Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Wardes wybrał sobie konia, Guiche uczynił toż samo.
Dwaj przeciwnicy puścili się w drogę i wyjechali z zamku bramą, którą już znamy, gdyż przy niej widzieliśmy już Malicorna i Montalais. Noc, jakby chcąc pokonać upał dzienny, zgromadziła wszystkie, chmury i pędziła je w milczeniu z zachodu na południe. Chmura bez błyskawic i grzmotów ciążyła nad ziemią, jak ogromny całun, którego części wiatr kiedy niekiedy odrywał. Ciepłe i duże krople deszczu spadały na ziemię.
— Ziemia mile pachnie — odezwał się de Wardes — to zalotność z jej strony, aby nas przynęcić do siebie.
— Ale — odparł Guiche, — wiele myśli przyszło mi do głowy i chciałbym się z niemi z panem podzielić.
— Co do czego?
— Co do naszej walki.
— W rzeczy samej, pora po temu, abyśmy się tem zajęli.
— Czy to będzie pojedynek zwyczajny, podług przepisów.
— Jakież to przepisy?
— Zsiądziemy z koni na równinie, przywiążemy je do pierwszego lepszego drzewa i zejdziemy się bezbronni, następnie oddalimy się o sto pięćdziesiąt kroków i wrócimy, idąc naprzeciw siebie.
— Dobrze, tak właśnie zabiłem biednego Follivent, trzy tygodnie temu, w Saint-Denis.
— Przepraszam, zapominasz pan o pewnym szczególe.
— O jakim?
— W pojedynku z Folliventem szliście pieszo ku sobie, ze szpadą w zębach, a pistoletem w ręce.
— Prawda. Tym razem, przeciwnie, ponieważ chodzić nie mogę, wsiądziemy na koń i zetkniemy się; kto zechce, pierwszy strzeli.
— Bez wątpienia będzie to najlepiej, ale że ciemno, więcej należy liczyć chybionych strzałów niż w dzień.
— Dobrze; każdy może strzelać trzy razy.
— Doskonale, gdzież będzie miejsce pojedynku?
— Widzisz pan ten lasek, ciągnący się przed nami?
— Las de Rochers? Doskonale.
— Znasz go pan?
— Jak najlepiej.
— Znasz więc polankę pośrodku?
— Znam.
— To udajmy się tam.
— Zgoda.
— Skończmy zatem z warunkami.
— Oto są moje, jeżeli masz pan co przeciw nim, powiedz.
— Słucham.
— Zabity koń zmusza swojego pana do walczenia pieszo, ale nie obowiązuje przeciwnika, aby zsiadł z konia. Przeciwnicy, zszedłszy się z sobą, mogą się już nie oddalać i strzelać do siebie, prawie przyłożywszy sobie pistolet.
— Zgoda.
— Trzy strzały, nie więcej?
— Sądzę, że dosyć. Oto proch i kule do pistoletów pańskich; odmierz trzy naboje i weź trzy kule; ja wezmę tyleż; a potem wysypiemy na ziemię proch i wyrzucimy kule.
— I przysięgamy na Chrystusa, nieprawdaż, — dodał de Wardes — że nie mamy przy sobie ani prochu, ani kul.
— Zgoda, ja przysięgam.
I Guiche wyciągnął rękę ku niebu.
Wardes naśladował go.
— A teraz, mój kochany hrabio — rzekł pozwól mi powiedzieć, że w niczem oszukać się nie dam. Albo jesteś, albo będziesz kochankiem księżny? Odkryłem tajemnicę i lękasz się, abym jej nie rozgadał, chcesz mnie zabić dla zapewnienia milczenia, to rzecz bardzo prosta i ja na twojem miejscu to samobym uczynił.
Guiche spuścił głowę.
