Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
KSIĘŻNA PRZEKONAŁA SIĘ ŻE PODSŁUCHUJĄC MOŻNA SIĘ DOWIEDZIEĆ RZECZY PRZYKRYCH.

Raul oparł się niedbale o pień wielkiego dębu i mówił głosem łagodnym i harmonijnym.
— Niestety!... mój hrabio, to wielkie nieszczęście.
— Tak — zawołał tenże — bardzo wielkie.
— Nie słuchasz mnie, hrabio, albo raczej nie rozumiesz, a ja powiadam ci, że często największe nieszczęście jest, nie w tem, że się kocha, ale że się miłości nie umie ukryć.
— Jakto?... — zawołał Guiche.
— Tak, ty tego nie widzisz teraz, że nietylko jedynemu twemu przyjacielowi, to jest człowiekowi, który wolałby umrzeć, niż ciebie zdradzić, ale pierwszemu lepszemu, kto się nawinie, powierzasz swoją miłość.
— Jakim sposobem?... to być nie może, abym ja mógł się tak zapomnieć.
— Ja tylko chciałem wyrazić, mój przyjacielu, że oczy twoje, poruszenia, westchnienia, mówią pomimo twej wiedzy i woli.
Guiche wydał ciężkie westchnienie.
— Uważaj — mówił dalej Bragelonne — jaką mi sprawiasz przykrość. Od czasu jak powróciłeś, stokroć i w najrozmaitszy sposób opowiadałeś swoję miłość dla niej, a chociażbyś nic nie mówił, sam powrót był już niedorzecznością. Dochodzę więc do wniosku, że jeżeli nie będziesz lepiej nad sobą czuwał, przyjdzie czas że nastąpi wybuch. A wtedy kto cię ocali?... odpowiedz na to pytanie. Kto ja sama osłoni?... bo jakkolwiek jest zupełnie niewinną, uczucie twoje w rękach nieprzyjaciół będzie jej oskarżeniem.
— Wtedy nie będę żył, choć już i dzisiaj nie żyje.
— Nie rozumiem.
— Tak!... tyle okropnych przejść wyczerpało moje siły. Dzisiaj nie jestem już istotą myślącą i działającą; ostatnie moje siły upadają, ostatnie postanowienia nikną i wyrzekam się walki. Kiedy się jest w obozie, jakeśmy razem bywali i kiedy wyjeżdża się na podjazdy, niekiedy napotyka się podjazd nieprzyjacielski z pięciu lub sześciu ludzi i chociaż człowiek jest sam, jednak się broni. Kiedy znowu sześciu nowych przybywa, człowiek się gniewa, lecz jeszcze się broni; ale kiedy nadbiega sześciu, dziesięciu jeszcze, daje się koniowi ostrogę, jeżeli koń żyje, albo pozwala się zabić, byle nie uciekać. Otóż w takiem ja jestem położeniu; najprzód walczyłem z samym sobą; następnie z księciem Buckinghamem; teraz król przyszedł, a z królem walczyć nie myślę, chociażby się sam cofał i mnie tylko wobec charakteru tej kobiety zostawił. A!... ja się nie łudzę wcale, że uczuwszy tę miłość, już się na śmierć skazałem.
— Nie jej winien czynić wyrzuty, ale sobie samemu.
— Dlaczego?...
— Jakto?... alboż nie znasz księżnej, alboż nie wiesz, że jest lekkomyślna, chciwa nowości, czuła na pochwały, chociażby one od ślepego, lub od dziecka pochodziły, i ty chcesz umrzeć dla niej?... Patrz na nią, kochaj, bo ktokolwiek nie ma zajętego serca, kochać ją musi; ale, kochając, szanuj w niej najprzód godność jej męża, następnie ją samą, w końcu własną spokojność.
— Dzięki ci, Raulu.
— A to za co?...
— Za to, że widząc moje cierpienia z powodu kobiety, pocieszasz mnie tem, że mówisz o niej dobrze, a może nawet to, w co sam nie wierzysz.
— Mylisz się, hrabio — odparł Raul, — co myślę, niezawsze mówię, ale wtedy milczę; lecz, kiedy mówię, nie umiem ani udawać, ani oszukiwać, i kto mnie słyszy, może mi wierzyć.
