Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Oberża pod Pięknym Pawiem, jak każda na świecie oberża, winna była tytuł swój zawieszonemu nad jej bramą znakowi. Znak ten przedstawiał pawia z rozwiniętym ogonem.
Malicorne wspomniał o oberży pod Pięknym Pawiem, wyrzekając na wypędzenie z niej. Malicorne, zajęty własnemi interesami, nie powiedział jednakże pannie de Montalais wszystkiego, co godne było uwagi, o tym zajeździe. Malicorne zapomniał naprzykład powiedzieć, jakim sposobem dostał się pod Pięknego Pawia. Nadto, oprócz franciszkanina, o którym wspomniał, nic nie mówił o podróżnych, mieszkających w oberży.
Sposób ich tajemniczego przybycia i pożycia, trudność, jaką miał do zwalczenia każdy obcy, chcący bez hasła wnijść do oberży, powinny były zastanowić, a nawet możemy za to ręczyć, zastanowiły Malicorna. Wszystkie mieszkania zajazdu pod Pięknym Pawiem zajęte były przez cudzoziemców, siedzących w domu, spokojnych, z twarzami uprzedzającemi, z których Malicorne nikogo nie znał. Wszyscy ci podróżni przybyli do zajazdu, gdy on w nim już gościł; każdy z nich wszedł z pewnym rodzajem hasła, które zwróciło uwagę Malicorna, a które gospodarz zajazdu tem usprawiedliwił, że ponieważ miasto pełne jest wielkich panów, nie zbywa na oszustach, a zatem ostrożność jest konieczną. Zastanawiał się jednak Malicorne raz nad tem, dlaczego wpuszczono jego, kiedy od tego czasu, gdy on przybył, tylu innym drzwi zamknięto przed nosem. Zastanawiał się nadewszystko, dlaczego pana Manicamp, który, według niego, powinien był być szanowanym przez wszystkich, odprawiono z pod Pięknego Pawia, niegościnnem nescio vos — nie znam pana. Chociaż Malicorne zajęty był miłosnemi i materjalnemi zabiegami, uderzyło go to wszystko, lecz głowy sobie nad tem nie trudził. Bo i choćby był chciał, byłby niezawodnie nawet przy pomocy wrodzonej przebiegłości, niczego nie odgadł.
W przeciągu ośmiu dni przybyło do tego zajazdu siedmiu podróżnych, a wszyscy nazajutrz po szczęśliwym przyjeździe Malicorna. Tych siedmiu podróżnych przybyło ze stosownym orszakiem. Pierwszym był brygadjer wojsk niemieckich ze swoim sekretarzem, doktorem, trzema lokajami i siedmiu końmi; był to hrabia von Wostput. Kardynał hiszpański z dwoma siostrzeńcami, marszałkiem dworu i dwunastu końmi; był to Jego Wysokość Heredia. Bogaty kupiec z Bremy z lokajem i parą koni, Meinheer Bonstett. Senator wenecki z żoną i córką (obie cudownie piękne). Senator nazywał się signor Marini. Lord szkocki z siedmiu góralami swojego klanu, wszyscy pieszo. Lorda nazywano Mac Cumnor. Pewien Austrjak z Wiednia bez tytułu i herbu, przybyły w karecie. Wielka mina, wielkie tony i ogromne konie. Wszyscy ci podróżni przybyli jednego dnia. Przybycie ich jednak żadnego nie sprawiło zamieszania w oberży, żadnego tłoku na ulicy, a mieszkania dla nich były naprzód zamówione przez kurjerów, lub sekretarzy, przybyłych o dzień przedtem.
Malicorne, przybywszy przed nimi na chudym koniu, obładowanym niewielkim tłomoczkiem, przedstawił się gospodarzowi zajazdu pod Pięknym Pawiem, jako przyjaciel pewnego pana, który, ciekawy będąc uroczystości, miał niebawem za nim przybyć. Gospodarz, na te słowa, uśmiechnął się jakby znał doskonale Malicorna, czy też owego wielkiego pana, i rzekł:
— Wybieraj sobie pan mieszkanie, jakie ci się podoba, albowiem przybywasz pierwszy.
