Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Jakeśmy widzieli, pan Saint-Agnan opuścił pokój królewski w czasie, kiedy nadintendent Fouquet wchodził do niego. Saint-Agnan miał bardzo pilne zlecenie; zbyteczne zatem mówić, że w miarę możności, pragnął korzystać z czasu.
Pomyślał, że pierwsze objaśnienia, jakich mógł dostarczyć, pochodzić powinny od pana de Guiche. Nakręciwszy się, nabiegawszy i naszukawszy, spostrzegł pan de Saint-Agnan nakoniec coś, jakby postać ludzką, oparta o drzewo. Był to de Guiche.
Pan de Saint-Agnan wiedział, że hrabia de Guiche przyczynił się nieco do mianowania panny de La Valliere damą honorową — dworak wie o wszystkiem i wszystko pamięta — nie wiedział jednak z jakiego tytułu i pod jakiemi warunkami hrabia de Guiche ofiarował jej swoją protekcję.
— A!... — odezwał się Saint-Agnan, podchodząc — szukałem cię.
— Mnie?... — zapytał ze drżeniem Guiche.
— Tak i znajduję cię marzącego przy księżycu. Czy czasem, mój kochany hrabio, nie chorujesz na poezję i nie piszesz wierszy.
Młodzieniec wysilił twarz na uśmiech, gdyż w głębi serca złorzeczył natrętnemu panu de Saint-Agnan.
— Być może — odpowiedział — ale jakiż to szczęśliwy traf..
— A! widzisz, żeś mnie źle zrozumiał.
— Jakto?
— Przecież już powiedziałem, że cię szukam.
— Ty mnie?
— Tak i złapałem cię na gorącym uczynku.
— Wytłumacz się.
— Jak opowiadałeś swoja miłość drzewom.
— To prawda, nie przeczę — odpowiedział Guiche, śmiejąc się.
— Dla ciebie to rzecz, zwyczajna.
— Dla mnie?
— Zapewne. Alboż nie jesteś protektorem każdej pięknej i dowcipnej kobiety?
— Cóż, u licha, mi prawisz!
— Rzeczy znane wszystkim, wiem o tem. Ale za pozwoleniem, i ja jestem zakochany.
— Tem lepiej, kochany hrabio, cieszy mnie to: pójdź i opowiedz mi wszystko.
Hrabia de Guiche, lękając się, chociaż może za późno, aby de Saint-Agnan nie zauważył oświetlonego okna, wziął go pod rękę i chciał odprowadzić.
— O!... — rzekł tenże, opierając się nieco — nie wódź mnie po gęstym lesie, gdzie chłód i wilgoć, a jeżeli łaska, pozostańmy tu przy świetle księżyca.
Następnie po chwili milczenia dodał:
— Kochany hrabio, chciałbym, abyś mi powiedział parę słów o pewnej osobie, którą protegowałeś.
— A którą kochasz?
— Nie mówię: tak, ani nie; mój drogi, pojmujesz, że lada gdzie topić swojego serca nie można i że wprzód trzeba się przekonać.
— To rzecz znana,, mój hrabio. Cóż dalej?
— Idzie tu o pannę Tonnay-Charente.
— Ja nigdy nie protegowałem panny de Tonnay-Charente.
— Albożeś nie wprowadził panny de Tonnay-Charente do księżny?
— Panna de Tonnay-Charente, a musisz to lepiej wiedzieć, niż kto inny, mój hrabio, pochodzą z dobrego domu i łatwo mogła być przyjętą.
— Zatem nie miałeś udziału w jej przyjęciu?
— Najmniejszego.
— I nie znasz jej?
— Widziałem ją pierwszy raz w dniu przedstawienia u księżny. Skoro zatem nie protegowałem jej, i skoro jej nie znam, nie mogą ci dać o niej objaśnień, jakich wymagasz.
Guiche zrobił poruszenie, jakby chciał pana de Saint-Agnan pożegnać.
— Za pozwoleniem, jeszcze chwilkę, mój hrabio; nie wymkniesz mi się tak łatwo.
— Skoro, kochany hrabio, masz mi jeszcze coś powiedzieć, jestem na twoje rozkazy.
— Dziękuję ci. Daj mi słowo, że o niej nic złego nie możesz powiedzieć i że mniej przyjemne objaśnienia nie są powodem twojego milczenia.
