Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
NOCNE WYCIECZKI.

Książę opuścił księżnę w najlepszym humorze, a że bardzo się przez dzień utrudził, powrócił do siebie, pozwalając każdemu przepędzić noc, jak się podoba. Wkrótce przybył kawaler Lotaryński, a książę obsypywał go komplementami. Powitawszy księcia, milczał przecz cały czas, jak tyralier, który rozważa, w którą stronę ma rozpocząć ogień; następnie, powziąwszy widoczny zamiar, rzekł:
— Czyś, Mości książę, zauważył szczególną rzecz?...
— Jaką?...
— Złe pozornie przyjęcie, jakie Jego Królewska Mość okazał hrabiemu de Guiche?...
— Pozornie?...
— Zapewne: albowiem w rzeczywistości wyświadczył mu łaskę.
— Ja tego nie widziałem — odpowiedział książę.
— Jakto nie widziałeś, Wasza Wysokość, kiedy zamiast odesłać go na wygnanie, jak należało, uprawnił jego upór, pozwalając wykonać rolę w balecie.
— I myślisz kawalerze, że król niesłusznie postąpił?... — zapytał książę.
— Czy książę nie jest mojego zdania?...
— Nie, mój drogi kawalerze, i potwierdzam wyrok króla przeciw nieszczęśliwemu, ale niemającemu złych chęci.
— Na honor — rzekł kawaler — mnie w najwyższym stopniu zadziwiła ta wspaniałomyślność.
— A to dlaczego?....
— Ponieważ sądziłem, że król jest bardziej zazdrosnym — odparł złośliwie kawaler.
— Zazdrosny!... — zawołał książę. — Zazdrosny! co to ma znaczyć?... zazdrosny o co?... o kogo zazdrosny?
Kawaler spostrzegł, że wypuścił jeden z tych złośliwych wyrazów, których zazwyczaj nie szczędził. Usiłował wiec pochwycić go napowrót, dopóki się dało.
— Zazdrosny o swoją władzę — rzekł z udaną dobrodusznością — a o cóż chcesz, książę, aby król był zazdrosnym!
— A! to co innego — odrzekł książę.
— Czy Wasza książęca mość — mówił dalej kawaler — prosiłeś o ułaskawienie dla poczciwego hrabiego de Guiche?
— Na honor, nie — odpowiedział książę — de Guiche jest dowcipny i odważny, lecz za lekko postępował z księżną, i ja ani źle, ani dobrze nie mam za nim potrzeby przemawiać.
Kawaler chciał jątrzyć księcia przeciw hrabiemu de Guiche, jak przed chwilą jątrzył przeciw królowi; lecz spostrzegł, że nadszedł czas pobłażania, a nawet zupełnej obojętności.
— To dobrze — rzekł sam do siebie kawaler — zaczekam na pana de Wardes; on przez dzień więcej zrobi, niż ja przez miesiąc; bo sądzę, Boże mi przebacz, albo raczej jemu, on jest bardziej zazdrosny, niż ja. Że Guiche powrócił, kiedy go wypędzono, to rzecz niemałej wagi: ale to godne zastanowienia, że powrócił wtedy, gdy księżna nie jest nim zajęta. Księżna zajmuje się królem, to rzecz jasna. Lecz moje zęby nie mogą, a nawet nie potrzebują kąsać króla; księżna niedługo będzie królem zajęta, skoro król nie zajmuje się księżną. Wynika z tego wszystkiego, że powinniśmy być spokojni i czekać nadejścia nowego kaprysu, który spowoduje dalsze następstwa.
I z tem postanowieniem kawaler rozsiadł się w krześle, w którem książę w swojej obecności pozwalał mu spoczywać. Że zaś kawaler nie miał co powiedzieć, książę nie znajdował go dzisiaj dowcipnym. Na szczęście, książę miał znaczny zapas dobrego humoru, tak że wystarczało go aż do czasu, kiedy, żegnając lokai i oficerów, udał się do sypialnego pokoju.
Oddalając się, polecił kawalerowi, aby oświadczył księżnie ukłony i powiedział, że ponieważ książę lęka się bólu zębów, nie pójdzie już do parku i przez noc całą pozostanie w domu. Kawaler śpiesznie podszedł do księżny, w chwili, kiedy powracała do domu. Jak wierny sługa wypełnił swoje posłannictwo i zauważył najprzód obojętność, a nawet pomieszanie, z jakiem księżna przyjęła wiadomość o swoim małżonku.
