Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Książę przyjął pana de Wardes z ową uprzejmością, jaka w słabym charakterze budzi się łatwo dla każdej nowości. Pan de Wardes, którego nie widziano od miesiąca, był istotnie nowym człowiekiem, więc pieścić go było to przeniewierzać się dawnym, a przeniewierzenie zawsze ma swój powab; zresztą, należało mu się jakieś wynagrodzenie. Książę zatem przyjął go jak najmilej.
Otoczenie księcia powitało pana de Wardes z całą uprzejmością.
Wśród brzmiących jeszcze powinszowań szczęśliwego powrotu, zapowiedziano księżnę. Księżna dowiedziała się o przybyciu pana de Wardes. Znała ona szczegóły jego podróży i pojedynku z księciem de Buckingham. Uważała wszakże za właściwe usłyszeć je z ust człowieka, w którym widziała swego nieprzyjaciela. Towarzyszyły jej dwie czy trzy damy. De Wardes skłonił się księżnie z uszanowaniem i zaraz na wstępie oświadczył, jakby na zaczepkę, że gotów jest udzielić przyjaciołom pana de Buckingham wiadomości o nim. Była to poprostu odpowiedź na obojętność, z jaką go przyjęła księżna.
Atak był żywy, księżna uczuła cios, ale nie okazała po sobie, że ją ugodził, i rzuciła okiem na księcia i hrabiego de Guiche.
— A czy wiele ucierpiałeś skutkiem ran, — zapytała spokojnie — panie de Wardes, bo mówiono nam, że miałeś nieszczęście je otrzymać?
Teraz zkolei pana de Wardes dreszcz przeszedł; przygryzł tylko usta.
— Nie, księżno — odrzekł — prawie nic.
— Jednakże; w czasie tak nieznośnego upału...
— Powietrze morskie jest chłodne, a nadto miałem pociechę.
— Tem lepiej!... Jaką?
— A te, że przeciwnik mój więcej cierpiał ode mnie.
— Czy był ciężej od pana raniony? nie wiedziałam o tem — podchwyciła księżna z zupełną obojętnością.
— Myli się, Wasza książęca mość, albo raczej nie chce zrozumieć moich wyrazów; nie mówię bynajmniej, aby jego ciało więcej cierpiało od mego, ale ugodzony był w serce.
— Jakto!... pan de Buckingham w serce został ugodzony? — zapytała z uśmiechem księżna — nie wiedziałam dotąd, że rana w sercu da się uleczyć.
— Niestety!... księżno — odpowiedział grzecznie de Wardes — kobiety wierzą w to i to właśnie daje im nad nami wyższość, pochodzącą a zaufania w siebie.
— Moja droga, źle to pojmujesz — odezwał się książę zniecierpliwiony — pan de Wardes chce powiedzieć, że książę de Buckingham był ugodzony w serce, ale nie mieczem.
— A!.. rozumiem — zawołała księżna — to żart ze strony pańskiej. Ciekawam tylko, czy panu de Buckingham spodobałby się ten żarcik, i, prawdę mówiąc, szkoda, że go tu niema.
Błyskawica zajaśniała w oczach młodzieńca. Odrzekł też z przyciskiem:
— I ja tego żałuje.
Księżna zmieniła przedmiot rozmowy.
Jak wiadomo, zmieniać rozmowę, jest przywilejem monarchów, których etykieta nakazuje szanować. Dalsza rozmowa była umiarkowana; główni aktorzy skończyli już swoje role. Księżna wcześnie się oddaliła, a książę, który chciał a nią porozmawiać, podał jej rękę. Kawaler Lotaryński lękał się, aby dobre nie nastąpiło pomiędzy małżonkami porozumienie, gdy ich spokojnie zostawi z sobą razem. Udał się zatem do apartamentu księcia, aby go zaraz pochwycić, gdy powróci, i zniszczyć trzema wyrazami wszelkie dobre usposobienie, jakie księżna mogła obudzić w mężu. Guiche przystąpił do pana de Wardes.
— Szczęśliwie powróciłeś, panie de Wardes — rzekł, hrabia.
— Wybornie, jak pan widzisz.
— I zawsze jesteś wesoły?
— Więcej niż kiedykolwiek.
— To wielkie szczęście.
