Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
LA FONTAINE POŚREDNIKIEM.

— O!... o!.... — rzekł la Fontaine nagle, — nie myślcie, abym ja przyniósł tylko pomysł tych 80 pistolów dla pana nadintendenta.
— Oho!... — zawołano ze wszystkich stron — to pan de la Fontaine jest dziś przy pieniądzach!...
— Błogosławiony pomysł, jeżeli mi przynosi jeden lub dwa miljony — rzekł Fouquet wesoło.
— O to właśnie chodzi — odpowiedział La Fontaine.
— Mów prędko, mów — zawołało całe zgromadzenie.
— Mówię, mistrzu nasz, że jesteś malarzem, przyjacielem nauk i sztuk, ale nie jesteś prawnikiem.
— Wyznaję — rzekł z uśmiechem Fouquet.
— Gdyby cię nawet mianowano członkiem akademji, pewnobyś odmówił?
— Zdaje mi się, że tak, z przeproszeniem panów akademików.
— Dlaczegóż, nie chcąc być członkiem akademji, jesteś członkiem parlamentu?
— Oho — rzekł Pellisson — zaczynamy coś o polityce.
— Ja zapytuję — mówił dalej La Fontaine — czy toga przystoi panu Fouquet, czy też nie?
— Ja myślę, że toga jest bardzo potrzebna, ale miljon pięćset tysięcy liwrów więcej warte jest od niej — odpowiedział Gourville.
— I ja jestem zdania Gourville‘a — wyrzekł Fouquet.
— Miljon pięćset tysięcy — pomruknął Pellisson... — Ależ znam pewna opowieść indyjską...
— To opowiedz mi ją — rzekł La Fontaine — ja muszę ją także znać.
— Opowiedz, opowiedz — zawołano.
— Żółw zawsze chował się w skorupę — rzekł Pellisson — ile razy nieprzyjaciele napastowali go. Pewnego dnia rzekł ktoś do niego: latem bardzo ci gorąco w twojej skorupie i przeszkadza ci ona widzieć twoją piękną postać, oto wąż da ci za nią półtora miljona.
— Dobrze — rzekł nadintendent, śmiejąc się.
— I cóż potem?... — rzekł La Fontaine, zajęty więcej samą bajką, niż zawartą w niej przestrogą.
— Żółw, sprzedawszy, skorupę, nie miał już ochrony. Sęp zgłodniały, spostrzegłszy to, rzucił się na niego i pożarł.
O mythos deloi!... — rzekł Conrart.
— Bardzo dobrze zrobi pan Fouquet, jeżeli zachowa togę!
La Fontaine uraził się treścią bajki.
— Zapominasz o Eschylu!... — rzekł do swego przeciwnika.
— Cóż to ma znaczyć?
— O Eschylu łysym.
— No i cóż?
— O Eschylu, którego czaszkę sęp, zapewne ten twój sęp, wziął za kamień i rzucił z góry na nią żółwia, ukrytego w skorupie.
— E! mój Boże! La Fontaine ma słuszność — rzekł Fouquet zamyślony. — Każdy sęp, skoro tylko zechce mu się żółwia, z pewnością skruszy jego skorupę, i bardzo szczęśliwy ten żółw, za którego skorupę wąż zechce zapłacić półtora miljona. Niech mi pokażą takiego węża, jak w twojej bajce, Pellisson, a oddam mu swoją skorupę.
Rara avis in terris — zawołał Conrart.
— I podobny do czarnego bociana, nieprawdaż?... — dodał La Fontaine. — O tak, ptak zupełnie czarny i bardzo rzadki, ale ja takiego znalazłem!
— Znalazłeś nabywcę na mój urząd prokuratora generalnego — krzyknął Fouquet.
— Tak, panie!
— Ależ pan nadintendent nigdy nie mówił, że chce go sprzedać — rzekł Pellisson.
— Przepraszam, sam o tem mówiłeś — odrzekł Conrart.
— Jestem tego świadkiem — dodał Gourville.
— Bo mu żal tych pięknych mów, które dla mnie robi — podchwycił, śmiejąc się, Fouquet. — Ale któż jest tym nabywcą?
— Czarny ptak, radca parlamentu, człowiek poczciwy!
— Jak się nazywa?
— Vanel.
— Vanel?... — krzyknął Fouquet — Vanel, mąż...
— A tak, jej mąż.
— Dobry człowiek — rzekł Fouquet z zajęciem — i on chce zostać prokuratorem generalnym? Ależ to bardzo pocieszne! opowiedz to nam, La Fontaine!