A wyrzekł to ze znaczącą pewnością, jakby chciał powiedzieć: Bądź pan spokojny, wiemy, z kim mamy do czynienia i będziemy umieli postępować stosownie. Te słowa i gest im towarzyszący wydawały się Malicornowi życzliwe, ale niejasne. Zresztą, ponieważ nie chciał robić wielkich wydatków, a żądając małego pokoiku, lękał się, aby mu go nie odmówiono z powodu lekceważenia jego osoby, postanowił naciągnąć oberżystę i oszukać go swoją przebiegłością. Uśmiechnął się zatem, jak człowiek, który wszystko, co dla niego czynią, uważa za powinność.
— Mój kochany gospodarzu — rzekł — wezmę najlepszy i najweselszy apartament.
— Ze stajniami?...
— Tak, ze stajniami.
— Kiedy?...
— Zaraz dziś, jeżeli można.
— Bardzo dobrze.
— Tylko — dodał Malicorne; — ja sam wielkiego mieszkania nie będę zajmował.
— Dobrze, jak się panu podoba — odrzekł gospodarz, jakby pojmował, o co rzecz chodzi.
— Pewne powody, o których dowiesz się pan później, skłaniają mnie do wzięcia tego małego pokoiku na mój rachunek.
— Tak, tak rozumiem, — odrzekł gospodarz.
— Kiedy mój przyjaciel przybędzie, zajmie ten wielki apartament, i — ponieważ do niego będzie należał — zarządzi nim, jak mu będzie dogodniej.
— Bardzo dobrze, tak właśnie umówiono się.
— Umówiono?...
— Słowo w słowo.
— A to szczególniejsza?... — pomyślał Malicorne. — Zatem rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Tego właśnie potrzeba. Teraz, kiedy pan rozumiesz, bo pojmujesz zapewne wszystko?...
— Doskonale.
— Zatem każ mnie zaprowadzić do mojego pokoju.
Gospodarz zajazdu pod Pięknym Pawiem szedł przed Malicornem, trzymając czapkę w ręku.
Malicorne zajął swój pokój i dziwił się, widząc — że, ilekroć spotkał się z gospodarzem, — ten mrugał oczami, co oznaczało widocznie jakieś umówione hasło.
Nareszcie jak pies gończy wybiegł na chwytanie nowin i plotek dworskich, nie zważając na żadne trudności, jak to opowiadał pannie de Montalais. Nazajutrz, po zajęciu pokoju, widział, jak przybywało kolejno siedmiu podróżnych, którzy zajęli cały niemal zajazd. Na widok tylu osób i ekwipażów, Malicorne zacierał ręce z radości, bo przekonywał się, że nie znalazłby kąta na wypoczynek, gdyby był przybył o dzień później. Gdy już wszyscy cudzoziemcy zajęli swoje mieszkania, wszedł gospodarz do pokoju Malicorna i rzekł ze zwyczajną uprzejmością:
— Mój drogi panie, pozostawiam wielki apartament do pańskiej dyspozycji.
— Właśnie, o tem myślałem. Przyjaciel mój nie pisze i nie przybywa, obawiam się, że zmienił plany. Upoważniam więc pana do wynajęcia tego mieszkania, jeżeli zaproponują ci stosowne wynagrodzenie.
— Ależ ja mam list od niego.
— A!...
— Tak jest.
— A cóż w nim?... czy list zgadza się z tem co do mnie mówił?
— Oto jest: „do pana właściciela zajazdu pod Pięknym Pawiem.
„Jesteś pan zapewne już uprzedzony o zamiarze zjechania się kilku znakomitych osób w twojej oberży. Ja należę do towarzystwa, które ma zebrać się w Fontainebleau. Zatrzymaj więc pan i mały pokoik dla przyjaciela, który przede mną, albo po mnie przybędzie“.