— Cóż chcesz, hrabio, wszystko jest śmiesznem, albo zabawiłem na świecie.
— Zapewne. Czy nam przywozisz jakie wiadomości?
— Na honor, przeciwnie. Tu ich myślę szukać.
— Wybacz pan. Jednak wiele osób widziałeś w Boulogne, a nawet jednego z naszych przyjaciół?
— Wiele osób... jednego z naszych przyjaciół...
— Widać krótką masz pan pamięć.
— A!... prawda, Bragelonna!
— Tak, właśnie.
— Jechał do króla Karola.
— Tak. Czy nic on panu nie mówił, albo pan jemu?
— Przyznaję, że nie wiem, o czem z nim mówiłem; ale wiem doskonale, czego nie mówiłem.
De Wardes był uosobioną przebiegłością. Odgadywał doskonale z postawy hrabiego, zimnej jego godności i powagi, że rozmowa przybierze zły obrót, postanowił zatem nie uchylać się od niej, ale być ostrożnym.
— A o czemże pan nie mówiłeś? — rzekł Guiche.
— O rzeczach, dotyczących La Valliere.
— La Valliere... cóż to ma znaczyć?... cóżto za rzeczy, o których pan zdaleka już wiedziałeś, gdy Bragelonne nie wiedział tutaj?
— Jakto?... pan, człowiek dworski, pan, żyjący na dworze księstwa, pan, ustawiczny gość w ich domu, przyjaciel księcia, ulubieniec pięknej księżny!...
Guiche zaczerwienił się od gniewu.
— O jakiej księżnie pan mówisz?... — zapytał.
— Mój drogi panie, ja znam tylko jednę. Mówię o księżnie pani, czy mamy jaką inną księżnę w sercu?
Guiche chciał się rzucić; ale się jeszcze powstrzymał. Sprzeczka pomiędzy dwoma młodzieńcami była nieuchronna.
— Wcale tu niema mowy o księżnie, kochany panie Wardes — rzekł Guiche — ale o tem, co dopiero mówiłeś; mianowicie, że ukryłeś coś przed Bragelonnem.
— Pan wiesz tak dobrze jak i ja, o co chodzi, — odpowiedział de Wardes.
— Nie, na honor.
— Udajesz pan chyba, że mnie nie rozumiesz. Jestem przekonany, że księżna nie panowałaby tak, jak pan nad sobą.
— A!... obłudniku — rzekł Guiche cicho — znowu wróciłeś do swego ulubionego przedmiotu.
I, pomijając zaczepkę, powrócił do poprzedniej rozmowy.
— Jestem przyjacielem Raula, który chwilowo wyjechał, tymczasem, pojmujesz pan, nie mogę pozwolić, aby krążyły ubliżające mu wieści.
— Tembardziej, że Bragelonne zabawi jakiś czas w Londynie — podchwycił de Wardes z naigrawaniem.
— Tak pan sądzisz? — zapytał naiwnie de Guiche.
— Przez Boga?... czy pan myślisz, że go posłano do Londynu dlatego tylko, aby pojechał i powrócił?... O!... nie, posłano go do Londynu, aby tam pozostał.
— A!... hrabio — wyrzekł Guiche, silnie chwytając za rękę pana de Wardes — przykre to dla Bragelonna podejrzenie, które usprawiedliwia to, co pisał z Boulogne.
De Wardes ostygł, zamiłowanie żartów zapędziło go za daleko, pozwolił wziąć górę nad sobą.
— Cóż zatem pisał? — zapytał.
— Że mu napomknąłeś coś złośliwie o La Valliere i śmiałeś się z zaufania, jakie pokłada w tej dziewicy.
— Tak, wszystko to uczyniłem — odrzekł de Wardes — i byłem gotów usłyszeć od wicehrabiego de Bragelonne to, co mówi człowiek, obrażony przez innego. Dlatego, gdybym szukał z panem sprzeczki, powiedziałbym ci, że księżna, sprzyjając niegdyś panu de Buckingham, podług domniemywań i pogłosek, wyprawiła pięknego księcia tylko przez wzgląd na ciebie.
— O!... to mnie wcale nie obrazi, kochany panie de Wardes — odpowiedział Guiche z uśmiechem, pomimo dreszczu, jaki przebiegał po całem jego ciele. — Do djabła!.. taka łaska byłaby zbyt wielkiem szczęściem.