— Panie de Guiche — mówił dalej de Wardes — czy warto narzucać mi tę niegodziwą sprawę Bragelonna. Ostrożnie, przyjacielu, drażniąc odyńca, do wściekłości go się przywodzi, gdy męczy się lisa, czyni się go tak dzikim, jak żbik. Stąd wynika, że napastowany przez ciebie, będę się bronił na zabój.
— Masz pan do tego prawo.
— Tak, lecz strzeż się, przyjacielu, bo wiele złego mogę wyrządzać; łatwo pojmujesz, że nie byłem tak głupi, abym na kłódkę zamknął moją albo raczej twoją tajemnicę?.. jeżeli cię zabiję... a to jest prawdopodobne, rozumiesz? — wówczas mam jeszcze przyjaciela, dowcipnego, który posiada moją tajemnicę, o!... ty go znasz. Uważaj więc dobrze, że gdybyś mię zabił, śmierć moja nie nawieleby ci się nie przydała, a przeciwnie, jeżeli ja cię zabiję... ha!... wszystko to być może.
Guiche zadrżał.
— Jeżeli pana zabiję — mówił dalej de Wardes — księżna będzie miała dwóch nieprzyjaciół, którzy pracować będą nad tem, aby ją zgubić.
— O!...panie — zawołał Guiche rozjuszony — nie licz na moją śmierć; z tych dwóch nieprzyjaciół, jednego natychmiast zabić się spodziewam; drugiego zaś przy pierwszej sposobności, jaka mi się nadarzy.
Byli już na polance.
— Sądzę — rzekł Guiche — iż jesteśmy już gotowi, panie de Wardes; wyjeżdżaj zatem, jeżeli nie chcesz, abym ja wyjechał.
— Nie trudź się pan — odpowiedział de Wardes — oszczędzę ci tej fatygi.
I, puszczając konia galopem, przebiegi całą przestrzeń łąki i zajął stanowisko w załamku, który był wprost stanowiska, jakie sobie obrał Guiche.
Guiche pozostał na miejscu. W odległości dwóchset blisko kroków, dwaj przeciwnicy widzieć się nie mogli, ukryci bowiem byli w cieniu wiązów i kasztanów. Upłynęła minuta wśród najgłębszego milczenia. Następnie usłyszał każdy w miejscu, gdzie stał, odwodzenie kurków pistoletowych. Guiche, według zwykłej taktyki, puścił konia galopem, przekonany, że podwójne znajduje bezpieczeństwo w ruchu i śpiesznym biegu. Bieg ten kierował w prostej linji ku punktowi, który powinien był zajmować jego przeciwnik. W połowie drogi spodziewał się spotkać pana de Wardes: omylił się. W dwóch trzecich częściach łąki ujrzał nagle oświecony załamek i kula, świszcząc, obcięła mu pióro od kapelusza. Prawie jednocześnie, jakby pierwszy strzał służył za oświetlenie drugiemu, huk znowu rozległ się i druga kula przeszyła łeb koniowi hrabiego de Guiche, poniżej ucha. Zwierzę padło. Te dwa strzały pochodzące z kierunku zupełnie przeciwnego temu, w którym spodziewał się znaleźć przeciwnika, zdziwiły hrabiego de Guiche; lecz że był człowiekiem zimnej krwi, obliczył swój upadek i usiłował wydostać przygniecioną nogę z pod konia; zwierzę, konając, poruszyło się w tej chwili, co pozwoliło mu wydobyć nogę.
