Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby Ludwik XIX wiedział, jak d‘Artagnan skorzystał z otrzymanego zwolnienia, powtórzyłby raz jeszcze, że tłomaczenie się starością i brakiem sił wywołane było tylko chęcią uniknięcia podania rzeczywistych przyczyn prośby o zwolnienie. Boć nie był dowodem braku sił fakt, iż d‘Artagnan popędził co koń wyskoczy do zamku Athosa, a nie zastawszy tam nikogo i nie otrzymawszy informacyj co do miejsca jego pobytu, zawrócił konia i z tym samym pośpiechem udał się do Melun, probostwa Aramisa. I tu jednak spotkał go zawód. Zastał tylko Bazina, Bazina, którego zapewne pamiętają czytelnicy, wiernego sługę, i od niego dowiedział się, iż Aramis otrzymał infułę biskupią i rezyduje w Vannes, w Bretanji. Musiał tedy zrezygnować z prób porozumienia się z tymi dwoma przyjaciółmi, na których początkowo liczył. Pozostawał jeden jeszcze: zacny i kochany Porthos. To też D‘Artagnan powiedział sobie:
— Jedźmy dalej, w Pierrefonds znajdę najlepszego człowieka i najlepiej zaopatrzoną kasę. Niczego innego nie potrzeba mi zresztą... Na dobre pomysły stać mnie samego...
Lecz Porthosa nie było w Pierrefonds. Mousqueton przyjął d‘Artagnana i objaśnił go, iż przed paroma dniami Porthos wyjechał, wezwany listem przez Aramisa.
Melancholja opanowała d‘Artagnana. Był więc sam, więzy dawnej przyjaźni zostały stargane, nie mógł już tak, jak ongi liczyć w każdej sprawie na pomoc trzech ludzi — wiernych, dzielnych i pewnych.
Lecz d‘Artagnan nie należał do ludzi, łatwo się zniechęcających. Widząc, iż dalszy popyt w Pierrefonds do niczego nie prowadzi, na drugi zaraz dzień udał się do Paryża. Po dwóch dniach śpiesznej podróży zsiadł z konia przy ul. Lombardów, przed sklepem pod „Złotym tłuczkiem“.
Człowiek, doskonale wyglądający, przybrany w duży biały fartuch, i gładzący siwy wąs zgrabną, tłustą ręką, krzyknął z radości, ujrzawszy srokatego konia.
— Pan kawaler d‘Artagnan?... — zawołał — to pan?...
— Dzień dobry, kochany Planchet, dzień dobry — odrzekł d‘Artagnan, wchodząc do sklepu z miną wielkopańską.
— Prędzej... prędzej!... — wołał Planchet — niech tam który zajmie się koniem pana d‘Artagnan, inny pokojem, a ty — dodał, zwracając się do najbliższego z chłopców — pobiegnij do kuchni, niech przygotują kolację.
— Dziękuję, Planchet... Jak się macie, chłopcy — rzekł d‘Artagnan do uwijających się na wyścigi.
Sklep był doskonale zaopatrzony. W powietrzu unosiła się silna woń imbiru, cynamonu i pieprzu tłuczonego. D‘Artagnan, nieprzyzwyczajony do tej woni, kichnął kilka razy.
Chłopcy uszczęśliwieni, że znajdują się w obecności tak słynnego rycerza, porucznika muszkieterów, człowieka, który mógł widzieć króla, ile razy mu się podobało, zabrali się do pracy z zapałem, graniczącym z szaleństwem, i usługiwali kupującym z szybkością i wprawą, ale zarazem z pewnego rodzaju wyższością nad całym tym tłumem, przybywającym do sklepu.
Planchet odbierał pieniądze i wydawał rachunki, przerywając pracę swą komplementami, pod adresem dawnego swego pana.
D‘Artagnan skorzystał ze stosownej chwili i przypatrzył się twarzy Plancheta, którego już od roku nie widział. Dawnemu jego służącemu urósł brzuszek, lecz twarz jeszcze nie stłuściała. Wzrok jego błyszczał jak dawniej, bystro i żywo, otyłość, zakrywająca wszelkie wydatności twarzy ludzkiej, nie dotknęła jeszcze jego kości policzkowych, wystających, a będących oznaką chytrości i chciwości, ani też ostro zakończonego podbródka, odradzającego spryt i wytrwałość.
