Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Raul oparł się niedbale o pień wielkiego dębu i mówił głosem łagodnym i harmonijnym.
— Niestety!... mój hrabio, to wielkie nieszczęście.
— Tak — zawołał tenże — bardzo wielkie.
— Nie słuchasz mnie, hrabio, albo raczej nie rozumiesz, a ja powiadam ci, że często największe nieszczęście jest, nie w tem, że się kocha, ale że się miłości nie umie ukryć.
— Jakto?... — zawołał Guiche.
— Tak, ty tego nie widzisz teraz, że nietylko jedynemu twemu przyjacielowi, to jest człowiekowi, który wolałby umrzeć, niż ciebie zdradzić, ale pierwszemu lepszemu, kto się nawinie, powierzasz swoją miłość.
— Jakim sposobem?... to być nie może, abym ja mógł się tak zapomnieć.
— Ja tylko chciałem wyrazić, mój przyjacielu, że oczy twoje, poruszenia, westchnienia, mówią pomimo twej wiedzy i woli.
Guiche wydał ciężkie westchnienie.
— Uważaj — mówił dalej Bragelonne — jaką mi sprawiasz przykrość. Od czasu jak powróciłeś, stokroć i w najrozmaitszy sposób opowiadałeś swoję miłość dla niej, a chociażbyś nic nie mówił, sam powrót był już niedorzecznością. Dochodzę więc do wniosku, że jeżeli nie będziesz lepiej nad sobą czuwał, przyjdzie czas że nastąpi wybuch. A wtedy kto cię ocali?... odpowiedz na to pytanie. Kto ja sama osłoni?... bo jakkolwiek jest zupełnie niewinną, uczucie twoje w rękach nieprzyjaciół będzie jej oskarżeniem.
— Wtedy nie będę żył, choć już i dzisiaj nie żyje.
— Nie rozumiem.
— Tak!... tyle okropnych przejść wyczerpało moje siły. Dzisiaj nie jestem już istotą myślącą i działającą; ostatnie moje siły upadają, ostatnie postanowienia nikną i wyrzekam się walki. Kiedy się jest w obozie, jakeśmy razem bywali i kiedy wyjeżdża się na podjazdy, niekiedy napotyka się podjazd nieprzyjacielski z pięciu lub sześciu ludzi i chociaż człowiek jest sam, jednak się broni. Kiedy znowu sześciu nowych przybywa, człowiek się gniewa, lecz jeszcze się broni; ale kiedy nadbiega sześciu, dziesięciu jeszcze, daje się koniowi ostrogę, jeżeli koń żyje, albo pozwala się zabić, byle nie uciekać. Otóż w takiem ja jestem położeniu; najprzód walczyłem z samym sobą; następnie z księciem Buckinghamem; teraz król przyszedł, a z królem walczyć nie myślę, chociażby się sam cofał i mnie tylko wobec charakteru tej kobiety zostawił. A!... ja się nie łudzę wcale, że uczuwszy tę miłość, już się na śmierć skazałem.
— Nie jej winien czynić wyrzuty, ale sobie samemu.
— Dlaczego?...
— Jakto?... alboż nie znasz księżnej, alboż nie wiesz, że jest lekkomyślna, chciwa nowości, czuła na pochwały, chociażby one od ślepego, lub od dziecka pochodziły, i ty chcesz umrzeć dla niej?... Patrz na nią, kochaj, bo ktokolwiek nie ma zajętego serca, kochać ją musi; ale, kochając, szanuj w niej najprzód godność jej męża, następnie ją samą, w końcu własną spokojność.
— Dzięki ci, Raulu.
— A to za co?...
— Za to, że widząc moje cierpienia z powodu kobiety, pocieszasz mnie tem, że mówisz o niej dobrze, a może nawet to, w co sam nie wierzysz.
— Mylisz się, hrabio — odparł Raul, — co myślę, niezawsze mówię, ale wtedy milczę; lecz, kiedy mówię, nie umiem ani udawać, ani oszukiwać, i kto mnie słyszy, może mi wierzyć.
