Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
ZASADZKA.

Król dal znak muszkieterowi i panu Saint-Agnan. Znak był rozkazujący i mówił: pod karą śmierci, milczeć!... D‘Artagnan oddalił się, jak żołnierz, w kąt pokoju. Saint-Agnan, jako ulubieniec królewski, oparł się na poręczy krzesła królewskiego. Manicamp z prawą nogą naprzód, z uśmiechem na ustach, rękami białemi i zgrabnemi, postąpił, kłaniając się królowi. Król odpłacił to skłonieniem głowy.
— Dobry wieczór, panie Manicamp.
— Wasza Królewska Mość kazałeś mnie przywołać.
— Tak, aby dowiedzieć się szczegółów nieszczęśliwego wypadku, który spotkał pana de Guiche.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, to bolesne.
— Czy byłeś tam podczas wypadku?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ale przybyłeś na miejsce wypadku w kilka chwil po jego spełnieniu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, prawie w godzinę.
— A gdzie wypadek się zdarzył?
— Na łączce w lesie Rochin.
— A!... to miejsce schadzki na łowy.
— To samo, Najjaśniejszy Panie.
— A więc, panie Manicamp, opowiedz mi, co wiesz ze szczegółów tego nieszczęścia.
— Sądzę, że Wasza Królewska Mość jest już powiadomiony, i nie chciałbym go utrudzać powtarzaniem.
— Nie, nie lękaj się tego.
Manicamp spojrzał wkoło siebie, widział, że d‘Artagnan stoi, oparty o ścianę z twarzą spokojną, dobroduszną, a Saint-Agnan, z którym przyszedł, stoi oparty o krzesło królewskie z takim samym wyrazem twarzy. Zdecydował się zatem mówić.
— Wasza Królewska Mość wie, że wypadki na łowach są rzeczą zwyczajną.
— Na łowach?...
— Tak, osobliwie przy zasadzaniu się na zwierza?...
— A!... — rzekł król — więc to przy zasadzce na zwierza przytrafił się wypadek?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odważył się powiedzieć Manicamp — czy Wasza Królewska Mość nie wie o tem?...
Król, który nienawidził kłamstwa odpowiedział dość ostro:
— Że przy zasadzce wypadek się przytrafił?
— Tak, na nieszczęście, Najjaśniejszy Panie.
— Na jakiego zwierza była zasadzka?...
— Na dzika, Najjaśniejszy Panie.
— A!... co za szalona myśl przyszła panu de Guiche samemu iść na dzika; to zabawa dobra dla wieśniaka, ale dla syna marszałka de Grammont, który ma poddostatkiem psów łuczników, aby polować jak szlachcic.
Manicamp wzruszył ramionami.
— Młodość jest lekkomyślnością — rzekł krótko.
— No... Mów pan dalej — podchwycił król.
Manicamp nie śmiejąc powiedzieć prawdy i cedząc po wyrazie, jak ten, co, wchodząc na bagno, za każdym krokiem próbuje, nim stąpi, wykrztusił:
— Najjaśniejszy Panie, biedny Guiche sam udał się na zasadzkę.
— Sam!... śliczny myśliwy!... czy pan de Guiche nie wie, że dzik zwraca się na strzał.
— To właśnie mu się przytrafiło, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem wiedział o zwierzu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Wieśniacy widzieli go w kartoflach.
— Jakież to było — zwierzę?...
— Odyniec.
— Trzeba było zatem uprzedzić mnie, panie, że pan de Guiche ma zamiar samobójstwa, bo przecie widziałem go na łowach i wiem że jest doświadczonym myśliwym. Kiedy strzela do grubego zwierza i przy psach, przedsiębierze wszelkie ostrożności i strzela z karabinu, nie zaś jak teraz, z pistoletów.
Manicamp zadrżał.
— Z pistoletów zbytkownych, dobrych do pojedynku z ludźmi, ale nie z dzikiem!... cóż u djabła!...
— Najjaśniejszy Panie, są rzeczy, które nie dadzą się wytłumaczyć.
— Masz słuszność, i wypadek, który nas zajmuje, jest jednym z takich. Mów pan dalej.
— Otóż tak się rzecz miała, Najjaśniejszy Panie, hrabia de Guiche czekał na dzika....
— Konno czy pieszo?... — zapytał król.
— Konno, strzelił do zwierza i chybił.
— Niezręczny!...
— Zwierzę zwróciło się na niego.
