysłano zarazem umyślnego posłańca do Sakramento po potrzebne przedmioty. Kasyer osady wtykając mu w rękę wór złotego piasku, zalecił wyraźnie, „aby wszystko było w jaknajlepszym gatunku: koronki i hafty, figle i cacka, a mniejsza z tém, ile to będzie kosztowało“.
Wychowanek Szumiącéj Osady, ku wielkiemu zdziwieniu swych opiekunów, rósł i mężniał w oczach. Pokrzepiający górzysty klimat zastąpił inne niedostatki w jego początkowém wychowaniu, a przyroda po macierzyńsku przytuliła sierotę do łona. Góry napawały powietrze balsamicznemi wyziewami, które łącznie z pożywnością fosforyczno-klejkiego mleka oślicy, wzmacniały i rozweselały dziecię. Stumpy z dumą przeświadczonego praktyka utrzymywał, że niéma już zdrowszego pod słońcem pokarmu, a wskazując na wychowanka, mawiał:
— Ja i oślica byliśmy mu ojcem i matką.
Zwracając się zaś do leżącego przed nim zawiniątka flaneli i ceraty, dodawał:
— Pamiętaj, żeś nam dozgonną winien wdzięczność.
Po upływie jakiegoś czasu uznano za stosowne nadać wychowankowi pewną stałą nazwę. Dotąd zwano go dowolnie, „koźlątkiem, oślątkiem, chłopcem od Stumpego, lub wedle wersyi Kentuck'a „małą bestyą". Trzeba było obmyśléć coś stanowczego, Szuler bywa z natury powołania swego zabobonnym i Oakhurst utrzymywał z głębokiém przekonaniem, że dziecię to przyniosło osadzie „szczęście". Istotnie, od pewnego czasu wszystko się tu ręczyło. Postanowiono zatém nazwać dziecię Dobradola, z dodatkiem, dla przyzwoitości, bardziéj ludzkiego imienia Tom. Nazywać dziecię po matce? — nie chciano, ojca? — nikt nie znał, a szuler Oakhurst utrzymywał, że „najlepiéj grę rozpoczynać nowemi kartami". Naznaczono dzień chrztu.
Czytelnik mający niejakie wyobrażenie o cynizmie mieszkańców kalifornijskich kolonij, wyobrazi sobie łatwo, czém mógł być w Szumiącéj Osadzie mniemany ów religijno-cywilny obrzęd. Najsławniejszy z miejscowych koncepcistów wybrany został na przywódcę. Przez całe dwa dni układał pochód obrządku, obarczając to silną dozą lokalnych aluzyj. Sandy większością głosów został mianowany chrzestnym ojcem; lecz gdy już orszak ze stosowném pieniem i rozwianemi, w przeróżne godła zdobnemi chorągwiami, wyłonił się z gaju, na wzniesionym ołtarzu składając głównego, lecz nieodpowiedzialnego aktora téj komedyi, Stumpy wystąpił ze śmiałą odezwą:
— Brzydki to koncept — zawołał — stroić żarty z niepojmującego ich doniosłości dziecka. Co do nadania mu imienia nikt tu większego ode mnie niéma prawa.
Odezwę tę przyjęto w milczeniu. Słuszność uwagi Stumpego uznano, a ów facecista, który przewodniczył obrządkowi, najpierwszy zrzekł się przybranéj roli. Stumpy zachęcony powodzeniem, tak ciągnął daléj:
— Chcecie miéć chrzciny, zatém chrzest niech to będzie. Nazywam cię dziecię Tomaszem Dobradola, wedle przepisów prawa rządzącego Stanami Zjednoczonemi w ogólności, a stanem Kalifornii w szczególności. Tak nam Boże dopomóż.
