Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili milczenia, podczas którego zdawało się, że d‘Artagnan zbiera nie myśl, lecz wszystkie myśli:
— Musiałeś zapewne — rzekł — słyszeć o Jego Królewskiej Mości Karolu I-ym, królu angielskim.
— Niestety... tak, proszę pana... pan sam przecie wraz z tamtymi panami, opuściliście Francję, chcąc nieść mu pomoc; lecz pomimo tej pomocy, upadł on, i omal was w tym upadku za sobą nie pociągnął.
— Doskonale. Widzę, żet masz wyborną pamięć, kochany Planchecie.
— Bardzo źleby było, proszę pana, gdybym miał stracić pamięć, a przynajmniej w tym wypadku... Grimaud, jak panu wiadomo, nie bardzo lubi opowiadać... a jednak odstąpił od swej reguły i opowiedział nam, jak spadła głowa króla Karola. O!... tej historji nigdy w życiu nie zapomnę!.. A potem, jak pan z tamtymi panami jechaliście przez pół nocy na statku podminowanym... jak ujrzeliście panowie owego Mordaunta, wypływającego z głębi morza, ze sztyletem w piersiach... Tych rzeczy nigdy się nie zapomina...
— A jednak są ludzie, co o tem wszystkiem zapomnieli — przerwał d‘Artagnan z westchnieniem.
— To chyba ci tylko, co tego nie widzieli, lub nie słyszeli opowiadania Grimauda.
— Mniejsza o nich!... Jeżeli więc pamiętasz to wszystko, tem lepiej, nie potrzebuje bowiem przypominać ci jeszcze jednej rzeczy, a mianowicie, że król Karol I-szy miał syna.
— Miał nawet dwóch, proszę pana — wtrącił Planchet, zadowolony, iż może popisać się znajomością tych szczegółów.
— Tak, tak, tego drugiego, co go nazywają księciem Yorku, widziałem na własne oczy tu, w Paryżu, w chwili kiedy jechał do Pałacu Królewskiego, i wtenczas to mówiono mi, że to jest młodszy syn nieboszczyka króla angielskiego. Starszego nie miałem zaszczytu widzieć, słyszałem tylko o nim.
— Otóż właśnie chodzi o tamtego, kochany Planchet... o tego pierwszego, który dawniej nosił tytuł księcia Walji, dziś zaś jest królem angielskim i nazywa się Karol II-gi.
— Król bez królestwa!... — zauważył Planchet z melancholijnem westchnieniem.
— Tak... możesz nawet dodać: nieszczęśliwy monarcha!... nieszczęśliwszy, niż ostatni nędzarz, zamieszkały na przedmieściu Paryża.
Planchet uczynił ruch, mający wyrażać politowanie, jakie odczuwa się wobec osób obcych, z któremi nigdy niema się żadnej styczności.
Nie mógł zresztą zrozumieć, co może mieć wspólnego to opowiadanie sentymentalno-polityczne, z interesem handlowym, o którym zaczął mówić d‘Artagnan, a o który Planchetowi najwięcej chodziło. D‘Artagan, umiejący z łatwością czytać w spojrzeniu ludzkiem, zrozumiał te myśl Plancheta.
— Otóż wracam do interesu — rzekł — ten młody książę Walji, król bez królestwa, jak go dobrze nazwałeś, zainteresował mnie niezwykle. Widziałem, jak żebrał poparcia u Mazariniego, który jest sknerą, i pomocy u króla Francji, który jest jeszcze dzieckiem prawie, i wydało mi się, mnie, co dobrze znam się na tem, że w inteligentnem oku upadłego monarchy, w szlachetnej jego postawie, która nie zatarła się pomimo wszelkich nieszczęść, kryje się wielkie i zacne serce człowieka i monarchy.
Planchet milczał, jakby chciał milczeniem tem dać do zrozumienia, iż nie ma nic przeciwko domysłom d‘Artagnana. Pomimo to jednak nie mógł zrozumieć, do czego to wszystko prowadzi.
D‘Artagnan mówił dalej:
— I otóż do jakiego przekonania przyszedłem po długiem zastanowieniu. Słuchaj uważnie, bo zbliżamy się do końca.
— Słucham.
— Królowie nie są zasiani tak gęsto na ziemi, aby ich można było znaleźć wszędzie, gdzie się komu spodoba. Otóż, według mojego zdania, ten król bez królestwa jest ziarnem, które ślicznie może wyróść i zakwitnąć, byleby je zasiała ręka zręczna i silna, wybierając stosowną ziemię i odpowiedni czas.
Planchet ciągle potakiwał głową, co znaczyło najwidoczniej, że nic a nic nie rozumiał.