Zaledwie pożegnał księżnę, spotkał dwóch młodzieńców, trzymających się pod ręce. Szli z pochylonemi głowami, odrzucając na stronę kamyki, napotykane na drodze, i tą niewinną zabawką rozpędzali sobie myśli. Byli to panowie de Guiche i de Bragelonne.
Widok ich sprawił na kawalerze, jak zazwyczaj, przykre wrażenie. Pomimo to, ukłonił się i wzajemny ukłon odebrał.
Następnie udał się do zamku. Wchodząc na małe schody, prowadzące do bocznego wejścia, ujrzał kobietę, za którą szła druga. Obie przeszły pod arkadą z wielkiego na mały dziedziniec. Kobiety podążały śpiesznie, a szelest jedwabnych sukni zdradził ich chód wśród ciemnej nocy.
— Zapewne znam te dwie kobiety — pomyślał kawaler, zatrzymując się na ostatnim stopniu schodów. Następnie, kiedy, jakby psim instynktem wiedziony, chciał iść za niemi; zatrzymał go jeden z lokai, który go szukał oddawna.
— Panie — rzekł — kurjer przybył.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział kawaler — dosyć mamy czasu; do jutra.
— Ale są pilne listy, które może pan kawaler raczy przeczytać.
— A! listy! a skąd przyszły!
— Jeden z Anglji, a drugi z Calais; ostatni przyszedł sztafetą i zdaje się być bardzo ważny.
— Z Calais?.. któż u djabła z Calais do mnie pisze?
— Zdawało mi się, że poznaję rękę pańskiego przyjaciela, pana de Wardes.
— Kiedy tak, zaraz powracam — rzekł kawaler, zapominając o zamiarze szpiegowania.
I wszedł na ganek pierwszego piętra; tymczasem dwie nieznajome znikły przy końcu dziedzińca. My udamy się za niemi, zostawiając kawalera, zajętego listami. Przybywszy pomiędzy klomby, pierwsza zatrzymała się nieco zdyszana i ostrożnie odchyliła zasłonę.
— Czy daleko jesteśmy od tego drzewa?... — zapytała.
— Tak, księżno; więcej niż o pięćset kroków; lecz niech księżna raczy przystanąć; bo dłużej tym krokiem iść niepodobna.
— Masz słuszność.
I księżna, albowiem ona to była, oparła się o drzewo.
— Zobacz, panno — rzekła po chwilowem odetchnieniu — nic przede mną nie ukrywaj, powiedz prawdę.
— O! księżno, ty już jesteś surową — rzekła dziewica wzruszonym głosem.
— Nie, moja droga Tonnay-Charente, uspokój się, bo ja nic nie mam przeciw tobie, a zresztą, to wcale nie moja rzecz. Jesteście niespokojne, żeście rozmawiały pod tym dębem; lękacie się, czyście nie obraziły króla, a ja chcę was uspokoić, przekonywując się sama, czyście mogły być słyszane.
— Tak, tak, księżno, król był tak blisko.
— Ale przecież nie mówiłyście tak głośno, aby każdy wyraz mógł słyszeć?
— Sądziłyśmy, że jesteśmy zupełnie same.
— A było was trzy?
— Tak, La Valliere, Montalais i ja.
— Czy mówiłyście rzeczy nieprzyjemne dla króla?
— Bynajmniej, księżno, bynajmniej. Jedna z nas nawet mówiła o królu bardzo pochlebnie.
— To Montalais była tak nierozsądna?... — spytała księżna.
— Nie, księżno, ona nic nie mówiła, ale La Valliere.
Księżna zadrżała, jakby nową posłyszała wiadomość.
— O! nie, nie — rzekła — król nie słyszał. Zresztą przekonamy się same. Pokaż mi dąb.
I księżna puściła się w drogę.
— Czy wiesz, gdzie on jest?... — zapytała.
— Tak, pani.
— I trafisz do niego?
— Z zamkniętemi oczami.
— Wybornie; usiądziesz na ławce, na której siedziałaś i na której siedziała La Valliere i będziesz mówiła tym samym tonem i te same myśli, a ja ukryję się za krzakiem i jeżeli będę słyszała, powtórzę twoje wyrazy.
— Dobrze, księżno.
— Jeżeliście za głośno mówiły i król was słyszał, to...
Athena niecierpliwie czekała końca rozpoczętego zdania.
— To — mówiła księżna głosem stłumionym, z powodu utrudzenia — to ja was będę broniła.
I podwoiła kroku. Wtem zatrzymała się.
— Jedna myśl przychodzi mi do głowy!
— Zapewne wyborna — odpowiedziała panna de Tonnay-Charente.
— Montalais musi być równie zmieszana jak wy obie.
— Mniej; albowiem mniej od nas mówiła.
