Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
POLOWANIE NA MOTYLE.

Król, powróciwszy do siebie, dla wydania niektórych rozkazów i zebrania myśli, zastał na tualecie bilecik z pismem, widocznie zmienionem. Rozerwał pieczątkę i wyczytał:
„Przychodź jak najprędzej, mam ci do powiedzenia tysiąc rzeczy.“
Nie tak dawno, jak król i księżna rozstali się z sobą, aby owe tysiąc rzeczy mogły być dalszym ciągiem tych trzech tysięcy, które przez drogę z Valoins do Fontainebleau wypowiedzieli. Pośpiech więc, z jakim pisany był bilecik, mocno zastanowił króla. Poprawił naprędce ubranie i udał się z odwiedzinami do księżnej. Aby nie okazać, iż go oczekuje, księżna wraz z damami swemi, zeszła do ogrodu.
Król, dowiedziawszy się, iż opuściła swoje apartamenty, zebrał szlachtę, jaką znalazł pod ręką, i wezwał ich na przechadzkę. Księżna urządziła: polowanie na motyle wśród rozległego trawnika, okolonego heljotropami i janowcem. Stojąc pod grabowym szpalerem, przypatrywała się najmłodszym i najbardziej ochoczym z dam swoich, z niecierpliwością oczekiwała na oznaczone spotkanie z królem. Odgłos kroków na piasku zwrócił jej uwagę; obejrzała się. Ludwik szedł z odkrytą głową; laską trafił w powietrzu barwnego motylka, a pan de Saint-Aignan podniósł go ogłuszonego z puszystej zieleni trawnika.
— Widzisz księżno — odezwał się król — że i ja poluję dla ciebie.
— Panowie — rzekł — zwracając się do szlachty, tworzącej jego świtę, — niech każdy z was zaniesie tym paniom podobny dar.
To miało znaczyć, iż odprawił wszystkich.
Wtedy przedstawił się widok dosyć ciekawy; dworzanie starzy, otyli, poczęli upędzać się za motylami, gubiąc kapelusze, i z podniesionemi w górę laskami napadali na krzaki myrtowe i janowcu, jakgdyby te niewinne rośliny były wcieleniem nienawistnych hiszpanów. Król podał księżnie ramię, wybierając za punkt obserwacyjny ławeczkę pod nakryciem z mchu, w rodzaju szalety, z gruba obciosanego przez ogrodnika, którego talent samorodny zdobył się na malowniczość w pojęciu ówczesnego ogrodnictwa. Daszek ten, obsadzony nasturcją i pnącemi różami, nakrywał ławkę bez poręczy, tam że siedzący na niej, odosobnieni wśród wielkiego trawnika, wszystko widzieli dokoła, będąc także wystawieni na spojrzenia obecnych, nikt jednak nie mógł słyszeć ich rozmowy, ani też zbliżyć się niepostrzeżenie. Z siedzenia, na którem umieścili się oboje, ruchem ręki zachęcił król polujących; następnie, udając rozprawę o motylku, przytwierdzonym złotą szpilką do kapelusza księżny, pochylił się ku niej, mówiąc:
— Możemy tutaj porozmawiać swobodnie?
— Tak, Najjaśniejszy panie, gdyż potrzebowałam być wyruchaną przez ciebie jednego, a przez wszystkich widzianą.
— I ja to samo — rzekł Ludwik.
— Zadziwił cię mój bilecik, Najjaśniejszy Panie?
— Przeraził! Lecz to, co ja mam pani do powiedzenia, jest jeszcze większej wagi.
— O! chyba, że nie. Czy wiesz, że książę zamknął mi drzwi swoje?
— Pani! a to dlaczego?
— Czyż nie zgadujesz, Najjaśniejszy Panie?
— A! pani! więc mieliśmy oboje jedno i to samo do powiedzenia sobie?
— A ciebie, Najjaśniejszy Panie, co spotkało takiego?
— Pozwolisz, pani, abym zaczął?
— Proszę, ja, wszystko już powiedziałam.
— A zatem na mnie kolej. Wiedz o tem, iż, wróciwszy, zastałem matkę, która zaciągnęła mnie do siebie.
— O! królowe matkę!... — z niepokojem zawołała księżna — to nie żarty.
— Ja myślę. Oto, co mi powiedziała... Lecz najpierw, pozwól na wstęp do rzeczy...
— Mów, Najjaśniejszy Panie.
— Czy książę kiedykolwiek mówił z panią o mnie?
— Często.
— Czy mówił kiedy o swojej zazdrości?
— O! jeszcze częściej.
— Z powodu mnie?
— Wcale nie, lecz z powodu...
— Tak, rozumiem, Buckinghama i pana de Guiche.
— Tak właśnie.
— Otóż teraz znowu książę ośmiela się być zazdrosnym o mnie.
— Patrzcie!... — uśmiechając się złośliwie, odparła księżna.
— Ostatecznie, o ile mi się wydaje, nie daliśmy nigdy powodu...
— Nigdy! ja, przynajmniej... — Lecz skąd dowiedziałeś się, Najjaśniejszy Panie, o zazdrości księcia?