Wszyscy odkryli głowy. Imię Boga po raz pierwszy pono w Szumiącéj Osadzie wezwaném było bez przekleństw i drwinek, i obrzęd chrztu, chociaż nieprawidłowy w rzeczy saméj, nie wywołał na niczyje usta uśmiechu. Chrzciny wychowanka Szumiącéj Osady odbyły się ostatecznie z powagą, jakiej nie powstydziłyby się mury najwspanialszéj świątyni.
Tak to rozpoczęło się w Szumiącéj Osadzie dzieło odrodzenia. Obyczaje uległy znacznym zmianom. Tomciowe mieszkanie nosiło na sobie widoczne ślady postępu. Utrzymywano je schludnie, szałas ogrodzono dokoła, nowym przykryto dachem, wewnątrz wyklejono ściany wzorzystym papierem. O ośmdziesiąt mil na grzbietach mułów sprowadzona kolebka z różanego drzewa, wymagała odpowiedniego otoczenia. Odwiedzający często swego wychowanka osadnicy, zasmakowali w komforcie i niebawem w uczęszczanym przez nich zakładzie winnym zjawiły się lustra i dywany. Stumpy ze swéj strony, odwiedzającym Tomcia narzucał pewną kwarantannę, będącą powodem srogiego umartwienia dla niektórych, a zwłaszcza dla Kentuck'a. Ten ostatni zaniedbany zwykle w stroju, uważał odzież za powierzchowny niby naskórek mający własność, jak u niektórych płazów, opadania przez zużycie. A jednak — taką to siłę posiadają wymagania postępu Kentuck — z czasem zjawiał się w szałasie Tomciowym, w koszuli śnieżnie białéj, z twarzą i rękoma świadczącemi o mnogich i starannych ablucyach.
Za zewnętrznym ładem wciskał się powoli pewien ład wewnętrzny. W czasie spoczynku dziecka wystrzegano się krzyków i hałasów. Wystrzały, wycia, kocie muzyki, szczucie psami i inne tym podobne, przedtém w modzie zostające zabawy, chyliły się widocznie ku upadkowi. Swawola i niezbożność nie śmiały wtargnąć w przybytek uświęcony obecnością dziecięcia. W obrębie tym rozmowy toczyły się w umiarkowanym tonie, przy paleniu fajek z iście indyjską powagą. Wyrażenia jak naprzykład: „przeklęta dola“, „dyabelska dola“, dawniéj zagęszczone w miejscowym słowniķu, teraz, jako uwłaczające wychowankowi osady, wyszły z użycia. Śpiew koi i rozwesela, śpiew zresztą usypia, czego najlepszym dowodem była pieśń, nucona przez pewnego Anglika, ongi majtka z australskich jéj królewskiej mości pontonów. Pieśń ta rozwlekła, o całych dziewięćdziesięciu strofach, z których śpiewak nie opuszczał ani jednéj, opiewała losy walecznéj flotyli „Aretuzy". Za każdą strofą wracała przeciągła zwrotka, którą śpiewak powtarzał pochylając się wprawo to wlewo nad Tomciem. Naśladowanie to wahania się okrętu na morskich falach wywierało na dziecku skutek kołysanki. Nieraz w piękne letnie wieczory, ludzie ci stwardniali na czułe wrażenia, leżąc pod drzewami przy Tomciowym szałasie, paląc fajki, upojeni bezwiednie rzewną melodyą pieśni i wdzięcznym widokiem starego żeglarza piastującego małe dziecię, miewali niejasne objawienie sielankowych rozkoszy. Poezya nawskroś przenikała osadę. Niejeden z osadników opierał wówczas na dłoni zamyślone czoło i przypominał sobie, że widział coś podobnego... daleko gdzieś... dawno... w ojczyznie, za młodu...
