Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy król wydawał takie rozporządzenia, aby dojść prawdy, d‘Artagnan, nie tracąc chwili czasu, pobiegł do stajni, zawiesił na kółku latarnię, sam osiodłał konia i udał się na miejsce wskazane przez Jego Królewską Mość. Po pięciu minutach jazdy galopem, był już w lesie, przywiązał konia do pierwszego lepszego drzewa i pieszo udał się na łączkę.
Wtedy z latarnią w ręce zaczął przechadzać się po całej przestrzeni, badając wszystko i rozważając, a po tej pół godzinnej pracy wrócił w milczeniu do konia i, rozmyślając, pojechał do Fontainebleau. Ludwik czekał w swoim gabinecie; znajdował się sam i ołówkiem kreślił na papierze pismo, które, jak d‘Artagnan na pierwszy rzut oka zauważył, nierówne było i poprzekreślane. Wniósł stąd, że muszą to być wiersze.
Król podniósł głowę i spostrzegł d‘Artagnana.
— A co, przynosisz mi wiadomości?... — zapytał.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż widziałeś?
— To co widziałem, wydaje mi się prawdopodobnem, Najjaśniejszy Panie.
— Ależ ja żądałem od ciebie pewności.
— Zbliżę się i do niej, o ile zdołam. Czas dogodny był do poszukiwań jakich miałem polecone dopełnić; deszcz dzisiejszy rozmoczył drogi.
— Do rzeczy, panie d‘Artagnan.
— Mówiłeś, Najjaśniejszy Panie, że koń jest zabity na zakręcie drogi w lesie Rochin; zacząłem zatem od zbadania dróg. Mówię dróg, bo na łączkę można przybyć czterema różnemi drogami, Ta, którą się udałem jedynie świeże przedstawiała ślady. Dwa konie przeszły po niej, obok siebie, osiem ich nóg dokładnie widzieć można na glinie. Jeden bardziej śpieszył, niż drugi. Kroki jego wyprzedzają zawsze innego o pół długości konia.
— Zatem jesteś pewien, że dwóch ich było?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Konie były rosłe i jednakowego chodu, przywykłe do obrotów, albowiem doskonale się zwracały.
— Cóż dalej?
— Jeźdźcy widać zatrzymali się na chwilę, zapewne dla ułożenia warunków walki; konie tymczasem niecierpliwiły się. Jeden z jeźdźców mówił, drugi słuchał i poprzestawał na odpowiedzi. Koń jego kopytami kopał ziemię, co dowodzi, że zajęty słuchaniem, popuścił mu cugle.
— Zatem była to walka?
— Niezaprzeczenie.
— Mów dalej; jesteś zręcznym spostrzegaczem.
— Jeden z dwóch jeźdźców pozostał na miejscu i to ten, który słuchał; drugi przebiegł łączkę i stanął wprost przeciwnika, a wtedy ten, który pozostał na miejscu, przebył przestrzeń galopem aż do dwóch trzecich długości, sądząc, że naciera na nieprzyjaciela; lecz ten pojechał za obwodem cienia od drzewa.
— Ale nie wiesz nazwisk, nieprawdaż?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; wiem tylko, że ten, który udał się poza obwodem cienia, jechał na karym koniu.
— Jak o tem możesz wiedzieć?
— Ponieważ na tarninie, rosnącej nad rowem, pozostało kilka włosów z ogona.
— Mów dalej.
— Co do drugiego konia, nie trudno mi go oznaczyć, bo został na polu bitwy.
— Dlaczego zdechł?
— Otrzymał kulę w skroń.
— Czy to była kula karabinowa, czy pistoletowa?
— Pistoletowa, Najjaśniejszy Panie. Zresztą, z rany konia, odgadłem taktykę tego, który go zabił; pojechał on za cieniem drzewa, aby przeciwnika wziąć z boku; szedłem jego śladami po trawie.
— Karego konia?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Mów dalej, panie d‘Artagnan.
— Teraz, kiedy Wasza Królewska Mość zna stanowisko dwóch przeciwników, muszę się udać za tym, który pojechał galopem.
— Dobrze.
— Koń jeźdźca, który nacierał, został odrazu zabity.