— Zgoda, ale gdybym koniecznie szukał sprzeczki z panem, chciałbym, ażebyś mi zaprzeczył; mówiłbym ci o pewnym lesie, gdzie spotkałem cię z piękną księżną, o padaniu na kolana, o całowaniu po rękach... a pan, co jesteś żywy i drażliwy...
— Nie, nie, przysięgam panu — odrzekł Guiche, przerywając z uśmiechem na ustach, chociaż zdawało się, że skona — nie, przysięgam panu, że wszystko to nie skłoniłoby mnie do wyzwania. Hrabio, w rzeczach, mnie dotyczących, jestem zimniejszy od lodu. O!.. ale wcale inna rzecz gdy idzie o nieobecnego przyjaciela, o przyjaciela, który odjeżdżając, powierzył swoje sprawy, o!... ja, za przyjaciela jestem cały w płomieniach.
— Pojmuję cię, panie de Guiche; ale napróżno mówisz, między nami niema mowy w tej chwili ani o Bragelonnie, ani o nic nieznaczącej dziewicy, którą nazywają La Valliere.
W tej chwili kilku młodych ludzi przeszło przez salon i, słysząc dopiero co wymówione wyrazy, zatrzymało się, aby usłyszeć resztę.
De Wardes spostrzegł to i mówił głośno:
— O!... gdyby La Valliere była zdolną, jak księżna, której zaloty niewinne, jak sądzę, wyprawiłaby pana de Buckingham do Anglji, a następnie i ciebie wygnałaby; albowiem dałeś się zwieść przecie tym zalotom, nieprawdaż, panowie?
Panowie ci zbliżyli się, naprzód Saint-Agnan, za nim Manicamp.
— Cóż chcesz, mój drogi panie, — odpowiedział Guiche z uśmiechem — wszak wszyscy wiedzą, że jestem trochę zarozumiały. Wziąłem żart za prawdę i ukarano mnie wygnaniem. Ale kiedy poznałem mój błąd, złożyłem moją próżność u stóp tego, któremu się to należy, zostałem przywołany znowu i dałem zadośćuczynienie, przyrzekając się wyleczyć z choroby, a muszę być wyleczony już, skoro się teraz śmieję z wieści, których pan stałeś się tłumaczem, chociaż wiedziałeś, jak ja i wszyscy ci panowie, że wieści te są potwarzą.
— Potwarzą!... zawołał Wardes wściekły, że się dał wciągnąć w pułapkę zimnej krwi hrabiego de Guiche.
— Tak, potwarzą. Oto list, w którym Raul mówi, że źle wyrażałeś się o pannie La Valliere i zapytuje mnie w nim, czy to, co mówiłeś, jest prawdą? Czy chcesz, panie de Wardes, abym tych panów wezwał na sędziów?
I z najzimniejszą krwią odczytał Guiche ustęp listu, dotyczący La Valliere.
— A teraz — dodał — dowiedzione jest, że chciałeś pan zakłócić spokój drogiego mi Bragelonna i że twoje koncepty były złośliwe.
De Wardes spojrzał wkoło siebie, aby się przekonać, czy może liczyć na czyją pomoc; lecz, na samą myśl, że de Wardes wyrządził obrazę, bądź pośrednio, bądź bezpośrednio tej, która była bożyszczem danej chwili, każdy kiwnął głową i de Wardes widział, że wszyscy są przeciw niemu.
— Panowie — wyrzekł de Guiche, odgadując instynktownie ogólny nastrój — sprzeczka nasza z panem de Wardes ma przedmiot tak delikatny, że wiele zależy, aby nikt nie słyszał więcej nad to, co powiedziano. Pilnujcie zatem drzwi, proszę was, i pozwólcie, abyśmy sami skończyli rozmowę, jak przystoi na dwóch rycerzy.
— Panowie!... panowie!... — zawołali obecni.
— Jeżeli niesłusznie broniłem panny de La Valliere? — zapytał Guiche — w takim razie winię sam siebie i odwołuję obrażające wyrazy, które mogłem powiedzieć panu de Wardes.
— Do szatana!... — zawołał Saint-Agnan — panna de La Valliere jest aniołem.