W skwarne letnie dni noszono Tomcia nad sztolnie, z których osada czerpała swe zapasy. Tu składano go na rozesłanym w cieniu drzew dywanie, a poniżéj w szybach jego przybrani ojcowie oddawali się pracy. Miejsce to przyozdobiono wonnemi i kwitnącemi krzewami. Codziennie przynoszono dziecku pęki powojów i azalij. Nagle, ludzie ci o skamieniałych sercach, uśpionéj lub zużytéj wyobraźni, zrozumieli piękności i znaczenie tych arcydzieł przyrody, po których dotąd niebacznie deptali. Płatek błyskotliwy metalu, barwnego kwarcu naprzykład odłamek, pstry kamyk z nad rzeki, muszelka znaleziona w piasku, nabierały w oczach ich ceny, jako zabawki mogące się przydać dla wychowanka. Podziwiali mnogość tych śliczności rozsianych po lasach, ziemi i wodach hojną ręką przyrody a tak przydatnych dla Tomcia.
Trzeba téż przyznać, że Tomcio królewskie posiadał zabawki, takie, jakich dostarczyć może chyba zaczarowanych skarbów kraina. Zadowolony był téż ze swego losu, chociaż nad wiek niemowlęcy poważny, nosił w swych dużych błękitnych oczach wyraz tajemniczego zamyślenia. Srodze niepokoiło to Stumpego. Uważał on, że dziecko ciche było, potulne, spokojne... zbyt ciche, potulne i spokojne. Opowiadał naprzykład, że wylazło raz za żywy płot okalający jego kolebkę, zwisło na stromym brzegu pieczary i nie krzycząc, nie płacząc, w niewygodnéj téj pozycyi cierpliwie czekało ratunku.
Oszczędzam czytelnikom niezliczoną ilość faktów przytaczanych przez opiekunów Tomcia, na dowód jego dowcipu. Słyszałem je z ust wiarogodnych zapewne bez zbyt interesowanych świadków. Osadnicy żywili ślepe przywiązanie do swego wychowanka; Kentuck zwłaszcza czcił go z zabobonném jakiémś uczuciem.
— Raz — mówił — przechodzę tędy. aż tu... niech mnie jasne pioruny trzasną, jeśli mówię nieprawdę! widzę, jak Tomcio pod drzewami rozprawia w najlepsze z siedzącą łaskawie na jego ramieniu sójką! Cud prawdziwy, mówię wam.
Wszelką cudowność odrzucając na bok, w opowiadaniach tych było nieco prawdy. Przyroda nietylko wykarmiła i wypiastowała sierotę, dostarczała dziecięciu nadto nieprzeliczonych rozrywek i uciech. Czy to kiedy Tomcio pełzał pod cieniem sosen i jodeł, czy kiedy, mrużąc oczęta, spoczywał pod świeżą i gęstą zasłoną liściastych gałęzi, orędowniczka ta wspaniałomyślna zsyłała mu śpiew ptaków, burczenie owadów, zwinne zwroty wiewiórek, woń kwiatów. Po przez zasłonę migających się liści biegła do niego słonecznemi promieńmi, skłaniającemi się wprost w jego drobne objęcia; owiewała go skrzydłami zefirów pełnych górskich kordyałów. Wiekowe drzewa zwieszały nad nim przyjaźnie opiekuńcze swe konary, różnobarwne brzęczały dlań muchy; wtórzyły im wyżéj krakając kruki.
Minęło lato. Dobre to były dla Szumiącéj Osady czasy! W sztolniach napływało złoto. Koloniści zazdrośni o zyski, pilnie strzegli przystępu do swéj kolonii nowym emigrantom. Dla większego bezpieczeństwa zakontraktowali pograniczne wzgórza, a środki te ostrożności łącznie ze sławą celnych strzelców, za jakich uchodzili, trzymały natrętów w pewném od Szumiącéj Osady oddaleniu. Tylko posłaniec, wysyłany od czasu do czasu po wiktuały i żywność do miejsc dalszych, opowiadał o kolonii téj krocie dziwów: jakie tam były szerokie i pokaźne ulice, domy opasane winnym krzewem i starannie pielęgnowanemi kwiatami; jako mieszkańcy używali dwa razy dziennie ablucyi; jak popędliwemi i nieubłaganemi bywali dla obcych i jako czcili tkliwie a czule, niby indyjskiego bożka, jedno małe dziecię.