— A! przez Boga, ta dziewczyna, sądzę, jest czystą, jak kryształ.
— O! to mnie cieszy. Jednak nie chcę przed tobą udawać całkiem nieświadomego człowieka, jak mówiłem na wstępie. To pewna, mój hrabio, żeś dom księżny zaopatrzył w damy honorowe. Nawet na to zrobiono piosenkę. Czy znasz ją?
— Nie; ale zaśpiewaj, to poznam.
— Nie umiem ci powiedzieć jak się zaczyna, ale koniec pamiętam.
— Dobrze chociaż coś z tego wiedzieć.
„Księżny damy honorowe
De Guiche wszystkie ma gotowe“.
— Niema w tem myśli i rym nędzny.
— Cóż chcesz, mój drogi, wszakże to nie pisał Racine ani Moliere, ale de La Feuillade i pewien znakomity pan, który się nie zna na wierszach.
— Szkoda, że tylko koniec pamiętasz.
— Zaczekaj, zaczekaj, oto przypominam sobie początek drugiej zwrotki.
— Słucham.
Dał on La Valliere
I Montalais i...
— Przez Boga! La Valliere!... — zawołał Guiche zniecierpliwiony, nie wiedząc, do czego zmierza pan Saint-Agnan.
— Jakto, czy nie protegowałeś La Valliere?
I Saint-Agnan śmiać się zaczął.
— Tak, to prawda — odpowiedział Guiche — ja wprowadziłem ją do księżny.
— O!... — podchwycił Saint-Agnan.
— Ale — mówił dalej z powagą — wyświadczysz mi łaskę, kochany hrabio, jeżeli nie będziesz żartował z tego nazwiska, panna Labaume Leblanc de La Valliere jest osoba bardzo cnotliwą.
— To nie nowość — rzekł Saint-Agnan.
— Nie wiem, zobowiążesz mnie jednak, kochany hrabio, jeżeli zachowasz tę piosenkę dla siebie, aby się nie rozpowszechniała.
— Ho! ho! ho! coś bierzesz na serjo.
— Tak jest, hrabio, pannę de La Valliere kocha jeden z moich dobrych przyjaciół.
Saint-Agnan zadrżał.
— Czy tak?... — zapytał.
— Tak, hrabio — odrzekł Guiche — dlatego więc łatwo pojmujesz, że jako człowiek najgrzeczniejszy we Francji, nie mogę pozwolić, aby ośmieszano mego przyjaciela.
— A to cudowne!
Saint-Agnan ogryzał paznogcie nawpół ze złości, gdyż ciekawości nie zaspokoił.
Guiche pięknie mu się ukłonił.
— Odpędzasz mnie od siebie?... — rzekł Saint-Agnan z gniewem, że się nie dowie nazwiska tego przyjaciela.
— Bynajmniej... Chcę skończyć wiersze do mojej kochanki.
— Czy z łatwością piszesz wiersze?
— Z ogromną.
— To skończysz do jutra.
— Tak sądzę.
— Więc do zobaczenia jutro!...
— Do zobaczenia.
Saint-Agnan, sam sobie zostawiony, skierował się ku gmachom. Guiche udał się w przeciwną stronę. Jeden szedł ku tarasowi, drugi zbliżał się do murów. Saint-Agnan postępował pod ciemnem sklepieniem jarzębin, bzów tureckich i olbrzymich tarni, stąpając po miękkim piasku. Myślał nad powetowaniem niepowodzenia i martwił się, że pomimo dowcipnego wzięcia się do rzeczy, niczego się nie mógł dowiedzieć. Nagle odgłos ludzkiej mowy doszedł jego ucha. Był to odgłos jakby kobiecego narzekania, jakby śmiechów, wzdychań i przytłumionych krzyków. Saint-Agnan zatrzymał się aby zobaczyć, skąd odgłos pochodzi; poznał z największem zdziwieniem, że pochodzi on nie z ziemi, ale z wierzchołka drzew. Wzniósł głowę podsuwając się bliżej, i spostrzegł przy wyłomie mura kobietę, wspartą na szczeblu drabiny i żywo rozmawiającą z mężczyzną, siedzącym na drzewie. Kobieta była z jednej strony muru, mężczyzna z drugiej.