Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Król dal znak muszkieterowi i panu Saint-Agnan. Znak był rozkazujący i mówił: pod karą śmierci, milczeć!... D‘Artagnan oddalił się, jak żołnierz, w kąt pokoju. Saint-Agnan, jako ulubieniec królewski, oparł się na poręczy krzesła królewskiego. Manicamp z prawą nogą naprzód, z uśmiechem na ustach, rękami białemi i zgrabnemi, postąpił, kłaniając się królowi. Król odpłacił to skłonieniem głowy.
— Dobry wieczór, panie Manicamp.
— Wasza Królewska Mość kazałeś mnie przywołać.
— Tak, aby dowiedzieć się szczegółów nieszczęśliwego wypadku, który spotkał pana de Guiche.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, to bolesne.
— Czy byłeś tam podczas wypadku?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ale przybyłeś na miejsce wypadku w kilka chwil po jego spełnieniu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, prawie w godzinę.
— A gdzie wypadek się zdarzył?
— Na łączce w lesie Rochin.
— A!... to miejsce schadzki na łowy.
— To samo, Najjaśniejszy Panie.
— A więc, panie Manicamp, opowiedz mi, co wiesz ze szczegółów tego nieszczęścia.
— Sądzę, że Wasza Królewska Mość jest już powiadomiony, i nie chciałbym go utrudzać powtarzaniem.
— Nie, nie lękaj się tego.
Manicamp spojrzał wkoło siebie, widział, że d‘Artagnan stoi, oparty o ścianę z twarzą spokojną, dobroduszną, a Saint-Agnan, z którym przyszedł, stoi oparty o krzesło królewskie z takim samym wyrazem twarzy. Zdecydował się zatem mówić.
— Wasza Królewska Mość wie, że wypadki na łowach są rzeczą zwyczajną.
— Na łowach?...
— Tak, osobliwie przy zasadzaniu się na zwierza?...
— A!... — rzekł król — więc to przy zasadzce na zwierza przytrafił się wypadek?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odważył się powiedzieć Manicamp — czy Wasza Królewska Mość nie wie o tem?...
Król, który nienawidził kłamstwa odpowiedział dość ostro:
— Że przy zasadzce wypadek się przytrafił?
— Tak, na nieszczęście, Najjaśniejszy Panie.
— Na jakiego zwierza była zasadzka?...
— Na dzika, Najjaśniejszy Panie.
— A!... co za szalona myśl przyszła panu de Guiche samemu iść na dzika; to zabawa dobra dla wieśniaka, ale dla syna marszałka de Grammont, który ma poddostatkiem psów łuczników, aby polować jak szlachcic.
Manicamp wzruszył ramionami.
— Młodość jest lekkomyślnością — rzekł krótko.
— No... Mów pan dalej — podchwycił król.
Manicamp nie śmiejąc powiedzieć prawdy i cedząc po wyrazie, jak ten, co, wchodząc na bagno, za każdym krokiem próbuje, nim stąpi, wykrztusił:
— Najjaśniejszy Panie, biedny Guiche sam udał się na zasadzkę.
— Sam!... śliczny myśliwy!... czy pan de Guiche nie wie, że dzik zwraca się na strzał.
— To właśnie mu się przytrafiło, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem wiedział o zwierzu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Wieśniacy widzieli go w kartoflach.
— Jakież to było — zwierzę?...
— Odyniec.
— Trzeba było zatem uprzedzić mnie, panie, że pan de Guiche ma zamiar samobójstwa, bo przecie widziałem go na łowach i wiem że jest doświadczonym myśliwym. Kiedy strzela do grubego zwierza i przy psach, przedsiębierze wszelkie ostrożności i strzela z karabinu, nie zaś jak teraz, z pistoletów.
Manicamp zadrżał.
— Z pistoletów zbytkownych, dobrych do pojedynku z ludźmi, ale nie z dzikiem!... cóż u djabła!...
— Najjaśniejszy Panie, są rzeczy, które nie dadzą się wytłumaczyć.
— Masz słuszność, i wypadek, który nas zajmuje, jest jednym z takich. Mów pan dalej.
— Otóż tak się rzecz miała, Najjaśniejszy Panie, hrabia de Guiche czekał na dzika....
— Konno czy pieszo?... — zapytał król.
— Konno, strzelił do zwierza i chybił.
— Niezręczny!...
— Zwierzę zwróciło się na niego.