— Biedne ziarnko królewskie, powiedziałem sobie, i naprawdę się rozczuliłem. Rozczulenie to jednak nasunęło mi myśl, czy czasem nie zamierzam palnąć jakiego głupstwa. Otóż dlatego przyszedłem do ciebie, chcąc zasięgnąć twej rady.
Planchet poczerwieniał z zadowolenia i dumy.
— Biedne ziarnko królewskie!... ja cię podniosę i rzucę cię na ziemię urodzajną.
— O!... — krzyknął Planchet, wpatrując się w d‘Artagnana szeroko otwartemi oczami, jak gdyby zaczął się czegoś domyślać.
— Hę? co?... co ci to?... — zapytał d‘Artagnan.
— Mnie?... nic!...
— Powiedziałeś: O!...
— Tak pan sądzi?
— Ależ na pewno... czyżbyś już zrozumiał?...
— Przyznaję, iż boję się właśnie...
— Czy dobrze zrozumiałeś...
— Tak.
— Że mam zamiar przywrócić na tron Karola II-go, króla bez królestwa?... Czy tak?...
Planchet aż podskoczył na krześle.
— A!... a!... to pan to nazywa restauracja?... — zapytał oszołomiony.
— Tak; przecież tak się ta rzecz nazywa.
— Prawda!... prawda!... Ale czyś się pan dobrze zastanowi!?...
— Nad czem?...
— Nad tem, co się tam dzieje.
— Przedewszystkiem ja pana przepraszam bardzo, że mieszam siej do tego, na czem się nie rozumiem, bo to nie jest sprawa handlowa... ale ponieważ pan sam wystąpił z propozycją... nieprawdaż?... bo pan mi zaproponował interes...
— I to doskonały.
— A więc to mnie niby ma obchodzić... zatem mam prawo dyskusji...
— Owszem... owszem — odparł d‘Artagnan — dyskutujmy... Ścieranie się zdań jest matka światła i jasności.
— A więc, skoro pan pozwala, przypomnę panu, że tam, w Anglji, jest najsamprzód parlament...
— Aha!... najsamprzód... a potem?...
— Armja!...
— Dobrze... może jeszcze co?...
— No, i naród.
— Czy to już wszystko?...
— Naród, który zgodził się na upadek i śmierć nieboszczyka króla... no i... i tego wyprzeć się nie może.
— Planchet, mój przyjacielu — odezwał się d‘Artagnan — rozumujesz, jak ser szwajcarski!... Naród!... Naród już jest zmęczony i ma dosyć tych panów, co noszą jakieś nazwiska barbarzyńskie i śpiewają psalmy. Zresztą, mój kochany, śpiewać, a śpiewać, to wielka różnica. Zauważyłem ja już dobrze, iż lud woli śpiewać fraszki, piosenki ulotne, niż poważne. Przypomnij sobie Frondę... i wówczas śpiewano... nawet wiele... Dobre to były czasy!...
— No!... niebardzo!... o mało mnie nie powieszono!...
— Ale zdaje mi się, że cię nie powieszono?...
— Nie.
— I właśnie wśród tych śpiewaków zacząłeś się dorabiać majątku.
— To prawda.
— A zatem nie masz nic do powiedzenia!... naród nic nam nie przeszkadza.
— Przypuśćmy... ale zostaje jeszcze armja i parlament.
— Pożyczam dwadzieścia tysięcy liwrów od pana Planchet, dodaję do tego moje własne dwadzieścia tysięcy i za czterdzieści tysięcy formuję armję.
— A jak liczna będzie ta armja, proszę pana? — zapytał Planchet.
— Czterdziestu ludzi.
— Czterdziestu. A czy trochę to nie zamało przeciw czterdziestu tysiącom?... Pan sam, panie d‘Artagnan, wart jesteś przynajmniej tyle co tysiąc... wiem o tem dobrze... ale gdzie pan znajdziesz trzydziestu dziewięciu takich, jak pan?... Albo też, jeżeli ich pan nawet znajdzie, kto panu da pieniędzy na opłacenie takich bohaterów?...
— Nieźle!... nieźle, mój kochany Planchet!... Jak widzę, przerobiłeś się na pochlebcę?...
— Nie, proszę pana, mówię tylko to, co myślę... I właśnie boję się, że przy pierwszej walce, jaką pan stoczysz na czele swych czterdziestu...
— Ależ, mój kochany — przerwał Planchet. — Ja wcale nie myślę staczać walk. Mamy przecież przykłady w starożytności, że nieraz najwspanialsza taktyka wojenna ograniczała się na unikaniu nieprzyjaciela, na zręcznem cofaniu się i ukrywaniu. Zresztą, tyś powinien znać ten sposób, z własnego doświadczenia; dowodziłeś przecie licznym oddziałem paryżan, w dniu, gdy mieli się bić z muszkieterami, i tak zręcznie obliczyłeś marsze i przeciw-marsze, że ani na chwilę nie opuściłeś Pałacu królewskiego.
