Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
W drodze napotkał Ludwik hrabiego de Saint-Agnan.
— A co, Saint-Agnan — zapytał z udaną czułością — jakże się miewa chora?...
— Najjaśniejszy Panie — wyjąkał Saint-Agnan — przyznaję ze wstydem, że nie wiem.
— Jakto... nie wiesz?... — zawołał król, udając, że go obraża zapomnienie o przedmiocie jego czułości.
— Najjaśniejszy Panie, przebacz mi, ale przyznam się, że spotkałem jednę z trzech rozmawiających i to mnie zajęło.
— Znalazłeś je?... — zapytał król z żywością.
— Tę, która tak korzystnie o mnie mówić raczyła. Znalazłszy moję damę, chciałem odszukać twoją, Najjaśniejszy Panie, gdy oto mam szczęście spotkać Waszą Królewską Mość.
— To wszystko dobrze, ale najprzód, cóż La Valliere? — rzekł król, wierny swojej roli.
— O!... jakże piękna, interesująca — odrzekł Saint-Agnan — zaś zemdlenie jej było zbyteczne, bo Wasza Królewska Mość wprzód już się nią zajmowałeś.
— A imię twojej pięknością Saint-Agnan, czy jest tajemnicą?...
— Najjaśniejszy Panie, powinnoby być tajemnicą, a nawet wielką; lecz Wasza Królewska Mość wiesz, że dla niego niema tajemnic.
— Zatem jej imię?...
— Panna Tonnay-Charente.
— A — zapytał z żywością król — a jakże się nazywają jej przyjaciółki?...
— Najjaśniejszy Panie, — odpowiedział Saint-Agnan, — każesz mnie zamknąć w Bastylji.
— A to za co?...
— Ponieważ jestem samolubem i głupcem. Wiadomość ta była dla mnie tak wielka niespodzianką i tak byłem nią uszczęśliwiony, że na niej poprzestałem, a zresztą sądziłem, że będąc zajęty panną de la Valliere, nie przywiązujesz wagi, Najjaśniejszy Panie, do tego, co słyszałeś. Wreszcie panna de Tonnay-Charente spiesznie mnie opuściła, udając się do de La Valliere.
— Chodźmy!... spodziewam się powodzenia równego twojemu, pójdź, Saint-Agnan.
— Jak widzę, monarcha mój dumny jest i nie pozwoli, aby wymknęło mu się jakiekolwiek zwycięstwo, przyrzekam zatem, że sumiennie będę szukał i od jednej z trzech gracyj dowiem się o nazwisku dwóch innych.
— I dla mnie także, — rzekł król — dostatecznem byłoby posłyszeć głos, aby ją poznać. Dalej prowadź mnie do biednej La Valliere.
— Ależ — pomyślał Saint-Agnan, — namiętność się objawia naprawdę i to dla tej dziewczyny, o!... to coś nadzwyczajnego!... nigdybym temu nie był uwierzył.
Król wszedł do wskazanego sobie pokoju. Saint-Agnan udał się za nim. W niskim pokoju przy wielkiem oknie, wychodzącem na dziedziniec, La Valliere, siedząc w obszernem krześle, oddychała całemi piersiami balsamicznem powietrzem nocy. Z rozpiętej sukni na piersiach spadały pomięte koronki pomiędzy piękne jasne włosy, rozrzucone na ramionach, śnieżna bladość panny de La Valliere miała wdzięk, który trudno opisać; cierpienie umysłu i ciała nadało tej słodkiej twarzy harmonję szlachetnej boleści; zupełna bezwładność rąk i całego ciała czyniła ją podobną raczej do umarłej, niż do żyjącej, zdawało się, że nie słyszy ani śmiechów towarzyszek, ani szumu, dolatującego zdaleka, Rozmawiała sama z sobą, a jej ręce, długie i cienicie, drżały niekiedy, jakby za dotknięciem niewidzialnej istoty. Król wszedł, a ona nie widziała jego wejścia, tak była zatopiona w myślach.
Ujrzał cudowna postać, na którą padał srebrzysty promień księżyca.
— Boże!... — zawołał z mimowolnym przestrachem — ona umarła!...