— I zabiło mu konia.
— Wasza Królewska Mość wie o wszystkiem.
— Mówiono, mi, że znaleziono zabitego konia przy drodze w lasku Rochin. Domyślam się, że to był koń pana de Guiche.
— Rzeczywiście jego, Najjaśniejszy Panie.
— No, to co do konia, dobrze, ale co do pana de Guiche?...
— De Guiche powalony na ziemię, szamotał się z dzikiem i raniony został w rękę i piersi.
— Straszny wypadek, przyznać należy — rzekł król — ale z winy samego hrabiego. Któż na takie zwierzę chodzi z pistoletami?.. czy zapomniał bajki o Adonisie?...
Manicamp w ucho się podrapał.
— Prawda — rzekł — wielka nieroztropność.
— Wytłumacz to, panie Manicamp.
— Najjaśniejszy Panie, co przeznaczone, to nieuniknione.
— A!.. pan jesteś fatalista?...
Manicamp był jak na szpilkach.
— Gniewam się na ciebie, panie Manicamp — mówił król.
— Na mnie, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak; jak mogłeś, będąc przyjacielem pana de Guiche i wiedząc, że ulega podobnym szałom, nie powstrzymać go?...
Manicamp sam nie wiedział, co ma czynić; ton mowy króla nie był tonem człowieka dowierzającego. Z drugiej strony ton ten nie miał ani surowości, jakiej wymagała ta okoliczność, ani badawczego nalegania. W głosie było więcej żartobliwości, niż groźby.
— I mówisz pan, że konia pana de Guiche znaleziono zabitego?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I wcale cię to nie zdziwiło?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, na ostatniem polowaniu, pan de Saint-Maure, Wasza Królewska Mość przypomina sobie, miał pod sobą tak samo zabitego konia.
— Tak, ale z rozpłatanym brzuchem.
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie.
— I gdyby koń pana de Guiche również miał brzuch rozpłatany, wcale by mnie to nie dziwiło.
Manicamp otworzył wielkie oczy.
— Ale to mnie właśnie zadziwia — mówił król dalej — że koń pana de Guiche zamiast mieć brzuch rozpłatany, ma strzaskany łeb.
Manicamp zmieszał się.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł król — wszak w skronie konia pana de Guiche trafiono?... Przyznaj, panie Manicamp, że to szczególniejsze.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Manicamp — wiesz, że koń jest zwierzęciem bardzo zmyślnem i widać usiłował się bronić.
— Ale koń broni się tylnemi nogami, a nie łbem.
— Koń przestraszony był widać, bo upadł, a wtedy dzik, pojmujesz Najjaśniejszy Panie, wtenczas dzik...
— Tak, pojmuję co do konia, ale co do jeźdźca?
— To rzecz bardzo prosta, dzik zwrócił się od konia do jeźdźca i, jak miałem honor Waszej Królewskiej Mości powiedzieć, skaleczył w rękę pana de Guiche, kiedy ten miał do niego z drugiego pistoletu wystrzelić i uderzeniem kła zranił go w piersi.
— Nie może być nic bardziej prawdopodobnego, panie Manicamp; bardzo słusznie ufasz swojej wymowie, bo cudownie opowiadasz.
— Król dobry jest, — pomyślał sobie Manicamp, kłaniając się w największem pomieszaniu.
— Tylko od dzisiaj zabraniam mojej szlachcie chodzić na zasadzki. Ba!... to samo byłoby to, co na pojedynki pozwolić.
Manicamp zadrżał i zbierał się do wyjścia.
— Czy król jest zadowolony? — zapytał.
— Oczarowany; ale nie oddalisz się jeszcze, panie Manicamp — rzekł Ludwik — mam do ciebie interes.
— Doskonale, — pomyślał d‘Artagnan — ot, ten nie ma naszego dowcipu.
I wydał westchnienie, które mogło znaczyć.
— O!... ludzie naszej siły, gdzież się oni podzieli!....
W tej chwili odźwierny drzwi uchylił i zapowiedział lekarka królewskiego.
— A!.. — zawołał Ludwik — właśnie pan Valot odwiedził pana de Guiche. Będziemy mieli wiadomość o ranionych.
Manicamp uczuł, że mu się ziemia pod nogami usuwa.
— Tym sposobem — dodał król — będziemy mieli czyste sumienie.
I spojrzał na d‘Artagnana, który nawet oka nie zmrużył.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.