— To bardzo naturalne. Kiedy niekiedy widuję się z nim u niego. Teraz spotkałem go, przechodzącego na placu Bastylji, właśnie w tej chwili, kiedym miał wziąć powóz do Saint-Mande. Przystępuje do mnie, ściska, prowadzi do oberży pod znakiem fiakra i opowiada mi swoje zmartwienia.
— To on ma zmartwienia?
— Tak; żona jego pełna jest ambicyj.
— I opowiadał ci...
— Że mu wspominano o urzędzie w parlamencie, że nazwisko pana Fouquet było wymówione, że odtąd pani Vanel marzy, aby się tytułować prokuratorową generalną, i umiera każdej nocy, w której jej się o tem nie śni.
— Biedna kobieta — rzekł Fouquet.
— Ale poczekaj pan! Conrart mówi mi zawsze, że ja nie umiem robić interesów, zobaczysz, więc jakem ten poprowadził.
— Zobaczymy!
— A wiesz pan o tem — rzekłem do Vanela — że to rzecz bardzo droga, taki urząd prokuratora generalnego.
— A wieleż naprzykład kosztuje?
— Pan Fouquet nie przyjąłby jednego miljiona siedmiuset tysięcy liwrów.
— Moja żona — rzekł Yanel — szacowała ten urząd tak coś około jednego miljona czterech set tysięcy liwrów.
— Gotówką?... spytałem go.
— Tak! gdyż sprzedała dobra w Gurenne i ma gotówkę.
— To ładna sumka do wzięcia naraz — szepnął Fouquet, który dotąd się nie odzywał.
— Kończę więc — wyrzekł La Fontaine — Yanel, ten czarny, uparty ptak, wiedząc iż jadę do Saint-Mande, błagał ażebym go wziął z sobą i przedstawił, jeśli to być może, Jaśnie wielmożnemu panu!
— A więc...
— A więc jest on tutaj, na łące Bel-Air.
— Jak chrząszcz.
— I cóż, panie Fouquet?
— Nie wypada, ażeby mąż pani Vanel dostał kataru, poślij po niego, La Fontaine, skoro wiesz, gdzie jest.
— Biegnę sam.
— A ja ci towarzyszę, poniosę worki z pieniędzmi.
— Tylko bez tych żartów — rzekł surowo Fouquet. — Jeżeli mamy zrobić interes, to poważnie. A przedewszystkiem trzeba być gościnnym. Wytłumacz mi La Fontaine i przeproś, że musiał czekać, gdyż nie wiedziałem, że się tu znajduje.
W kwadrans potem pan Vanel wprowadzony został do gabinetu, który już opisaliśmy na początku naszej powieści.
Fouquet, widząc go wchodzącego, zawołał Pellissona i coś mu szepnął do ucha.
— Pamiętaj o tem dobrze — rzekł — ażeby wszystkie srebra, wszystkie brylanty zapakowane były do karety. Weź kare konie, jubiler niech przyjedzie z tobą, spóźnisz wieczerzę aż do przybycia pani de Belliere.
Vanel skłonił się nadintendentowi i chciał wszcząć przemowę.
— Nie rób pan ceremonij!... — rzekł doń grzecznie Fouquet, zdaje mi się, że chcesz nabyć mój urząd?
— Jaśnie wielmożny panie!...
— Wiele możesz mi dać za niego?
— Jaśnie wielmożny pan raczy oznaczyć cenę. Wiem, że już mu to proponowano.
— Pani Vanel, jak mi mówiono, ceni go miljon czterysta tysięcy liwrów.
— To jest wszystko, co posiadamy.
— Czy możesz pan dać tę sumę zaraz?
— Nie mam jej przy sobie — rzekł dobrodusznie Vanel, ogłuszony taką prostota i wielkością, bo spodziewał się wybiegów i targów.
— A kiedy ją pan mieć możesz?
— Kiedy się spodoba Jaśnie wielmożnemu panu.
I zadrżał na myśl, że Fouquet może żartuje z niego.
— Gdyby nie było potrzeby wracać do Paryża, powiedziałbym, że natychmiast.
— O! Jaśnie wielmożny panie!...
— Ale — przerwał nadinitendent — oznaczmy wypłatę i podpisy na jutro zrana.
— Niech i tak będzie — odrzekł Vanel osłupiały.
— O godzinie szóstej — rzekł Fouquet.
— O szóstej — powtórzył Vanel.
— Do widzenia, panie Vanel, ucałuj ode mnie raczki pani Vanel.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.