Planchet zachowywał się w sali jadalnej tak samo majestatycznie, jak i w sklepie. Dawnego pana swego poczęstował kolacją skromna, lecz prawdziwie paryską: pieczyste przygotowane było u piekarza, jarzyna, sałata i deser przyniesiony ze sklepu. D‘Artagnan z przyjemnością zauważył, jak Planchet wyciągnął z kąta butelkę wina andegaweńskiego, które od najdawniejszych czasów było najulubieńszym napojem muszkietera.
— Dawniej — odezwał się Planchet z uśmiechem poczciwca — ja pijałem pańskie wino, dziś mam ten zaszczyt, że pan mojego spróbuje.
— Nie tylko spróbuję, mój przyjacielu, lecz zdaje się, że je długo pić będę, bo jestem już zupełnie wolny, swobodny.
— Swobodny?... dostałeś pan urlop?...
— Nieograniczony.
— Jakto?... Porzuciłeś pan służbę?... zapytał Planchet zdumiony.
— Tak jest, chcę trochę odpocząć.
— A król?... — zawołał Planchet, który nie mógł zrozumieć, iż król może obejść się bez usług takiego człowieka, jak d‘Artagnan.
— Król poszuka sobie szczęścia gdzieindziej... No a teraz, kiedyśmy zjedli dobrą kolację, a tobie nie brak jak widzę ochoty, do pogawędki, czem naturalnie i mnie pobudzasz do zwierzeń, otwieraj uszy i słuchaj.
— Otwieram...
I Planchet z uśmiechem, dobrodusznym raczej niż złośliwym, odkorkował butelkę białego wina.
— Tylko ostrożnie z głową...
— O!... zanim pan straci głowę...
— Teraz do mnie ona należy, i bardziej mi o nią chodzi, niż kiedykolwiek. Pomówmy najsamprzód o finansach. Co słychać z mojemi pieniędzmi?...
— Świetnie!... Dwadzieścia tysięcy liwrów, które mi pan dałeś, ciągle są w obrocie i przynoszą dziewięć od sta. Oddaję panu z tego siedem, na czysto więc zarabiam na panu.
— I jesteś zawsze zadowolony?...
— Zachwycony!... Czy pan przynosi więcej?...
— Lepiej jeszcze!... ale czy ci potrzeba?...
— Niebardzo. Dziś każdy chętnieby złożył u mnie swe kapitały. Chociaż niby rozszerzam ciągle interes.
— To był twój dawny projekt.
— Bawię się trochę w bank... Odkupuję towar od moich kolegów, znajdujących się chwilowo w potrzebie... pożyczam pieniędzy tym, co nie mają czem wypłat dopełnić...
— Bez lichwy?...
— O!... proszę pana... w zeszłym tygodniu miałem dwa rendez-vous za to słowo, któreś pan w tej chwili wymówił.
— Jakto?...
— Zaraz to panu opowiem. Chodziło o pożyczkę... Pożyczający daje mi w zastaw cukier nierafinowany, z warunkiem, że będę go mógł sprzedać, jeśli wypłata nie zostanie uskutecznioną w oznaczonym dniu. Pożyczam tysiąc liwrów. On nie płaci, ja melassę sprzedaję za tysiąc trzysta. On dowiaduje się o tem, i żąda zwrotu stu dukatów. Ja naturalnie odmawiam, utrzymując, że mógłbym był sprzedać za dziewięćset. On mi na to powiada, że ja jestem lichwiarzem. Poprosiłem go, żeby mi to powtórzył za bulwarami. On, jako dawny gwardzista, przyszedł... wpakowałem mu pańską szpadę w lewe udo.
— Ładny bank!... niema co mówić!... zauważył d‘Artagnan...
— Ha!... trudno, proszę pana... powyżej trzynastu od sta biję się — odparł Planchet — takie już moje usposobienie.
— Więc bierz tylko dwanaście — rzekł d‘Artagnan — a resztę nazywaj asekuracją i kurtażem.