— O!... kiedy tak, znam ją lepiej od ciebie!.. — zawołał Guiche. — Ona nie jest lekkomyślna, ani płocha, jej nie zachwyca nowość, ale nie ma ona pamięci ani wiary; ona nietylko lubi pochwały, ale jest wyrachowanie i okrutnie zalotną. Strasznie zalotną!... o!... tak, wiem o tem. Wierzaj mi, Bragelonne, ja znoszę wszystkie męczarnie piekła; nieustraszony jestem, lubię niebezpieczeństwo, ale to przewyższa moje siły i odwagę. Ale zaręczam ci, Raulu, że po mojej stronie zwycięstwo, które ja będzie kosztować wiele łez.
— Zwycięstwo?... a to jakie?...
— Ja kiedykolwiek zbliżę się do niej i powiem jej: byłem młody i oszalałem z miłości; tyle jednak miałem szacunku, aby upaść do stóp twoich i pozostać, czoło tarzając w piasku, póki mnie nie podniosły twoje spojrzenia. Sądziłem, że pojąłem twoje usta, oczy, mowę; — i powstałem, lecz chociaż nie uczyniłem nic więcej nad to, że cię kochałem bez granic, powaliłaś mnie na ziemię, kobieto bez serca, wiary i miłości. Nie jesteś godną, chociażeś ze krwi królewskiej, nie jesteś godną miłości uczciwego człowieka. Karzę cię śmiercią za to, że cię kochałem i umieram, nienawidząc cię.
— O... — zawołał Raul, przestraszony jasnością prawdy, która błyszczała w słowach młodzieńca — o!.. mówiłem ci, hrabio, że oszalałeś.
— Tak, tak — ciągnął dalej Guiche, idąc za swoją myślą — ponieważ tutaj nie mamy wojny, pójdę tam, na północ, wejdę w służbę cesarską i węgierską, albo kroacką; kula może się nade mną zlituje.
Jeszcze Guiche nie skończył, gdy dał się słyszeć szelest, który natychmiast poruszył z miejsca Raula. Guiche, zatopiony w swych myślach, powstał z głową, ukrytą pomiędzy rękami. Krzaki uchyliły się i nieznana niewiasta ukazała się pomiędzy rozmawiającymi, blada i w nieładzie. Jedną ręką odgarnęła gałęzie, które ją uderzały po twarzy, drugą wznosiła kaptur płaszcza, zasłaniający jej oczy. Po oczach zwilżonych i promieniejących, po chodzie królewskim, po rozkazującem poruszeniu, a więcej jeszcze po biciu swego serca, poznał Guiche księżnę, wydał okrzyk i zakrył dłonią oczy. Raul, drżący i zmieszany, obracał kapelusz w rękach, jąkając niezrozumiałe usprawiedliwienie.
— Panie de Bragelonne — rzekła księżna — zobacz, czy niema na ulicach moich kobiet, lub ścieżkach, ty zaś, panie hrabio, pozostań, jestem strudzona i proszę cię o podanie ręki.
Piorun, padający przed nieszczęśliwym, mniejby go przeraził, niż te zimne i surowe wyrazy. Chciał przynajmniej okazać się odważnym, a ponieważ powziął stanowczy zamiar, wyprostował się i, widząc wahającego się Bragelonna, spojrzał na niego z wyrazem rezygnacji i wdzięczności.
Raul oddalił się. Zostali sami wśród ciemnego i cichego lasu. Nad ich głowami roztaczało się ciemne i wonne sklepienie z liści drzew, przez otwory którego widać było jasne gwiazdy, lśniące na niebie. Księżna pociągnęła hrabiego de Guiche o jakie sto kroków od owego drzewa, które dzisiaj słyszało i widziało tyle rzeczy i, wiodąc go na jaśniejsze miejsce, rzekła cała drżąca:
— Przyprowadzam pana tutaj, ponieważ tam każdy wyraz słychać.
— Co to ma znaczyć?... — wyszeptał de Guiche.
— To ma znaczyć, żem wszystko słyszała.
— A!.. Boże; Boże, tego jeszcze brakowało!... — podchwycił hrabia.
I skłonił głowę jak pływak pod falami, które go mają powalić.
— A więc — rzekła księżna — sądzisz pan tak o mnie, jak mówiłeś?...
Guiche zbladł, odwrócił głowę i nic nie odpowiedział; czuł, że był bliski zemdlenia.