Powstał, pomacał się, nie był raniony. Stanąwszy na nogi, wydobył pistolet z olster i postąpił ku miejscu, gdzie przy świetle pierwszego strzału widział ukazującego się pana de Wardes. Guiche od razu zdał sobie sprawę z tego manewru. Zamiast biegnąć na hrabiego Guiche, albo zostać na miejscu, de Wardes podjechał blisko piętnaście kroków wśród cienia, który go ukrywał przed oczami przeciwnika; w chwili, kiedy ten podjechał bokiem w biegu, strzelił do niego z miejsca, celując dowolnie i mając nową dogodność z galopowania. Widzieliśmy, że pomimo ciemności, pierwsza kula przeszła o cal od głowy hrabiego de Guiche. De Wardes był pewnym swojego strzału. Zdziwił się więc bardzo, kiedy jeździec na siodle pozostał. Pośpieszył zatem z drugim strzałem, lecz chybił jeźdźca a zabił konia... Byłaby to szczęśliwa niezręczność, gdyby się był Guiche dostał głębiej pod zabite zwierzę. Zanim bowiem zdołał się wyswobodzić, de Wardes nabiłby pistolet na trzeci strzał, a Guiche byłby przez ten czas na jego łasce. Guiche jednakże zdołał się szybko uwolnić z pod ciężaru i miał trzy naboje do wystrzelenia. Zrozumiał swe położenie... Teraz szło o to, aby pośpiechem odnieść przewagę nad panem de Wardes. Pobiegł więc aby go dopędzić, zanim zdoła nabić pistolet. De Wardes widział go pędzącego, jak burza. Zawrócił konia. Guiche zatrzymał się nagle i w chwili, kiedy koń się zwracał, wypadł z pistoletu jego strzał i uniósł kapelusz pana de Wardes. De Wardes wstrzymał się, widząc, że jeszcze ma chwilę wolną; skorzystał z niej, aby nabić pistolet. Guiche, widząc, że przeciwnik jego nie pada, rzucił jeden pistolet, jako niepotrzebny i szedł naprzód z drugim. Ale za trzecim krokiem wziął go de Wardes na cel i strzelił. Jęk gniewny odpowiedział; ręka hrabiego obwisła i opadła. Pistolet wypadł mu z ręki. De Wardes widział, jak hrabia podnosi pistolet lewą ręką i znowu postępuje naprzód.
— Jestem zgubiony — pomruknął de Wardes — nie raniłem go śmiertelnie.
Ale w chwili, kiedy hrabia wznosił pistolet, zachwiał się i wśród bolesnego westchnienia potoczył się pod konia przeciwnika.
— Przecież — rzekł tenże.
I spiął konia ostrogą. Koń przeskoczył martwe ciało i spiesznie uniósł swego pana do zamku. Przybywszy tam, de Wardes z kwadrans namyślał się. W pośpiechu opuszczając pole bitwy, zaniedbał przekonać się, czy Guiche w istocie padł nieżywy.
Jeżeli Guiche zginął, czy należało ciało jego pozostawić wilkom?
De Wardes obudził śpiącego Manicampa i opowiedział mu wypadek, którego ten wysłuchał w milczeniu, lecz z wyrazem wyrastającej energji, do której twarz jego zdawała się przecie niezdolna.
— I kiedy de Wardes skończył, Manicamp rzekł:
— Jedźmy.
Podczas tej jazdy, wyobraźnia Manicampa zapalała się, a kiedy de Wardes opowiadał, Manicamp stawał się coraz bardziej ponurym;
— Zatem — wyrzekł, kiedy de Wardes kończył mówić — sądzisz pan, że nie żyje?
— Niestety!... tak.
— I panowie biliście się bez świadków.
— Chciał tego.
— To szczególniejsze!
— Mniemam, że pan nie wątpisz przecie o mojem słowie?
— Więcej jeszcze będę wątpił, jeżeli go znajdę nieżywego.
— Pan mnie znieważasz?
— Tłumacz to pan sobie, jak ci się podoba. Cóż chcesz!... ja nigdy nie lubiłem ludzi, którzy mówią: „zabiłem w kącie tego i tego i uważam to za nieszczęście“, lub ręczę, że go zabiłem bez podstępu, gdy noc ciemna ma służyć na usprawiedliwienie tego zdania.
— Ciszej, przybyliśmy na miejsce.
Na łączce spostrzeżono leżącego konia, a na prawo do niego leżał twarzą do ziemi biedny hrabia, krwią zalany. Pozostał na tem miejscu i zdawało się, że dotąd najmniejszego nie uczynił poruszenia.