Planchet wybuchnął głośnym śmiechem.
— To prawda — odrzekł. — Jeśli pańscy czterdziestu będą się ciągle ukrywali, a nie zrobią jakiego niezręcznego głupstwa, to mogę mieć nadzieję, iż nigdy nie zostaną pobici. Ale pan przecie chce doprowadzić do jakiegoś rezultatu?...
— Naturalnie!... Chcę za pomocą sposobu przeze mnie obmyślanego, wprowadzić jak najśpieszniej na tron Karola II-go.
— Aha!... doskonale!... — zawołał Planchet, podwajając uwagę. — A jaki to sposób?... Ale przedewszystkiem zdaje mi się, że zapomnieliśmy o jednej rzeczy.
— O czem?...
— Naród już nam nie przeszkadza... to już ułożone... bo naród woli śpiewać fraszki, niż rzeczy poważne... Armja także nam nie przeszkadza, bo się z nią bić nie będziemy... to także ułożone... ale pozostaje parlament, który nie lubi wogóle ani śpiewać, ani bić się.
— Właśnie... ani bić się!... Doprawdy, dziwię ci się, Planchet, jak możesz, ty, człowiek rozumny, kłopotać się garstka ludzi, co nie mają nic lepszego do roboty, jak wrzeszczeć bezustannie?... Parlament nic mnie nie obchodzi!...
— Któż pana obchodzi wreszcie?...
— Jest taki, nazywa się generał Monck. On wkrótce będzie miał pod swą władzą całą Anglję.
— No i co z tym Monckiem?
— Jadę tam, mój kochany, przy pomocy moich czterdziestu ludzi porywam go, pakuję i wywożę do Francji, gdzie oczom moim olśnionym przedstawiają się dwa świetne plany.
— I moim także — zawołał Planchet zachwycony. — Wsadzamy go do klatki i pokazujemy za pieniądze!...
— To już trzeci plan, o którym nie pomyślałem... przyznaję ci patent na ten wynalazek.
— Sądzisz pan, że dobry?...
— Doskonały... ale zdaje mi się, że moje są lepsze.
— Zobaczmy.
— Pierwszy: nakładam na niego okup.
— W jakiej sumie?...
— Taki pan wart co najmniej sto tysięcy dukatów...
— Naturalnie.
— A więc, jak widzisz, albo nakładam na niego okup...
— Albo...
— Albo, co jeszcze będzie lepsze, oddaję go królowi Karolowi, a ten, nie mając już przeciwko sobie ani zręcznego generała, ani zręcznego dyplomaty, sam upomni się w Anglji o tron, słusznie mu się należący, a gdy go odzyska, wypłaci nam owe sto tysięcy. Oto moja myśl... Cóż ty na to, Planchecie?...
— Wspaniała!... wspaniała... — zawołał Planchet, drżąc ze wzruszenia — i jakim sposobem podobna myśl mogła panu przyjść do głowy.
— Powziąłem ja pewnego ranku, nad brzegiem Loary, w chwili, gdy nasz ukochany król Ludwik XIV-ty zraszał łzami rękę panny Mancini.
— Zaręczam, że myśl jest świetna... ale...
— Jest więc jeszcze ale...
— Pozwoli pan mi je powiedzieć?...
— Słucham.
— Cała ta sprawa, to jak owa skóra na niedźwiedziu... słyszał pan zapewne o niej?... którą sprzedano, lecz trzeba było jeszcze upolować niedźwiedzia... otóż co do upolowania pana Moncka, zdaje mi się, że to będzie trochę trudne...
— No tak... niebardzo łatwo... ale skoro mam armję pod swemi rozkazami...
— Tak... tak... rozumiem o!... zwycięży pan napewno, bo w podobnych awanturach nikt panu nie dorówna...
— To prawda... miałem zawsze szczęście — odparł d‘Artagnan z dumną prostotą... — Pojmujesz, że, gdybym miał obok siebie drogiego Athosa, dzielnego Porthosa i bystrego Aramisa, wszystko byłoby dobrze... ale gdzieś zemknęli, jak się zdaje i nikt nie może ich odszukać... Muszę więc działać na własną rękę... No więc, jak ci się ten interes podoba?...
— Cudowny. Tylko trzeba śpieszyć się. Jedź pan... jedź pan!... Im prędzej tem lepiej.
— A pieniądze?
— Jutro otrzymasz je pan ode mnie.