— Zatem to pański przyjaciel?... — zapytał, przerywając czytanie, gospodarz z pod Pięknego Pawia.
Malicorne ukłonił się skromnie.
Gospodarz czytał dalej:
„I wielki apartament dla mnie. Większe mieszkanie mnie obchodzi; lecz pragnę, aby cena małego pokoju była umiarkowana, albowiem jest on przeznaczony dla biedaka“.
— Zatem to pan?... — zapytał powtórnie gospodarz.
— Tak, zapewne.
— A zatem pański przyjaciel zapłaci za swój apartament, a pan za swój pokój.
— Niech mnie piorun trzaśnie!... — rzekł Malicorne do siebie — jeżeli choć jeden wyraz z tego wszystkiego rozumiem.
A dodał głośno:
— Powiedz mi pan, czy jesteś zadowolony z nazwiska?...
— Z jakiego nazwiska?...
— Z nazwiska, które list kończy, zapewne ono jest dla ciebie rękojmia?...
— Właśnie chciałem o nie pytać — odparł gospodarz.
— Jakto? list niepodpisany?...
— Niepodpisany, — odpowiedział gospodarz, wytrzeszczając oczy, pełne ciekawości.
— Kiedy tak — odparł Malicorne, naśladując poruszenie gospodarza — widać nie chciał się zdradzić.
— Zapewne.
— A zatem ja, jako jego przyjaciel, jego zaufany, nie mogę odkrywać incognito.
— Słusznie, bardzo słusznie — odpowiedział gospodarz, — i ja wcale o to nie nalegam.
— Umiem ocenić tę delikatność. Co do mnie, jak pisze mój przyjaciel, pokój mój jest oddzielny. Zgódźmy się zatem o cenę.
— Już zgodzony.
— Ale pan pojmujesz, że dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół. Rachujmy więc.
— To nic pilnego.
— Porachujmy się: pokój, jedzenie dla mnie, stajnia i żywność dla konia. Ile za to wszystko na dzień?...
— Cztery liwry, panie.
— Zatem dwanaście liwrów za trzy dni upłynione.
— Dwanaście liwrów, tak, panie.
— Oto są.
— Dlaczegóż pan zaraz płaci?... niema nic pilnego.
— Dlatego — odpowiedział Malicorne, zniżając głos i udając tajemniczość, w której widział powodzenie — dlatego, że mogę nagle wyjechać, wyprowadzić się lada chwila, a nie miałbym czasu rachować się.
— Masz pan słuszność.
— Zatem pokój jest moim.
— Bez zaprzeczenia pański.
— Żegnam pana.
Gospodarz oddalił się.
Malicorne był przekonany, że tylko de Guiche, lub Manicamp mogli napisać ten list i czekał ich przybycia.
Tak trwało aż do siódmego dnia, owego dnia, któryśmy szczegółowo opisali w poprzedzających rozdziałach. Właśnie, Malicorne stał przy oknie swojego pokoju, kiedy ukazał się konno Manicamp z miną smutną i cierpiącą.
— Dobrze — rzekł do siebie Malicorne, poznając go na pierwszy rzut oka — otóż mój jegomość przybywa upomnieć się o swoje mieszkanie.
I zawołał na Manicampa.
Manicamp podniósł głowę i poznał Malicorna.
— A! dla Boga — zawołał Manicamp, wypogadzając twarz — witam cię, Malicornie!... włóczę się po Fontainebleau, szukając trzech rzeczy, których znaleźć nie mogę: hrabiego de Guiche, pokoju i stajni dla konia.
— Co do pana de Guiche — odpowiedział Malicorne — nie mogę udzielić ani dobrych ani złych wiadomości, bo go nie widziałem; co zaś do pokoju i stajni, mam nader pomyślne.
— O!
— Tak, właśnie w tym zajeździe są zamówione mieszkania.
— Zamówione, przez kogo?
— Zapewne przez pana.
— Przeze mnie?...
— Jakto?... pan nie zamówiłeś mieszkania?