— Nie, nie, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała cicho Montalais — przeciwnie, zdrowsza jest. Wszakże prawda, Ludwiko?...
La Valliere nic nie odpowiedziała.
— Ludwiko — mówiła Montalais — król niepokoi się o twoje zdrowie.
— Król!.. — zawołała Ludwika, nagle powstając, jakby strumień ognisty trysnął na jej serce — król niepokoi się o moje zdrowie?...
— Tak — odparła Montalais.
— Zatem król jest tutaj?... — zapytała La Valliere, nie śmiejąc spojrzeć wkoło siebie.
— Ten głos, ten głos!... — z żywością wyrzekł Ludwik do pana de Saint-Agnan.
— Tak, Wasza Królewska Mość ma słuszność, to ta rozkochana w słońcu.
— Ciszej!... — rozkazał król.
I, zbliżając się do La Valliere, wyrzekł ze współczuciem:
— Pani jesteś chora?... Niedawno widziałem cię w parku omdlałą. Cóż było tego przyczyną?...
— Najjaśniejszy Panie — wyjąkało biedne, drżące dziecię, nie umiem tego powiedzieć.
— Możeś za wiele chodziła i utrudzenie...
— Nie, Najjaśniejszy Panie — żywo odpowiedziała Montalais, wyręczając swoją przyjaciółkę — nie może to być skutkiem utrudzenia, bo spędziliśmy cześć wieczora, siedząc pod królewskim dębem.
— Pod dębem królewskim — rzekł król ze drżeniem. — Nie omyliłem się — to ona.
I znacząco spojrzał na hrabiego.
— Tak — rzekł Saint-Agnan — pod dębem królewskim, z panną Tonnay-Charente.
— Skąd pan wiesz o tem?... — zapytała Montalais.
— Bardzo prostym sposobem, panna de Tonnay-Charente mówiła mi o tem.
— Zatem musiała panu powiedzieć przyczynę omdlenia panny de La Valliere?...
— Mówiła mi o wilku, czy złodzieju, czego jednak nie rozumiem.
La Valliere słuchała z nieporuszonemi oczyma, piersią falującą, jakby całą istotę swą skupiła w uwadze. Ludwik oceniał to położenie i stan wzruszenia, jako skutek źle uspokojonego przestrachu.
— Nie lękaj się pani — rzekł ze wzruszeniem, którego ukryć nie zdołał; — ten wilk, który cię tak bardzo przestraszył, był poprostu zwierzęciem o dwóch nogach.
— To był człowiek!... — zawołała Ludwika — człowiek tam nas podsłuchiwał.
— I cóż tak złego w tem widzisz, że cię podsłuchano, moja panno?... czybyś mówiła rzeczy, których nikt słyszeć nie powinien?...
La Valliere załamała ręce, następnie dotknęła czoła, chcąc ukryć występujący na twarz rumieniec.
— A!... w imię nieba — rzekła — kto był ukryty, kto mnie podsłuchał?...
Król postąpił i ujął ją za rękę.
— To ja — rzekł, kłaniając się z uszanowaniem — może cię przestraszyłem?...
La Valliere wydała krzyk, powtórnie siły ją opuściły i zlodowaciała, jęcząc i rozpaczając upadła na krzesło. Król miał tyle czasu, że wyciągnął rękę i podtrzymał ją. O dwa kroki od króla i de La Valliere stały panny de Tonnay-Charente i Montalais, nieruchome i przelęknione przypominaniem rozmowy, prowadzonej z panną de La Valliere i nie myślały już o niesieniu jej pomocy, powstrzymywane obecnością króla, który jednem kolanem klęcząc na ziemi, wpół trzymał omdlałą.
— Czy słyszałeś, Najjaśniejszy Panie?... — odważyła się zapytać panna de Tonnay-Charente.
Ale król nie odpowiadał, wlepił tylko wzrok w przymknięte oczy La Valliere i wiszącą jej rękę zatrzymał w dłoni.
— Przez Boga!... — mówił Saint-Agnan, spodziewając się omdlenia panny de Tonnay-Charente i występując z rozwartymi rękami — nie straciliśmy ani jednego wyrazu z rozmowy.