— O!... kiedy tak, znam ją lepiej od ciebie!.. — zawołał Guiche. — Ona nie jest lekkomyślna, ani płocha, jej nie zachwyca nowość, ale nie ma ona pamięci ani wiary; ona nietylko lubi pochwały, ale jest wyrachowanie i okrutnie zalotną. Strasznie zalotną!... o!... tak, wiem o tem. Wierzaj mi, Bragelonne, ja znoszę wszystkie męczarnie piekła; nieustraszony jestem, lubię niebezpieczeństwo, ale to przewyższa moje siły i odwagę. Ale zaręczam ci, Raulu, że po mojej stronie zwycięstwo, które ja będzie kosztować wiele łez.
— Zwycięstwo?... a to jakie?...
— Ja kiedykolwiek zbliżę się do niej i powiem jej: byłem młody i oszalałem z miłości; tyle jednak miałem szacunku, aby upaść do stóp twoich i pozostać, czoło tarzając w piasku, póki mnie nie podniosły twoje spojrzenia. Sądziłem, że pojąłem twoje usta, oczy, mowę; — i powstałem, lecz chociaż nie uczyniłem nic więcej nad to, że cię kochałem bez granic, powaliłaś mnie na ziemię, kobieto bez serca, wiary i miłości. Nie jesteś godną, chociażeś ze krwi królewskiej, nie jesteś godną miłości uczciwego człowieka. Karzę cię śmiercią za to, że cię kochałem i umieram, nienawidząc cię.
— O... — zawołał Raul, przestraszony jasnością prawdy, która błyszczała w słowach młodzieńca — o!.. mówiłem ci, hrabio, że oszalałeś.
— Tak, tak — ciągnął dalej Guiche, idąc za swoją myślą — ponieważ tutaj nie mamy wojny, pójdę tam, na północ, wejdę w służbę cesarską i węgierską, albo kroacką; kula może się nade mną zlituje.
Jeszcze Guiche nie skończył, gdy dał się słyszeć szelest, który natychmiast poruszył z miejsca Raula. Guiche, zatopiony w swych myślach, powstał z głową, ukrytą pomiędzy rękami. Krzaki uchyliły się i nieznana niewiasta ukazała się pomiędzy rozmawiającymi, blada i w nieładzie. Jedną ręką odgarnęła gałęzie, które ją uderzały po twarzy, drugą wznosiła kaptur płaszcza, zasłaniający jej oczy. Po oczach zwilżonych i promieniejących, po chodzie królewskim, po rozkazującem poruszeniu, a więcej jeszcze po biciu swego serca, poznał Guiche księżnę, wydał okrzyk i zakrył dłonią oczy. Raul, drżący i zmieszany, obracał kapelusz w rękach, jąkając niezrozumiałe usprawiedliwienie.
— Panie de Bragelonne — rzekła księżna — zobacz, czy niema na ulicach moich kobiet, lub ścieżkach, ty zaś, panie hrabio, pozostań, jestem strudzona i proszę cię o podanie ręki.
Piorun, padający przed nieszczęśliwym, mniejby go przeraził, niż te zimne i surowe wyrazy. Chciał przynajmniej okazać się odważnym, a ponieważ powziął stanowczy zamiar, wyprostował się i, widząc wahającego się Bragelonna, spojrzał na niego z wyrazem rezygnacji i wdzięczności.
Raul oddalił się. Zostali sami wśród ciemnego i cichego lasu. Nad ich głowami roztaczało się ciemne i wonne sklepienie z liści drzew, przez otwory którego widać było jasne gwiazdy, lśniące na niebie. Księżna pociągnęła hrabiego de Guiche o jakie sto kroków od owego drzewa, które dzisiaj słyszało i widziało tyle rzeczy i, wiodąc go na jaśniejsze miejsce, rzekła cała drżąca:
— Przyprowadzam pana tutaj, ponieważ tam każdy wyraz słychać.
— Co to ma znaczyć?... — wyszeptał de Guiche.
— To ma znaczyć, żem wszystko słyszała.
— A!.. Boże; Boże, tego jeszcze brakowało!... — podchwycił hrabia.
I skłonił głowę jak pływak pod falami, które go mają powalić.
— A więc — rzekła księżna — sądzisz pan tak o mnie, jak mówiłeś?...
Guiche zbladł, odwrócił głowę i nic nie odpowiedział; czuł, że był bliski zemdlenia.
— To bardzo dobrze — mówiła dalej księżna głosem pełnym słodyczy — wolę tę szczerość, która mnie powinna obrażać, niż pochlebstwo, któreby mnie zwodziło. Dobrze, więc, według ciebie, panie de Guiche, jestem zalotną i nikczemną.