— I zabiło mu konia.
— Wasza Królewska Mość wie o wszystkiem.
— Mówiono, mi, że znaleziono zabitego konia przy drodze w lasku Rochin. Domyślam się, że to był koń pana de Guiche.
— Rzeczywiście jego, Najjaśniejszy Panie.
— No, to co do konia, dobrze, ale co do pana de Guiche?...
— De Guiche powalony na ziemię, szamotał się z dzikiem i raniony został w rękę i piersi.
— Straszny wypadek, przyznać należy — rzekł król — ale z winy samego hrabiego. Któż na takie zwierzę chodzi z pistoletami?.. czy zapomniał bajki o Adonisie?...
Manicamp w ucho się podrapał.
— Prawda — rzekł — wielka nieroztropność.
— Wytłumacz to, panie Manicamp.
— Najjaśniejszy Panie, co przeznaczone, to nieuniknione.
— A!.. pan jesteś fatalista?...
Manicamp był jak na szpilkach.
— Gniewam się na ciebie, panie Manicamp — mówił król.
— Na mnie, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak; jak mogłeś, będąc przyjacielem pana de Guiche i wiedząc, że ulega podobnym szałom, nie powstrzymać go?...
Manicamp sam nie wiedział, co ma czynić; ton mowy króla nie był tonem człowieka dowierzającego. Z drugiej strony ton ten nie miał ani surowości, jakiej wymagała ta okoliczność, ani badawczego nalegania. W głosie było więcej żartobliwości, niż groźby.
— I mówisz pan, że konia pana de Guiche znaleziono zabitego?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I wcale cię to nie zdziwiło?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, na ostatniem polowaniu, pan de Saint-Maure, Wasza Królewska Mość przypomina sobie, miał pod sobą tak samo zabitego konia.
— Tak, ale z rozpłatanym brzuchem.
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie.
— I gdyby koń pana de Guiche również miał brzuch rozpłatany, wcale by mnie to nie dziwiło.
Manicamp otworzył wielkie oczy.
— Ale to mnie właśnie zadziwia — mówił król dalej — że koń pana de Guiche zamiast mieć brzuch rozpłatany, ma strzaskany łeb.
Manicamp zmieszał się.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł król — wszak w skronie konia pana de Guiche trafiono?... Przyznaj, panie Manicamp, że to szczególniejsze.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Manicamp — wiesz, że koń jest zwierzęciem bardzo zmyślnem i widać usiłował się bronić.
— Ale koń broni się tylnemi nogami, a nie łbem.
— Koń przestraszony był widać, bo upadł, a wtedy dzik, pojmujesz Najjaśniejszy Panie, wtenczas dzik...
— Tak, pojmuję co do konia, ale co do jeźdźca?
— To rzecz bardzo prosta, dzik zwrócił się od konia do jeźdźca i, jak miałem honor Waszej Królewskiej Mości powiedzieć, skaleczył w rękę pana de Guiche, kiedy ten miał do niego z drugiego pistoletu wystrzelić i uderzeniem kła zranił go w piersi.
— Nie może być nic bardziej prawdopodobnego, panie Manicamp; bardzo słusznie ufasz swojej wymowie, bo cudownie opowiadasz.
— Król dobry jest, — pomyślał sobie Manicamp, kłaniając się w największem pomieszaniu.
— Tylko od dzisiaj zabraniam mojej szlachcie chodzić na zasadzki. Ba!... to samo byłoby to, co na pojedynki pozwolić.
Manicamp zadrżał i zbierał się do wyjścia.
— Czy król jest zadowolony? — zapytał.
— Oczarowany; ale nie oddalisz się jeszcze, panie Manicamp — rzekł Ludwik — mam do ciebie interes.
— Doskonale, — pomyślał d‘Artagnan — ot, ten nie ma naszego dowcipu.
I wydał westchnienie, które mogło znaczyć.
— O!... ludzie naszej siły, gdzież się oni podzieli!....
W tej chwili odźwierny drzwi uchylił i zapowiedział lekarka królewskiego.
— A!.. — zawołał Ludwik — właśnie pan Valot odwiedził pana de Guiche. Będziemy mieli wiadomość o ranionych.
Manicamp uczuł, że mu się ziemia pod nogami usuwa.
— Tym sposobem — dodał król — będziemy mieli czyste sumienie.
I spojrzał na d‘Artagnana, który nawet oka nie zmrużył.