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Jeździec nie miał czasu zsiąść i upadł razem z nim. Widziałem ślad nogi, która z trudnością wyciągał z pod konia. Ostroga, przyciśnięta ciężarem zwierzęcia, zorała ziemię.
— Dobrze, i cóż uczynił podniósłszy się?
— Poszedł wprost na przeciwnika.
— Który wciąż stał na ścieżce?
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Następnie, przebywszy pewną odległość, zatrzymał się, znać dwie jego pięty, jedna przy drugiej, strzelił i chybił przeciwnika.
— A skąd wiesz, że chybił?
— Znalazłem kapelusz, przestrzelony kulą.
— A! to mamy dowód!... — zawołał król.
— Niedostateczny, Najjaśniejszy Panie — obojętnie odpowiedział d‘Artagnan — jest to kapelusz bez cyfr i herbów, pióro czerwone jak u wszystkich; kapelusz i galon niczem się nie odznaczają.
— A człowiek z przestrzelonym kapeluszem, czy strzelił drugi raz?
— Najjaśniejszy Panie, on już zużył dwa strzały.
— Skądże wiesz o tem?
— Znalazłem przybitki pistoletowe.
— A z kulą, która nie zabiła konia, co się stało?
— Porwała pióro u kapelusza temu, w którego była wymierzona i oberwała kawałek osiczyny po drugiej stronie łączki.
— Więc mężczyzna na karym koniu był rozbrojony, a jego przeciwnik miał jeszcze dwa strzały?
— Najjaśniejszy Panie, kiedy jeździec, pozbawiony konia, podnosił się, drugi nabijał broń. Tylko był pomieszany nabijając, i ręka mu drżała.
— A ty skąd to odgadujesz?
— Połowę ładunku wysypał na ziemię i upuścił stempel, nie mając czasu założyć go w pistolet.
— Panie d‘Artagnan, to co mówisz jest cudowne.
— Jest to tylko skutek skupionej uwagi, Najjaśniejszy Panie, i każdy żołnierz znać się na tem powinien.
— Zdaję się, że wszystko widzę, jakbym tam był.
— W rzeczy samej, tak się dziać musiało, z małemi tylko zmianami.
— Teraz powróćmy do rycerza, wysadzonego z konia, mówiłeś, że szedł na swojego przeciwnika, gdy ten nabijał pistolet?
— Tak, ale w chwili, kiedy mierzył, drugi strzelił.
— A!... — zawołał król — a strzał?
— Był okropny, Najjaśniejszy Panie, jeździec upadł na twarz, zrobiwszy trzy kroki naprzód.
— Gdzież go trafiono.
— W dwa miejsca: najprzód w prawą rękę i tym samym strzałem w piersi.
— Ale, jak to możesz zgadnąć?... — zapytał król pełen podziwienia.
— O! to rzecz bardzo prosta; kolba pistoletu była skrwawiona i widać ślad kuli, która się odbiła, Raniony, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ma serdeczny i mały palec urwany.
— Co do ręki zgadzam się ależ ta rana w piersi?
— Najjaśniejszy Panie, są dwie plamy krwi, w odległości dwóch stóp jedna od drugiej, przy jednej z tych plam trawa była wyrwana, przy drugiej pognieciona tylko od ciężaru ciała.
— Biedny Guiche!... — zawołał król.
— A! to pan de Guiche — spokojnie rzekł muszkieter — ja domyślałem się tego ale nie chciałem mówić Waszej Królewskiej Mości. Widziałem herby Grammont na olstrach zabitego konia.
— I sądzisz, że ciężko raniony?
— Bardzo ciężko ponieważ padł odrazu i długo pozostał na tem samem miejscu. Jednak mógł potem iść z miejsca bitwy, wspierany przez dwóch przyjaciół.
— Zatem spotkałeś go powracającego?
— Nie, ale znalazłem ślady stóp trzech mężczyzn: mężczyźni po prawej i lewej stronie szli swobodnie w środku zaś jeden stąpał ciężko; prócz tego ślady krwi dojrzeć było można.
— Teraz, panie, kiedyś tak dokładnie widział walkę, że żaden jej szczegół nie uszedł twojej uwagi, powiedz mi dwa wyrazy o przeciwniku hrabiego de Guiche.