— I to prawda!... No... ale pański interes?...
— A!... Planchet... kiedy to długie i trudne do powiedzenia.
— W każdym razie niech pan próbuje.
D‘Artagnan pogładził wąsa, jak człowiek, co zwierza, się niechętnie i niezbyt ufa powiernikowi.
— Czy idzie o ulokowanie kapitału?...
— Właśnie.
— Procent dobry?
— Niezły... czterysta od sta.
Planchet uderzył pięścią w stół, tak, że wszystkie butelki zachwiały się.
— Czy możebne?...
— Może i trochę więcej — odrzekł, d‘Artagnan spokojnie — ale ja zawsze wolę jak najmniej rachować.
— O, do djabła!... — rzekł Planchet, zbliżając się do d‘Artagnana. — Ależ to, panie, wspaniały interes!... A dużo można włożyć pieniędzy?...
— Po dwadzieścia tysięcy.
— To cały pański majątek. A na długo?..
— Na miesiąc.
— I to nam przyniesie?...
— Po pięćdziesiąt tysięcy każdemu z nas... porachuj!...
— Pięćdziesiąt tysięcy!... kolosalny interes!... ileż to człowiek musi się natłuc, zanimby doszedł do takiej sumy.
— A i mnie się zdaje, że i w tem trzeba się natłuc — odparł d‘Artagnan z najzimniejszą krwią. — Tym razem jednak, kochany Planchecie, jest nas dwóch, ale tłuc to ja się sam będę.
— O, proszę pana, jabym na to nie pozwolił...
— Nie, nie; ty nie możesz się tam znajdować, musiałbyś porzucić handel...
— A więc interes nie w Paryżu?
— Nie.
— Aha!... za granicą...
— W Anglji.
— W Anglji... tak, tak, to kraj spekulacyj... to prawda — rzekł Planchet. — Ja znam dobrze ten kraj. A co za interes, panie, jeśli ciekawość moja nie jest zbyteczną?
— Idzie o restaurację.
— Jakto?... o taki zakład jadłodajny?...
— Ależ nie!...
— Aha!... już wiem... o restaurację... niby o odnowienie.
— Właśnie.
— Pomnika?...
— Coś podobnego... odnowimy Whitehall.
— To wielki gmach... i pan sądzi, że w przeciągu miesiąca...
— Tak, to moja rzecz... znam się na tem dobrze... chociaż posłucham chętnie i twojej rady.
— O!... proszę pana... za wiele zaszczytu... zresztą ja-bo nie tego znam się na architekturze...
— Planchet!... mylisz się... jesteś doskonałym architektem, a przynajmniej tak dobrym jak i ja... w interesie, o który chodzi.
— Dziękuję panu...
— Miałem zamiar, przyznaje, przedstawić rzecz całą tamtym panom, wiesz... Ale nie znalazłem żadnego. Gniewa mnie to trochę, bo nie znam na świecie ludzi śmielszych, ani zręczniejszych.
— Aha!... rozumiem... będzie prawdopodobnie duża konkurencja... i rozprawy, komu oddać przedsiębiorstwo.
— Tak, tak... Planchecie, tak.
— Nie uwierzy pan, jak jestem zaciekawiony... chciałbym jak najprędzej poznać szczegóły.
— I owszem... mogę ci je opowiedzieć. Zamknij dobrze drzwi.
Planchet pozamykał wszystkie drzwi na klucz.
— Dobrze... a teraz zbliż się do mnie...
— A przedewszystkiem otwórz okna, bo gwar uliczny i turkot powozów zagłuszy naszą rozmowę, gdyby kto chciał nas podsłuchać.
Planchet otworzył okno, jak mu polecono, i wnet niby tuman wrzawy wdarł się do pokoju. Krzyki, turkot kół, szczekanie, odgłos kroków, wszystko to ogłuszyło na chwilę nawet d‘Artagnana. Tego sobie jednak właśnie życzył.
Po chwili wypił szklankę wina i zaczął:
— Planchet!... mam myśl!
— Poznaję pana!... — odrzekł kupiec, zaciekawiony i wzruszony.