— Matka moja mi opowiadała, że książę wpadł do niej, jak wściekły, że wyzionął tysiące zarzutów przeciw twojej... Wybacz mi, pani...
— Powiedz, powiedz, Najjaśniejszy Panie.
— Przeciw twej kokieterii. Okazuje się, że poczyna być i niesprawiedliwym.
— Jakże dobrym jesteś, Najjaśniejszy Panie.
— Matka moja uspakajała go, jak mogła; ale on utrzymywał, że zbyt często mu perswadowano i zaręczano, i że ma już tego dość.
— Czyż nie lepiejby zrobił, o nic się nie troszcząc?
— Tak i ja mówiłem.
— Przyznaj, Najjaśniejszy Panie, że bardzo niedobrzy są ludzie! Cóż to? czy bratu z siostrą nie wolno porozmawiać, znajdować przyjemności w swojem towarzystwie, aby zaraz dać powód do uwag i podejrzeń? Bo w każdym razie, Najjaśniejszy Panie, złego nic nie robimy, i najmniejszej do tego nie mamy ochoty.
I patrzyła wyzywająco na króla takiemi oczami, które najzimniejszego mędrca o szaleństwo przyprawićby mogły.
— To prawda — rzekł król, wzdychając.
— Czy wiesz, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli dłużej tak potrwa, zmuszona będę do stanowczego kroku? Osądź tylko, proszę, postępowanie nasze; czyż jest ono właściwe, lub nie?
— O! z pewnością, jest właściwe.
— Przestajemy z sobą często, bo mamy wspólne upodobania, a choćby nam nikt nie bronił zejść z drogi prawej; czyśmy tak postąpili?... Dla mnie jesteś tylko bratem, nic więcej.
Król zmarszczył brwi. Ona mówiła dalej:
— Twoja ręka często mojej dotykająca, nie sprawia mi tego dreszczu, wzruszenia... jak naprzykład ręka kochanka...
— O! dość, dość już, zaklinam cię! nie bierz mnie na tortury. Jesteś bez litości i o śmierć mnie przyprawisz.
— Co znowu?...
— Zresztą... jasno mi dowiodłaś, iż obecność moja nie robi na tobie żadnego wrażenia.
— O!... Najjaśniejszy Panie... tego nie mówię... moje przywiązanie...
— Henryko.. dosyć... raz jeszcze cię proszę. Jeżeli sądzisz, że tak, jak ty, z marmuru jestem, wywiedź się z błędu.
— Nie rozumiem cię.
— Niech i tak będzie — westchnął król, spuszczając oczy. — Zatem nasze spotkania... uściśnienia ręki... spojrzenia zapomniane... Wybacz mi, wybacz!... Tak, masz rację, wiem, co przez to chcesz powiedzieć.
I ukrył twarz w dłoniach.
— Strzeż się, Najjaśniejszy Panie — żywo przemówiła księżna — pan de Saint-Agnan patrzy na ciebie.
— Prawda!... — z wściekłością zawołał Ludwik XIV-ty — nigdy ani cienia swobody, nigdy szczerości w stosunkach... Wierzysz, iż znalazłeś przyjaciela, a znajdujesz szpiega... że przyjaciółkę, a ona ci tylko jest... siostra.
Księżna milczała ze spuszczonemu oczyma.
— Książę jest zazdrosny!... — szepnęła głosem, którego słodyczy i czaru nikt nie byłby w stanie opisać.
— O!... — nagle zawołał król — masz słuszność.
— Widzisz więc dobrze — ciągnęła dalej, pałac mu serce spojrzeniem. — jesteś wolnym, ciebie nie posądzają; nie zatruwają ci domowego pożycia.
— Niestety!... nie wiesz jeszcze o niczem: wiedz o tem, że królowa jest zazdrosna.
— Marja Teresa?...
— Aż do szaleństwa. Z tej to zazdrości zrodziła się zazdrość twego małżonka; płakała, skarżyła się mojej matce, wyrzucała nam te przejażdżki do kąpieli, mające dla mnie tyle uroku.
— I dla mnie — mówiły oczy księżnej.
— Tylko co, podsłuchując, książę podchwycił słowo banos, które z goryczą wymawiała królowa, i to go oświeciło. Wpadł zaperzony cały, wmieszał się do rozmowy i tak cierpko odzywał się do matki, że aż była zmuszona zejść mu z oczu; z tego wynika, że masz do czynienia z zazdrosnym małżonkiem, a ja będę miał przed oczyma nieustające i nieprzebłagane widmo zazdrości, z nabrzękłemi powiekami, z twarzą wychudzoną i złowrogim uśmiechem na ustach.
— Biedny królu!... — szepnęła księżna, ściskając mu zlekka rękę.
Zatrzymał jej rączkę w swej dłoni i, aby ją uścisnąć, nie gorsząc patrzących, których uganianie się za motylami nie pochłaniało znowu tak bardzo, bo nie zapominali o siedzących na ławce królu i księżnie, i niewyrzekali się spostrzeżeń nad niemi. Ludwik podał bratowej konającego motyla. Zbliżyli się ku sobie. Głowy ich się zetknęły, pomieszały się tchnienia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.