— Ani mi się nie śniło.
W tejże chwili ukazał się gospodarz domu we drzwiach.
— Proszę o pokój — rzekł do niego Manicamp.
— Czyś pan sobie zamówił?...
— Nie, nie zamówiłem.
— Jeżeli pan nie zamówiłeś, niema pokoju.
— Jeżeli o to chodzi, to powiem, że zamówiłem — odparł Manicamp.
— Pokój, czy mieszkanie?...
— Co chcesz, mój przyjacielu.
— Czy zamówiłeś pan listownie?... — zapytał dalej gospodarz.
Malicorne głową skinął na Manicampa.
— Tak, zapewne, listownie, — odpowiedział Manicamp. — Czyś pan odebrał ode mnie pismo?...
— Jakiej daty?... — zapytał ponownie gospodarz, w którym niepewność pana Manicampa zrodziła podejrzenie.
Manicamp podrapał się w ucho i spojrzał w okno Malicorna; ale ten odszedł od okna i schodził po schodach, aby przyjść z pomocą przyjacielowi. Właśnie w tejże samej chwili jakiś podróżny, odziany długą kapą hiszpańską, ukazał się przed zajazdem w takiej odległości, że mógł słyszeć rozmowę.
— Pytam pana, pod jaką datą pisałeś do mnie list, zamawiając mieszkanie?... — powtórzył nalegająco gospodarz.
— Pod datą ostatniej środy — odpowiedział głosem łagodnym i grzecznym tajemniczy nieznajomy, dotykając ramienia gospodarza.
Manicamp cofnął się, a Malicorne, który ukazał się na progu, znowu podrapał się w ucho. Gospodarz powitał nowoprzybyłego, jak ten, który poznaje prawdziwego podróżnego.
— Panie — rzekł doń grzecznie — pański apartament jak i stajnie dla koni czekają na twe rozkazy. Tylko....
I obejrzał się.
— A pańskie konie?... — zapytał.
— Moje konie przybędą, albo może nie przybędą, lecz mało to ciebie, gospodarzu, obchodzi, byle ci zapłacono, według zamówienia.
Gospodarz nisko się skłonił.
— Czyś mi prócz tego — mówił nieznajomy podróżny — zachował mały pokoik, o który cię prosiłem?...
— Masz tobie!... — rzekł do siebie Malicorne.
— Pański przyjaciel od ośmiu dni go zajmuje — odpowiedział gospodarz, wskazując Malicorne, który skulił się, jak tylko mógł najbardziej.
Podróżny, podnosząc kołnierz u swojego płaszcza aż pod nos, spojrzał bystro na Malicorna.
— Panie, to nie mój przyjaciel.
Gospodarz odskoczył.
— Ja nie znam tego pana — mówił dalej podróżny.
— Jakto!... — zawołał oberżysta, zwracając się do Malicorna — jakto, pan nie jesteś przyjacielem tego pana?...
— Co to pana obchodzi, byle ci zapłacono?.. — odpowiedział Malicorne z powagą, parodjując nieznajomego.
— Wiele mi na tem zależy — odparł gospodarz, zaczynając spostrzegać, że zaszła pomyłka co do osób — proszę cię, mój panie, abyś natychmiast ustąpił z tego pokoju.
— Ależ — rzekł Malicorne — pan nie potrzebuje odrazu mieszkania na pierwszem piętrze i pokoju na drugiem...
— Przykro mi bardzo — odrzekł łagodnym głosem podróżny — ale potrzebuję równocześnie pokoju i apartamentu.
— Ale dla kogo?... — zapytał Malicorne.
— Apartamentu dla siebie.
— Dobrze; a pokój?...
— Patrz pan — rzekł podróżny, wskazując ręką zbliżający się orszak.
Malicorne spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył niesionego na noszach franciszkanina, o którego wprowadzeniu się do pokoju opowiedział później pannie de Montalais.
Skutkiem przybycia nieznajomego podróżnego i chorego franciszkanina, Malicorna wyparto z mieszkania.