Ale dumna Athena nie tak łatwo mdlała, groźnie tylko spojrzała na pana do Saint-Agnan, i uciekła. Montalais, odważniejsza, śpiesznie postąpiła ku Ludwice i odebrała ją z rąk króla, który, czując włosy omdlałej na swojej twarzy, tracił przytomność i siły.
— A to romantyczna przygoda — mówił Saint-Agnan — i jeżeli jej pierwszy nie rozgłoszę, prawdziwie będę nieszczęśliwy.
Król zbliżył się do niego i rzekł głosem drżącym:
— Hrabio, ani słowa!..
Biedny król zapomniał, że przed godziną to samo dawał zlecenie w zupełnie przeciwnym, celu, to jest, chcąc, aby wieść prędko się rozniosła. To zalecenie, równie jak pierwsze, było zbyteczne. W pół godziny potem całe Fontainebleau wiedziało, że panna de La Valliere pod dębem królewskim rozmawiała z pannami Montalais i Tonnay-Charente i że w tej rozmowie wydała się ze swoją miłością dla króla. Wiedziano także, że król, objawiwszy niepokój co do stanu zdrowia panny de La Valliere, zbladł i drżał, trzymając na rękach omdlałą. Tym sposobem dowiedzieli się wszyscy, że Jego Królewska Mość pokochał pannę de La Valliere i że skutkiem tego książę mógł spać spokojnie. Królowa matka, równie zdziwiona, jak inni, dowiedziawszy się o tem, Spiesznie oznajmiła młodej królowej i Filipowi orleańskiemu.
Uczyniła to w sposób taki, iż tak królowa jak i Filip zupełnie się uspokoili.
— Przekonaj się, Tereso, czyś słusznie obwiniała króla; otóż dziś nową przypisują mu kochankę, dlaczegóż dzisiejsza ma być prawdziwszą od wczorajszej, a wczorajsza od dzisiejszej?...
Synowi zaś mówiła, opowiadając wypadek pod dębem królewskim:
— Czy miałeś powód być zazdrosnym, Filipie?... Oto powiadają, że król szaleje za tą małą La Valliere. Nie mówże nic o tem swojej żonie.
Ostatnie te słowa niezwłoczny osiągnęły skutek. Książę uradowany i wypogodzony poszedł do swojej małżonki, a że jeszcze nie było północy, a uroczystość miała trwać do drugiej rano, podał jej rękę na przechadzkę.
Postąpiwszy kilka kroków, zaraz stał się nieposłusznym matce.
— Tylko nic nie mów królowej o tem, co mówią o królu — rzekł tajemniczo.
— A cóż takiego mówią?... — zapytała księżna.
— Że mojego brata opanowała nagle dziwna namiętność.
— Dla kogo?...
— Dla La Valliere.
— Król ma dobry gust — rzekła księżna — ta La Valliere jest ładna.
— Zdaje się, że żartujesz, moja droga.
— Ja, a dlaczego?...
— W każdym razie, namiętność ta przyniesie komuś szczęście, chociażby pannie de La Valliere.
— Ale — odparła księżna — mówisz, jakbyś czytał w sercu mojej damy honorowej. Któż zaręczy, że odpowie ona wzajemnością dla namiętności królewskiej?
— A któż zaręczy, że nie odpowie?...
— Ona kocha wicehrabiego de Bragelonne.
— Tak sądzisz?...
— Jest jego narzeczoną.
— Była.
— Jakto?...
— Bo kiedy zażądała pozwoleństwa królewskiego na zawarcie małżeństwa, król odmówił.
— Odmówił?...
— Tak, odmówił, chociaż sam hrabia de La Fere, którego król poważa, jak wiesz, za przysługi, jakie wyświadczył w przywróceniu na tron twojego brata i inne, prosił go o to usilnie.
— A więc zakochani niech czekają, aż król zmieni zdanie; młodzi dosyć mają czasu.
— A!... moja przyjaciółko — rzekł Filip, uśmiechając się z kolei — widać, że nie pojmujesz, o co chodzi.
— Być może.
— A wiesz co najwięcej rozczuliło króla?
— Zatem król był rozczulony?...
— Serdecznie.
— Ale czem?... powiedz.
— Przygoda nieco romantyczna.
