Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy panna de Montalais ścigała oczami hrabiego i Manicampa, Malicorne korzystał z zajęcia młodej dziewicy, aby zdobyć sobie znośniejsze miejsce. Kiedy się odwróciła, spostrzegła natychmiast zmianę pozycji Malicorna. Siedział on jak małpa na murze, nogi mając na pierwszym szczeblu drabiny.
— Poco przybyłeś do Fontainebleau?... alboż twoje mieszkanie nie jest w Orleanie?...
— Poco przybyłem, pytasz pani?... krótka na to odpowiedź, ażeby ciebie widzieć.
— A to mi piękna potrzeba!...
— Może dla pani nic nie znacząca, ale dla mnie bardzo wielka. Co zaś do mojego mieszkania, wiesz, że je oddawna opuściłem i że na przyszłość postanowiłem nie mieć innego nad to, które ty zajmujesz. Skoro zatem chwilowe twoje mieszkanie jest w Fontainebleau, przybyłem do Fontainebleau.
Montalais wzruszyła ramionami.
— Chciałeś mnie pan widzieć?... Widziałeś już, więc odchodź!
— O, nie przyszedłem tylko dla tego, aby panią widzieć, ale dlatego, aby z panią porozmawiać.
— Ale ja nie mogę dzisiejszego wieczora... nie mogę w tej chwili.
— A to dlaczego?
— Panna de Tonnay-Charente czeka na mnie w swym pokoju, ma powierzyć mi rzeczy wielkiej wagi.
— Od jak dawna czeka?
— Przynajmniej od godziny.
— Zatem — odrzekł spokojnie Malicorne — niech jeszcze kilka minut poczeka.
— Panie Malicorne, pan się zapominasz.
— To ma znaczyć, że pani o mnie zapominasz i że ja niecierpliwie się rolą, jaką mi każesz grać; od ośmiu dni włóczę się koło ciebie, a ty ani razu nie raczyłaś spojrzeć.
— Powiedz pan czego chcesz, czego żądasz, czego wymagasz?... — zapytała Montalais z uległością.
— Powiedz mi, co słychać nowego?
— Z czem?
— Co do mojej posady u księcia?
— A! mój panie Malicorne, w tych dniach nie tak łatwo zbliżyć się do księcia.
— Może później.
— Zapewne, od wczoraj nie jest tak zazdrosny.
— Jakże przeminęła ta milutka choroba?
— Puszczono wieść, że król zwrócił oczy na inną kobietę, książę nagle się uspokoił.
— Któż rozsiał tę wieść?
Montalais zniżyła głos.
— Mówiąc między nami — rzekła — zdaje się, że król i księżna są w porozumieniu.
— A!.. — podchwycił Malicorne — to byłby jedyny środek, ale biedny hrabia de Guiche?
— O! jego widać zupełnie wyrugowano.
— A czy pisują do siebie?
— Od tygodnia u nikogo pióra w ręku nie widziałam.
— Jakże pani jesteś z księżną?
— Jak można najlepiej.
— A z królem?
— Król uśmiecha się do mnie, ilekroć mnie widzi.
— Zatem powiedz mi pani, na którą kobietę kochankowie zwrócili oczy, aby jej użyć za płaszczyk?
— Na pannę de La Valliere.
— Biedna dziewczyna!... należałoby temu przeszkodzić.
— A to dlaczego?
— Bo pan Raul de Bragelonne ją albo siebie zabije, jeżeli będzie miał najmniejsze podejrzenie.
— Raul? Raul? czy tak pan sądzisz?
— Kobiety mówią, że się znają na namiętnościach — rzekł Malicorne — a nie umieją nawet czytać myśli w swoich oczach i w swoich sercach. Jednak ja powiadam pani, że pan de Bragelonne tak dalece kocha pannę de La Valliere, że, gdyby się przekonał, iż go zwodzi, to ją, albo siebie niezawodnieby zabił.
— Król ją obroni — odparła Montalais.
— Król?... — zawołał Malicorne.
— Zapewne.
— On gotów nawet...
— Przez Boga żywego!... — zawołał Montalais — chyba oszalałeś, panie Malicorne.
— Bynajmniej; wszystko, co pani mówię, jest zupełnie prawdopodobne. I ja także wiem o pewnej rzeczy.
— O jakiej?
— Że osłonię biednego pana Raula od żartów.
— Pst! nieszczęsny!... — szepnęła panna Montalais, wchodząc jeszcze na jeden szczebel, aby bardziej zbliżyć się do Malicorna — ani słowa wicehrabiemu de Bragelonne.
— A to dlaczego?
— Dzisiaj wieczorem, pod dębem królewskim, La Valliere głośno i z prostotą wyrzekła te wyrazy: Nie pojmuję, jak kto może kochać jakiegoś mężczyznę, ujrzawszy króla.
Malicorne podskoczył na murze.
— Toż to woła o pomstę — rzekł Malicorne — kobiety są jak węże.
— Uspokój się, panie Malicorne, uspokój się.
— Nie mogę, przeciwnie, trzeba zło zniszczyć w zarodku, uprzedźmy pana Raula, póki czas jeszcze.
— Czy król wie o tem, czy mu doniesiono?
— Król to sam słyszał.
— A! przez rany Chrystusa Pana! jak mawiał kardynał.
— Król był ukryty w klombie pobliskim przy królewskim dębie.
— Z tego wynika — rzekł Malicorne — że na przyszłość plan króla i księżny pójdzie jak na kółkach, tocząc się po ciele biednego Bragelonna.