— Ja go nie znam, Najjaśniejszy Panie.
— A jednakże wszystko tak dobrze widzisz.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział d‘Artagnan — wszystko widzę ale nie wszystko mówię, co widzę, a ponieważ biedakowi udało się ujść, pozwól, Najjaśniejszy Panie, że ja nie będę jego oskarżycielem.
— Jednakże winowajcą jest, kto się pojedynkuje.
— Ale nie w moich oczach, Najjaśniejszy Panie — obojętnie odrzekł d‘Artagnan.
— Panie!... — zawołał król — czy wiesz, co mówisz?
— Doskonale, Najjaśniejszy Panie, bo w moich oczach pojedynkujący się jest walecznym człowiekiem. Oto moje zdanie. Wasza Królewska Mość możesz mieć inne, bo jesteś panem.
— Panie d‘Artagnan, jednakże ja wydałem rozkaz.
D‘Artagnan przerwał królowi z poruszeniem, pełnem uszanowania:
— Poleciłeś mi, Najjaśniejszy Panie, podać objaśnienia o walce i znasz je. Czy polecisz mi aresztować przeciwnika, pana de Guiche? wykonam to, ale nie rozkazuj mi donosić, bo będę nieposłuszny.
— Zatem go aresztuj.
— Proszę, Najjaśniejszy Panie, wymień jego nazwisko.
Ludwik tupnął nogą. Następnie, po chwili rozwagi:
— Dziesięć, dwadzieścia, sto razy masz słuszność — rzekł.
— Tak myślę, Najjaśniejszy Panie, i jestem szczęśliwy, że Wasza Królewska Mość podziela moje przekonanie.
— Jeszcze jeden wyraz. Kto dał pomoc panu de Guiche?
— Nie wiem.
— Ale mówisz o dwóch mężczyznach... zatem jeden z nich był świadkiem?
— Nie było świadka. Co więcej... Kiedy pan de Guiche upadł, przeciwnik jego uszedł, nie dając mu żadnej pomocy.
— Nędznik!
— Jest to skutek twoich rozkazów, Najjaśniejszy Panie! Kiedy się kto potyka, a uniknie śmierci pragnie i drugi raz ujść przed nią. Do djabła! pamiętają pana de Bouteville.
— Ale wtedy staje się podłym.
— Bynajmniej, tylko roztropnym.
— Zatem uciekł?...
— Uciekł, jak tylko koń mógł go unieść.
— W jakim kierunku?
— Do zamku.
— A dalej?
— Miałem honor powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że dwóch ludzi przyszło pieszo, i oni to przyprowadzili pana de Guiche.
— Jaki masz dowód, że ci ludzie przybyli po walce?
— Dowód oczywisty. W czasie walki deszcz przestał padać, ziemia nie wciągnęła go jeszcze w siebie i była wilgotna. Stopy więzły; ale po walce, kiedy Guiche upadł, ziemia stężała i stopy mniej zapadały.
Ludwik klasnął w ręce na znak podziwienia.
— Panie d‘Artagnan — rzekł — jesteś najzręczniejszym człowiekiem w mojem państwie.
— Tak myślał i, pan Richelieu, a mówił pan Mazarini, Najjaśniejszy Panie.
— Teraz pozostaje nam przekonać się, czy przezorność twoja nie myli się.
— Człowiek się myli, Najjaśniejszy Panie, errare humanum est — dodał filozoficznie muszkieter.
— Ale ty nie należysz do ludzkości, panie d’Artagnan, bo sądzę, że się nigdy nie mylisz.
— Wasza Królewska Mość mówił, że przekonamy się.
— Tak.
— Ale jakim sposobem, jeżeli wolno zapytać?...
— Pan Manicamp.
— A! pan Manicamp zna tajemnicę?...
— Guiche nie ma tajemnic dla pana Manicampa.
D‘Artagnan potrząsnął głową.
— Powtarzam, że nikt nie był obecny przy walce i, jeżeli pan Manicamp nie jest jednym z tych, którzy go przyprowadzili...
— Ciszej — rzekł król — otóż i on nadchodzi; zostań i słuchaj uważnie.
W tej samej chwili Manicamp i pan Saint-Agnan ukazali się na progu.