— To bardzo dobrze — mówiła dalej księżna głosem pełnym słodyczy — wolę tę szczerość, która mnie powinna obrażać, niż pochlebstwo, któreby mnie zwodziło. Dobrze, więc, według ciebie, panie de Guiche, jestem zalotną i nikczemną.
— Nikczemną?... — zawołał młodzieniec — nikczemną, pani!... o!.. ja tego nie mówiłem, nie mogłem nawet tak nazwać, tej, co mi jest najdroższą na świecie, nie!... nie!... to być nie może.
— Kobieta, co widzi mężczyznę trawionego przez ogień, który ona sama roztliła, a nie zagasza go, jest, według pańskiego zdania, nikczemną.
— Cóż panią to obchodzi, co mówiłem?... — zaczął znowu hrabia. — O!.. Boże, czemże jestem przy pani i dlaczego niepokoisz się, czy żyję lub nie?...
— Panie de Guiche, jesteś mężczyzną, jak ja jestem kobietą i znając cię, jak ja się znam, nie chcę cię na śmierć narażać; zmieniam z tobą postępowanie i usposobienie. Będę szczera, bo nią zawsze jestem; proszę cię zatem, panie hrabio, abyś mnie więcej nie kochał i zapomniał o tem, żem kiedykolwiek mówiła do ciebie, lub zwróciła na ciebie spojrzenie.
Guiche namiętnie spojrzał na księżnę.
— Tak, zapewne, skoro zło popełniłam, powinnam je naprawić. Dlatego, panie hrabio przebaczysz mi moją płochość, moją zalotność, tylko mi nie przerywaj, a ja zapomnę nawzajem, żeś mnie nazwał płochą, zalotną: wyrzeczesz się nadto myśli zgonu, a żyć będziesz dla swojej rodziny, dla króla, dla kobiet, jak człowiek, którego wszyscy szanują i wysoko cenią.
— O!... pani!... pani!... — zawołał.
Księżna wymówiła ten ostatni wyraz z taką cechą szczerości a nawet uczucia, że zdawało się, iż serce młodzieńca z piersi wyskoczy.
— Słuchaj, panie hrabio — dodała. — Kiedy wyrzeczesz się mnie, najprzód z potrzeby, następnie, słuchając mojej prośby, wtedy lepiej mnie ocenisz i jestem pewną, że zastąpisz miłość szczerą przyjaźnią, którą, gdy mi ofiarujesz, najmilej będzie przyjęta.
Guiche, czując pot na czole, śmierć w sercu, dreszcz w żyłach, przygryzł usta i ukrył w sobie całą boleść.
— Pani — rzekł — to, co mi ofiarowujesz jest niemożebne i nie przystaje na podobną zamianę.
— Jakto?... — rzekła księżna — pan odrzucasz moję przyjaźń?...
— Nie, pani; ale wole umrzeć z miłości, niżeli żyć przyjaźnią.
— Panie hrabio!...
— O!... pani — zawołał Guiche — w tej chwili doszedłem do tego stopnia, na którym niema żadnego innego względu, prócz tego, jaki winien zachować człowiek uczciwy dla ukochanej kobiety. Wypędź mnie, wyklnij mnie, oskarż mnie, pani, a będziesz sprawiedliwą; wyrzekałem na ciebie i wyrzekałem na siebie i wyrzekałem gorzko, bo cię kocham; powiedziałem, że umrę i dotrzymam słowa; a dotrzymam dlatego, że o żyjącym zapomnisz, tego zaś, co umrze, pamiętać będziesz.
Księżna, pomimo całej mocy panowania nad sobą, uczuła wzruszenie i odwróciła na chwilę głowę.
Po chwili milczenia zapytała:
— Więc pan mnie kochasz?...
— Nad życie.
— Zatem jest to nieuleczalne — podchwyciła tonem ożywionym — należy je traktować łagodniejszemi środkami, podaj mi pan rękę... Zimna.
Guiche ukląkł i usta przyłożył nie do ręki, ale do rąk rozpalonych księżnej.
— Zatem kochaj mnie — rzekła — skoro inaczej być nie może.
I uścisnęła mu palce nieznacznie, niby podnosząc go, wpół jak królowa, wpół jak kochanka.
— O!... pani — rzekł hrabia, podnosząc się z kolan. — Wynalazłaś trzeci środek zabicia mnie.
— Szczęściem, że najdłuższy — odpowiedziała.
I wyprowadziła go na ścieżkę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.