Manicamp ukląkł, podniósł hrabiego i, uczuwszy że zimny, położył znowu na ziemię.
Następnie, macając koło niego, szukał, póki nie znalazł pistoletu hrabiego.
— Niestety!... — odrzekł wtedy, podnosząc się blady, jak straszydło, z pistoletem w ręce — niestety!... nie myliłeś się pan, on nie żyje.
— Nie żyje!.. — powtórzył de Wardes.
— Tak i pistolet nabity — dodał Manicamp, macając panewkę.
— Przecież mówiłem panu, że celowałem, kiedy szedł na mnie i strzeliłem, kiedy do mnie mierzył.
— Czy jesteś pewny, panie de Wardes, że się z nim pojedynkowałeś?... Bo ja lękam się, czy go nie zamordowałeś. O!... nie tłumacz się, wystrzeliłeś swe naboje, a jego nietknięte. Zabiłeś jego konia i jego, zabiłeś hrabiego de Guiche, najlepszego strzelca we Francji, a on nie tknął ani ciebie, ani konia. Na swoje nieszczęście, panie de Wardes, przyprowadziłeś mnie tutaj!... wszystka krew nabiegła mi do głowy, jestem jak pijany i zdaje mi się, na honor, że ci głowę roztrzaskam. Panie de Wardes, poleć duszę swa Bogu.
— Jesteś pan szlachcicem?
— Było się przecież paziem i złożyło się na to dowody.
— Ale pozwól bronić mi życia.
— Zapewne, abyś zrobił ze mną to samo, co z biednym de Guiche.
I, podnosząc pistolet, zatrzymał go wyciągniętą ręką i ze zmrużonemi oczami wprost piersi pana de Wardes. De Wardes nie myślał nawet uciekać, tak był strwożony. Wtem, w tej okropnej chwili milczenia, która wydawała się wiekiem panu de Wardes, dało się słyszeć westchnienie.
— O!... żyje!... żyje!... — zawołał de Wardes — do mnie, panie de Guiche, chcą mnie zamordować.
Manicamp cofnął się i pomiędzy dwoma młodymi ludźmi ujrzano hrabiego z trudnością, podnoszącego się na rękach.
Manicamp rzucił pistolet o dziesięć kroków i pobiegł do przyjaciela, wydając okrzyk radości. De Wardes obtarł czoło z zimnego potu.
— Czas był wielki!... — rzekł cicho.
— Co tobie?... — zapytał Manicamp hrabiego de Guiche — gdzie jesteś raniony?
Guiche pokazał skaleczoną rękę i pierś zakrwawioną.
— Hrabio — zawołał de Wardes — obwiniają mnie, że chciałem cię zamordować; zaklinam cię, powiedz, żem walczył szlachetnie.
— Prawda — odpowiedział raniony — pan de Wardes walczył szlachetnie i kto utrzymuje inaczej, jest moim nieprzyjacielem.
— A... panie — wyrzekł Manicamp — pomóż mi najprzód przenieść tego biednego młodzieńca, a potem dam ci zadośćuczynienie, jakiego tylko zechcesz; albo, jeżeli ci pilno, zawiążmy rany hrabiego naszemi chustkami i ponieważ mamy dwa pistolety nabite, strzelajmy się.
— Dziękuje — odpowiedział de Wardes — w ciągu jednej godziny widziałem już śmierć zbliska; to okropne, wolę już przyjąć pańskie usprawiedliwienie.
Manicamp zaczął się śmiać i Guiche, pomimo cierpień, nie mógł też powstrzymać się od śmiechu. Dwaj młodzieńcy chcieli go nieść, lecz oświadczył, że dosyć ma sił i sam pójdzie.
Manicamp podał mu rękę, de Wardes wziął go pod drugą, i tak zaprowadzili do Fontainebleau, do doktora, tego samego, który był przy śmierci franciszkanina, poprzednika Aramisa.