— Mniejsza o to; ale wam dopomoże małem kłamstwem.
— Nadewszystko kiedy się dowie, że Wasza Królewska Wysokość mną się interesuje.
— Powiecie, że wszystkie trzy wiedziałyście o obecności króla za drzewem, albo za tym krzakiem, również jak i o obecności pana de Saint-Agnan.
— Dobrze, Wasza książęca mość.
— Utrzymujcie śmiało, żeście wszystkie trzy wiedziały, rozumiecie, wszystkie trzy, bo jeżeli co do jednej zwątpią, zwątpią o wszystkich. Utrzymujcie, mówię, żeście wszystkie trzy wiedziały o obecności króla i pana de Saint-Agnan i żeście się chciały zabawić kosztem ciekawych.
— A! księżno, kosztem królewskim, tego nigdy nie poważymy się powiedzieć.
— Ale to żart, czysty żart; taki niewinny żarcik dozwolony jest kobietom, które mężczyźni pragną podejść. Tym sposobem wszystko się wytłomaczy. To, co Montalais mówiła o Malicornie, żart; to co ty mówiłaś o panu Saint-Agnan, żart; to co La Valliere mogła powiedzieć...
— A coby chciała cofnąć...
— Czy jesteś tego pewna?
— Nie inaczej, ręczę za to.
— A więc tem lepiej, trzeba powiedzieć, że to wszystko były żarty. Pan de Malicorne gniewać się nie będzie. Pan de Saint-Agnan zmiesza się i śmiać się będą z niego, a nie z ciebie. Nakoniec król zostanie za ciekawość ukarany, za ciekawość, niegodną jego stanowiska. W takiem zdarzeniu niechaj się pośmieją z króla, a pewną jestem, że nic nie powie.
— A! księżno, prawdziwie jesteś aniołem dobroci i dowcipu.
— Zatem jesteś pewną co do Montalais?... — zapytała księżna.
— Zupełnie.
— Uczyni to, co zechcemy?
— Nawet będzie uradowana.
— Ale co do La Valliere... — ośmieliła się księżna.
— Z nią nieco trudniej, ona nigdy nie chce kłamać.
— Ale kiedy znajdzie w tem swój interes!....
— Lękam się, że to nie zmieni wcale jej pojęć.
— Tak, tak — rzekła księżna — już mnie o tem uprzedzono; jest to osoba bardzo stanowcza, jedna z tych świętoszek, które zawsze Boga naprzód wystawiają, aby się za nim ukryć. Lecz, jeżeli nie zechce kłamać, jeżeli narazi się na śmiech całego dworu, z racji śmiesznego i nieprzyzwoitego wyznania, wtedy przebaczy mi panna Labaume Leblanc de la Valliere, że ją odeślę do Blois, albo dokąd zechce, a tam będzie mogła się bawić sielankowemi uczuciami.
Wyrazy te wyrzeczone były z gwałtownością i groźbą, tak, że przestraszyły pannę Tonnay-Charente.
Postanowiła kłamać, ile się tylko da. W takiem usposobieniu przybyły księżna i jej towarzyszka do królewskiego dębu.
— Otóż jesteśmy.
— Przekonamy się, czy możliwem było co usłyszeć — wyrzekła księżna.
— Ciszej!.. zawołała dziewica, zatrzymując księżnę z gwałtownością, zapominającą o etykiecie.
Księżna stanęła.
— Przekonaj się pani, że słychać — rzekła Athena.
— Jakto?
— Niech księżna pani słucha.
Księżna zatrzymała oddech i słychać było w rzeczy samej wyrazy, wymówione głosem smutnym i przyjemnym zarazem.
— O! mówiłem ci, wicehrabio, i mówię, że szalenie ją kocham; mówię, że gotów jestem umrzeć dla niej.
Na ten głos księżna zadrżała. Z kolei zatrzymała swoję towarzyszkę i lekkim krokiem odprowadziła ją o dwadzieścia kroków w tył, to jest tak daleko, że głos dojść jej nie mógł.
— Pozostań tu — rzekła — moja droga Atheno, aby nas kto nie zoczył: sądzę że tu o tobie mowa?
— O mnie, księżno?
— Tak, o tobie, albo raczej o tej przygodzie; posłucham sama, bo we dwie byłybyśmy odkryte. Idź, poszukaj Montalais, powracaj i czekaj mnie na ścieżce do lasu.
Spostrzegłszy zaś, jej wahanie, dodała stanowczo:
— Idź i pośpiesz się!
Następnie uniosła suknię, aby nie sprawiać szelestu i ścieżką przez zarośla poszła w kierunku królewskiego dębu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.