— Sama cnota, sama czystość — zawołał Manicamp.
— A! Widzisz, panie de Wardes — podchwycił de Guiche — że nie ja sam tylko staję w obronią biednej dziewczyny; panowie, powtórnie proszę was, abyście nas zostawili samych. Widzicie, że trudno być spokojniejszymi, niż jesteśmy.
Dworzanie sami pragnęli się oddalić, jedni poszli do jednych drzwi, inni do innych.
Guiche i de Wardes sami zostali.
— Doskonale odegrałeś to pan — wyrzekł de Wardes do hrabiego.
— Tak — odparł hrabia.
— Lecz cóż pan chcesz?... ja zardzewiałem na prowincji, mój drogi panie, tymczasem ty nabyłeś panowania nad sobą, które mnie zadziwia. O!... zawsze czegoś nabywa się w towarzystwie kobiet; przyjmij pan zatem moje powinszowanie.
— Przyjmuję je.
— A ja zwrócę je ku księżnie.
— Tak, kochany panie de Wardes, mów o niej tak głośno, jak ci się podoba.
— O!... nie nalegaj pan.
— Owszem nalegam, znany bowiem jesteś, jako człowiek złośliwy; ale, jeżeli to uczynisz, będą cię uważali za podłego i książę każe cię powiesić. Mów więc, kochany panie de Wardes, mów...
— Jestem pobity.
— Ale jeszcze nie tak, jak tego potrzeba.
— Ja widzę, chciałbyś mnie pan zbić na kwaśne jabłko.
— Nie, jeszcze lepiej.
— Na teraz to źle trafiasz, kochany hrabio; po świeżo przegranej partji, nowa już mi nie smakuje. Dosyć straciłem krwi w Boulogne i najmniejsze wysilenie może mi odnowić rany; tym sposobem miałbyś nade mną przewagę.
— Prawda — odpowiedział Guiche — jednakże po przybyciu udawałeś pan zucha i ręce masz silne.
— Tak, ręce silne, to prawda, ale nogi są słabe, a nadto, od pojedynku nie miałem floretu w ręce; ty zaś, zaręczam, codzień się ćwiczysz, aby być pewnym siebie.
— Na honor, panie — odpowiedział Guiche — już od pół roku nie mam żadnej wprawy.
— Pomimo to, ja bić się nie będę, przynajmniej z panem. Zaczekam na Bragelonna, ponieważ, jak mówisz, Bragelonne przeze mnie obrażony.
— O!.. nie będziesz pan czekał na Bragelonna!... — zawołał Guiche w uniesieniu — albowiem sam powiedziałeś, że przybycie Bragelonna może się opóźnić, a tymczasem twój złośliwy umysł dokona swego.
— Przecież będę miał jednę wymówkę. Jestem słaby.
— Jesteś nędznikiem, jeżeli bić się natychmiast nie będziesz.
— A jeżeli nie będę?...
— Doniosę królowi, że nie chciałeś mi stanąć, znieważywszy pannę de La Valliere.
— O!.. — odrzekł de Wardes — niebezpiecznie jesteś chytry, panie uczciwy człowieku!...
— Nic niema niebezpieczniejszego nad chytrość tego, który zawsze postępuje otwarcie.
— Powróć mi pan zatem nogi, albo ze swoich każ krwi upuścić, abyśmy mieli równe siły.
— Nie, mam inny środek.
— Mów pan.
— Wsiądziemy na konie i trzykroć damy do siebie ognia z pistoletów. Pan strzelasz znakomicie. Widziałem, jak kulą bijesz jaskółki w locie, nie zaprzeczaj, bo widziałem.
— Na to mogę się zgodzić. Tylko jeden warunek...
— Jaki?...
— Że pan nic nie powiesz, ani nie każesz powiedzieć królowi.
— Nie, przysięgam.
— Dokąd pojedziemy?...
— W pole; znam doskonałe miejsce.
— Czy pojedziemy razem?...
— Dlaczegóżby nie?...
I obaj, idąc do stajni, przeszli pod oknami księżny, łagodnie oświetlonemi; cień rósł za koronkowemi firankami.
— Oto kobieta — rzekł de Wardes, uśmiechając się — która nawet nie domyśla się, że idziemy na śmierć dla niej.