— Wiesz, jak lubię słuchać o podobnych przygodach, a ty mi każesz czekać!... — rzekła księżna z niecierpliwością.
— A zatem...
Tu książę przerwał na chwilę.
— Słucham.
— Pod dębem panna de La Valliere, sądząc, że jest sama z dwiema przyjaciółkami, zwierzyła im się ze swej miłości dla króla.
— A!... — westchnęła księżna, zaczynając być niespokojną... — z miłości dla króla? Kiedyż to?
— Przed godziną.
Księżnę dreszcz przeszedł.
— A o tej miłości nikt nie wiedział?...
— Nikt.
— Nawet król?...
— Nawet król. Malutka ukrywała swoją tajemnicę, aż oto nagle tajemnica była od niej silniejsza i wymknęła się.
— Od kogo wiesz o tej niedorzeczności?...
— Tak jak wszyscy.
— A wszyscy od kogo?...
— Od samej La Valliere, która wyznała tę miłość pannom Montalais i Tonnay-Charente swoim towarzyszkom.
Księżna zadrżała i, w zapomnieniu, wypuściła rękę męża.
— I król wiedział o tem?..
— Otóż tu właśnie rozpoczyna się romantyczna strona owego zdarzenia. Król, ukryty z Saint-Agnanem poza dębem, wysłuchał całej rozmowy trzech sylfid, nie straciwszy z niej ani słowa.
Na księżnie opowiadanie to bolesne uczyniło wrażenie.
— Ależ ja widziałam się z królem wkrótce potem — wyrzekła nieostrożnie — i nic mi o tem zdarzeniu nie mówił.
— Spodziewam się — wyrzekł książę z naiwnością triumfującego małżonka — przecież sam surowo nakazał, aby nikomu o tem nie mówiono.
Księżna zwiesiła smutnie głowę. Straciła wewnętrzny spokój i postanowiła natychmiast rozmówić się z królem. Król zwykle dowiaduje się ostatni, co o nim mówią. To też, nie przeczuwając, iż księżna już wie o wszystkiem, był nader grzeczny i uprzejmy. Księżna czekała, aż pierwszy rozpocznie mówić o La Valliere; nie mogąc się atoli doczekać, zapytała wprost:
— Jak się ma mała?...
— Która mała?.. — zapytał, król.
— La Valliere.... Czyś mi nie mówił, Najjaśniejszy Panie, iż zemdlała?...
— Dotąd jeszcze nie przyszła zupełnie do siebie — odrzekł król z pozorną obojętnością.
— Ale to zaszkodzi wieściom, które, Najjaśniejszy Panie, miałeś rozsiewać.
— Jakim wieściom?...
— Że się Wasza Królewska Mość nią zająłeś.
— O, mam nadzieję, że to rozniesie się bez moich starań — odparł król z roztargnieniem.
Księżna czekała jeszcze, czy jej król nie opowie zdarzenia pod dębem. Zamilczał jednakże o tem i pożegnał się, nie uczyniwszy żadnego poufnego zwierzenia. Zaraz przeto po jego oddaleniu pobiegła poszukać Saint-Agnana, który właśnie czyhał na jaką dostojną osobę, aby jej opowiedzieć wypadek ze wszystkiemi szczegółami. Dlatego nawet mówić nie pozwolił księżnie, dopóki nie skończył.
— I sądzisz, że to wyznanie uczyniło na królu wrażenie?...
— Jak wyznanie panny de Tonnay-Charente na mnie — odparł Saint-Agnan. — Panna de La Valliere porównywała króla ze słońcem, a to bardzo pochlebne!...
— Król nie daje się łudzić podobnemi pochlebstwy.
— Księżno, król jest człowiekiem i widziałem niedawno, jak La Valliere padła w jego objęcia.
— I pan widziałeś?... powiedz....
— Nietylko ja, ale dziesięć innych osób widziało; widziałem, jak La Valliere padła w objęcia królewskie i jak król o mało nie zemdlał.
Księżna wydała krzyk, jedyną oznakę jej tłumionego gniewu.
— Dziękuję — rzekła, uśmiechając się przymusem — bardzo przyjemnie opowiadasz, panie de Saint-Agnan.
I odeszła sama, idąc ku zamkowi.