Legenda rosła. W Szumiącéj Osadzie tymczasem z powodzeniem, zjawił się, jak to zwykle bywa, popęd do coraz śmielszych ulepszeń. Już zamyślano wystawić ozdobny hotel i wezwać gościnnie parę uczciwych rodzin, aby się tu osiedliły. Obcowanie bowiem z niewiastami przyniosłoby niewątpliwie korzyść Tomciowi. Ze strony ludzi żywiących nieprzezwyciężoną pogardę dla całego rodu niewieściego, ze strony nieprzejednanych sceptyków co do przymiotów i zdolności płci nadobnéj, vulgo słabéj, decyzya podobna, powzięta w interesie ukochanego wychowanka, była rozrzewniającą ofiarą. Znaleźli się wprawdzie oponenci, lecz zwyciężeni większością głosów, pocieszali się myślą, że zanim nastąpią te społeczne przewroty w Szumiącéj Osadzie, minie zima. Trzy miesiące, to kawał czasu i dużo przez ten czas upłynąć może wody... Tak się i stało.
Zima roku 1851 nadługo pamiętną zostanie w Kalifornii. Głębokie spadły śniegi. Strumienie wezbrały w potoki, rzeki rozlały w jeziora, wąwozy i pieczary szumiały pieniącemi się wodami. Zbiegając po stokach gór, ciągnąc za sobą pnie olbrzymich drzew, odłamy skał, zmiatając wszystko przed sobą, rozhukane te prądy zalewały doliny. Już osada Czerwonego Psa dwukrotnie nurzała się w wodach niby modro-oka ondyna.
I Szumiącéj Osadzie nie brakło na groźnych zapowiedziach. „Woda naniesie nam złota do pieczar“, mówili uśmiechając się osadnicy. Téjże saméj nocy rzeka, przeskakując obwarowywującą ją groblę wpadła gwałtownie na Szumiącą Osadę.
W łomocie pędzących na oślep i wzdymających się z każdą chwilą strumieni w huku i trzasku walących się drzew i belek, w nieprzejrzystych cieniach nocy, które wraz z powodzią zaległy trójkątną kotlinę, niepodobna było zgromadzić rozpierzchłych mieszkańców. Dopiéro z pierwszym dnia brzaskiem spostrzegli oni brak skrajnego, od strony rzeki szałasu. Zmiotła go woda bez śladu. Gdzieś nad pieczarami znaleziono zwłoki Stumpego, ale dziecka nie było. Gdzież się podziała pociecha, nadzieja, chluba, cnota, Dobra dola Szumiącéj Osady?
Gdy po wielu próżnych poszukiwaniach, osieroceni wracali do domów, od wybrzeża rozległ się sygnał, strzał. Ludzie z sąsiedztwa, śpieszący z pomocą zalanym, znaleźli o dwie mile wyczerpanych na siłach mężczyznę i dziecię. Poznali ich! Był to Kentuck zbity cały, wpół-żyw zaledwie, tulący do łona małego Tomcia. Nachylili się nad tą tak dziwnie dobraną a tak silnym uściskiem splecioną parą, dziecko było sine i sztywne.
— Zmarło! — zawołali.
Kentuck otworzył oczy zmącone zbliżającą się śmiercią.
— Zmarło! — powtórzył gasnącym głosem.
— A i ty umierasz! — wołali na niego.
Uśmiech rozświecił lica konającego.
— Umieram — szepnął — umieram! Dobre dziecko! nie chce mnie tu porzucić samego. Powiedzcie, chłopcy, w Szumiącéj Osadzie, że odchodzę, unosząc z sobą Dobrą Dolę...
Jak tonący, gdy się chwyta źdźbła słomy, tak tuląc do siebie zwłoki dziecka, upadł w zmącony potok. Wody uniosły go bezpowrotnie. Dokąd? Ku nieznanym nam brzegom.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.