— Widzisz więc, że tu niema rady.
— To okropność!
— Na honor — rzekł Malicorne po chwili milczenia — nie stawiajmy biednych osób pomiędzy wielkim dębem i wielkim królem, jeżeli nie chcemy być zgnieceni.
— Właśnie to samo chciałam i ja powiedzieć.
— Myślmy o sobie.
— Ja to samo mówię.
— Zatem otwórz pani twoje piękne oczy.
— A pan swoje wielkie uszy.
— Podaj mi pani twoje maleńkie usteczka.
— Oto jest — odparła, gotówką płacąc za śmiałość.
— Teraz zastanówmy się: hrabia de Guiche kocha księżnę; La Valliere kocha króla; król kocha księżnę i La Valliere; książę kocha tylko sam siebie. W pośród tylu miłości nawet głupiec może sobie zapewnić pomyślność, a cóż dopiero ludzie tak rozsądni, jak my.
— Znowu pan marzysz?
— Przeciwnie, myślę o rzeczywistości; pozwól mi poprowadzić cię, moja przyjaciółko, wszakżeś na tem źle nie wyszła.
— To prawda. Zatem — co należy czynić teraz?
— Potrzeba mieć ustawicznie oczy otwarte, uszy wytężone, zbierać i gromadzić broń, a strzec się wszystkiego, coby nam mogło szkodzić.
— Zgoda! Teraz zaś, gdyśmy omówili nasze sprawy, żegnam pana. Wracaj pan do swojego zajazdu.
— Do mojego zajazdu?
— Alboż pan nie stoisz pod Pięknym Pawiem?
— Montalais, Montalais, zatem wiedziałaś o mojej obecności w Fontainebleau.
— I czegóż to dowodzi?... Chyba tego, że zajmuję się niewdzięcznikiem!...
— O! o!
— Powracaj pan pod Pięknego Pawia.
— Kiedy nie mogę wracać.
— Czy pan nie masz tam mieszkania?
— Już nie mam.
— Już pan nie masz? a kto je panu zajął?
— Zaczekaj pani. Kiedy powróciłem z wycieczek za panią, przybyłem do zajazdu cały zadyszany i, wchodząc, ujrzałem nosze, na których czterech wieśniaków niosło chorego mnicha.
— Mnicha?
— Tak, starego franciszkanina z siwą brodą. Tego mnicha więc wnoszą do zajazdu; kiedy go wnoszą na schody, ja idę za nim, a kiedy przybywam na piętro, widzę, że go wprowadzają do mojego pokoju.
— Do pańskiego pokoju?
— Tak, do mojego własnego pokoju; przypuszczam, że to pomyłka, wołam gospodarza i pytani o przyczynę tego nadużycia. Gospodarz powiada mi, że pokój, wynajmowany mi przez osiem dni, dziewiątego został wynajęty franciszkaninowi.
— O!... o!...
— Otóż co ja uczyniłem w tem zdarzeniu. Najprzód chciałem się gniewać; następnie zwróciłem się do mnicha, chciałem mu przedstawić niestosowność jego postępowania; lecz mnich, chociaż się wydawał konającym, podniósł się na łokciach, wlepił we mnie ogniste spojrzenie i głosem, którego by się nie zawstydził na czele regimentu kawalerji, zawołał: wypchnąć mi za drzwi tego głupca!... Rozkaz ten został wykonany przez gospodarza i jego ludzi natychmiast, zepchnięto mnie ze schodów prędzej, niż nawet przyzwoitość pozwalała. Takim sposobem, moja przyjaciółko, nie mam schronienia.
— Ale cóż to za franciszkanin?... — zapytała Montalais — czy to generał?...
— Zapewne, zdaje mi się nawet, że jeden z niosących tak go tytułował, mówiąc półgłosem. Tym sposobem nie mam ani pokoju, ani zajazdu, ani schronienia i jestem zmuszony równie jak mój przyjaciel przed chwilą myśleć, abym nie spał na dworze.
— I cóż pan uczynisz?...
— W tem sęk!...
— Rzecz, bardzo prosta — odezwał się trzeci głos.
Montalais i Malicorne prawie razem krzyknęli. Ukazał się Saint-Agnan.
— Kochany panie Malicorne — rzekł Saint-Agnan — szczęśliwy traf przyprowadza mnie tutaj, aby cię wywieść z kłopotu, pójdź, dam ci u siebie pokój, z którego nie wypędzi cię żaden franciszkanin. Co zaś do ciebie, moja panienko, bądź spokojną; już posiadam tajemnicę panny la Valliere, panny de Tonnay-Charente, zatem i swoją możesz mi powierzyć, a ja lepiej będę strzec trzech niż jednej.
Malicorne i Montalais spojrzeli po sobie jak dwaj uczniowie schwytani na swawoli; lecz Malicorne, kiedy przyszedł do przytomności, ujrzał widoczna korzyść w uczynionej mu propozycji i dał znak pannie de Montalais, że się na nią zgadza. Malicorne, schodząc ze szczebla na szczebel, za każdym stopniem rozmyślał, jakimby sposobem można się dowiedzieć o tajemnicy, którą się przechwalał pan Saint-Agnan. Montalais, jak lekka sarna, odbiegła, nie lękając się zabłądzić w klombie lub labiryncie.
Pan Saint-Agnan poprowadził Malicorna do siebie i obsypał tysiącznemi grzecznościami, w tem przekonaniu, że gdy prawie nic od hrabiego de Guiche nie dowiedział się o pannie de la Valliere, z Malicorna większe wyciągnie korzyści.