— Nikczemną?... — zawołał młodzieniec — nikczemną, pani!... o!.. ja tego nie mówiłem, nie mogłem nawet tak nazwać, tej, co mi jest najdroższą na świecie, nie!... nie!... to być nie może.
— Kobieta, co widzi mężczyznę trawionego przez ogień, który ona sama roztliła, a nie zagasza go, jest, według pańskiego zdania, nikczemną.
— Cóż panią to obchodzi, co mówiłem?... — zaczął znowu hrabia. — O!.. Boże, czemże jestem przy pani i dlaczego niepokoisz się, czy żyję lub nie?...
— Panie de Guiche, jesteś mężczyzną, jak ja jestem kobietą i znając cię, jak ja się znam, nie chcę cię na śmierć narażać; zmieniam z tobą postępowanie i usposobienie. Będę szczera, bo nią zawsze jestem; proszę cię zatem, panie hrabio, abyś mnie więcej nie kochał i zapomniał o tem, żem kiedykolwiek mówiła do ciebie, lub zwróciła na ciebie spojrzenie.
Guiche namiętnie spojrzał na księżnę.
— Tak, zapewne, skoro zło popełniłam, powinnam je naprawić. Dlatego, panie hrabio przebaczysz mi moją płochość, moją zalotność, tylko mi nie przerywaj, a ja zapomnę nawzajem, żeś mnie nazwał płochą, zalotną: wyrzeczesz się nadto myśli zgonu, a żyć będziesz dla swojej rodziny, dla króla, dla kobiet, jak człowiek, którego wszyscy szanują i wysoko cenią.
— O!... pani!... pani!... — zawołał.
Księżna wymówiła ten ostatni wyraz z taką cechą szczerości a nawet uczucia, że zdawało się, iż serce młodzieńca z piersi wyskoczy.
— Słuchaj, panie hrabio — dodała. — Kiedy wyrzeczesz się mnie, najprzód z potrzeby, następnie, słuchając mojej prośby, wtedy lepiej mnie ocenisz i jestem pewną, że zastąpisz miłość szczerą przyjaźnią, którą, gdy mi ofiarujesz, najmilej będzie przyjęta.
Guiche, czując pot na czole, śmierć w sercu, dreszcz w żyłach, przygryzł usta i ukrył w sobie całą boleść.
— Pani — rzekł — to, co mi ofiarowujesz jest niemożebne i nie przystaje na podobną zamianę.
— Jakto?... — rzekła księżna — pan odrzucasz moję przyjaźń?...
— Nie, pani; ale wole umrzeć z miłości, niżeli żyć przyjaźnią.
— Panie hrabio!...
— O!... pani — zawołał Guiche — w tej chwili doszedłem do tego stopnia, na którym niema żadnego innego względu, prócz tego, jaki winien zachować człowiek uczciwy dla ukochanej kobiety. Wypędź mnie, wyklnij mnie, oskarż mnie, pani, a będziesz sprawiedliwą; wyrzekałem na ciebie i wyrzekałem na siebie i wyrzekałem gorzko, bo cię kocham; powiedziałem, że umrę i dotrzymam słowa; a dotrzymam dlatego, że o żyjącym zapomnisz, tego zaś, co umrze, pamiętać będziesz.
Księżna, pomimo całej mocy panowania nad sobą, uczuła wzruszenie i odwróciła na chwilę głowę.
Po chwili milczenia zapytała:
— Więc pan mnie kochasz?...
— Nad życie.
— Zatem jest to nieuleczalne — podchwyciła tonem ożywionym — należy je traktować łagodniejszemi środkami, podaj mi pan rękę... Zimna.
Guiche ukląkł i usta przyłożył nie do ręki, ale do rąk rozpalonych księżnej.
— Zatem kochaj mnie — rzekła — skoro inaczej być nie może.
I uścisnęła mu palce nieznacznie, niby podnosząc go, wpół jak królowa, wpół jak kochanka.
— O!... pani — rzekł hrabia, podnosząc się z kolan. — Wynalazłaś trzeci środek zabicia mnie.
— Szczęściem, że najdłuższy — odpowiedziała.
I wyprowadziła go na ścieżkę.