Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
UCZTA POŻEGNALNA.

D‘Artagnan z czekiem w ręku zjawił się w biurze, gdzie mu powiedziano, że zapóźno już na wypłaty, że kasa zamknięta...
Odpowiedział tylko te słowa:
— Polecenie królewskie.
Urzędnik, zmieszany poważną fizjognomją kapitana, odezwał się, iż rozumie, że to jest godne poszanowania, lecz również godne są poszanowania zwyczaje banku, i że skutkiem tego uprasza oddawcę, aby raczył przyjść jutro.
Lecz d‘Artagnan nie rezygnował tak szybko. Zdołał po długich perswazjach zmusić urzędnika, aby go zaprowadził do pana Fouqueta, ucztującego z przyjaciółmi w sali jadalnej.
Znajdowali się tam w komplecie wszyscy epikurejczycy, którzy niegdyś w rezydencji Vaux korzystali z rozumu i bogactw pana Fouqueta. Towarzysze w szczęściu, przywiązani i wierni, nie opuścili protektora swojego za zbliżeniem się burzy; pomimo groźnych chmur na horyzoncie, pomimo usuwania się gruntu z pod nóg ministra, otaczali go z uśmiechem na ustach, uprzedzający i oddani w niedoli, tak samo, jak w dniach powodzenia. Po lewej stronie ministra siedziała pani de Belliere, po prawej pani Fouquet; nie zważając na opinję świata, dwa te anioły opiekuńcze podały sobie ręce i podtrzymywały nieszczęśliwego człowieka, w chwili okrutnych przejść.
Fouquet uniósł się z fotela.
— Wybacz, panie d‘Artagnanie — rzekł — że nie przyjmuję cię tak, jak wypada przyjąć wysłańca królewskiego.
Ostatnie słowa wymówił tonem tak smutnym i zrezygnowanym, iż dreszcz przejął jego przyjaciół.
— Ekscelencjo! — odparł d‘Artagnan — przychodzę do pana w imieniu króla, lecz tylko dla odebrania dwustu pistolów.
— Złotem będzie wypłacony — rzekł Fouquet, dając znak intendentowi, który wyszedł natychmiast z czekiem, podanym przez d‘Artagnana.
— Spokojny byłem o wypłatę — rzekł tenże — kasa jest odpowiedzialna...
Bolesny uśmiech zarysował się na bladej twarzy Fouqueta.
— Niedobrze panu?... zapytała pani de Belliere.
— Czy znowu atak?.. — zapytała pani Fouquet.
— Nic mi nie jest, dziękuję — odrzekł minister.
— Czy chory jesteś, ekscelencjo?... — zapytał z kolei d‘Artagnan.
— Dostałem febry po uroczystościach w Vaux.
— Zaziębienie zapewne, w ogrodzie, w nocy?
— O nie; miałem wzruszenia, ot i wszystko.
— Zanadto wziąłeś pan do serca wizytę króla — odezwał się La Fontaine, nie podejrzewając, iż wypowiedział świętokradztwo.
— Nigdy nie można zanadto brać do serca przyjęcia swego króla — rzekł łagodnie Fouquet do poety.
— Chciałeś pan zapewne powiedzieć, że za wiele trudu zadał sobie pan minister — przerwał d‘Artagnan. — Zaprawdę ekscelencjo, nie widziano chyba nigdy gościnności takiej, jak ta, jaką otoczyłeś króla u siebie...
Na twarzy pani Fouquet malowało się wyraźnie, że jeżeli mąż jej spełnił obowiązek swój względem króla, król mu nie odpłacił tą samą monetą.
Lecz d‘Artagnan znał straszną tajemnicę... on jeden znał ją tylko i Fouquet drugi... tych dwóch ludzi nie miało odwagi ani żałować się, ani obwiniać...
Przyniesiono kapitanowi złoto, miał właśnie pożegnać towarzystwo, gdy Fouquet, wstając, wziął szklankę i kazał drugą podać d‘Artagnanowi.
— Panie — rzekł — za zdrowie króla, cobądź się stanie.
— I za zdrowie wasze, ekscelencjo, cobądź się stanie.
Po tych złowróżbnych słowach, pożegnał całą kompanię i wyszedł; wszyscy powstali i przysłuchiwali się odgłosów ostróg, brząkających na schodach marmurowych.
— Sądziłem przez chwilę, że po mnie a nie po moje pieniądze przysłał — rzekł Fouquet, próbując uśmiechu.
— Po pana!... — zawołali zebrani jednogłośnie — a toż dlaczego? na Boga!
— Nie łudźmy się, kochani bracia epikurejczycy — rzekł minister — nie chcę porównywać nędznego grzesznika z Bogiem, którego czcimy, lecz przypomnijcie, że zebrał niegdyś swych przyjaciół na ucztę, jaką nazywamy Wieczerzę Pańską, była to uczta pożegnalna, jak ta obecnie...
Ze wszystkich stron stołu ozwały się zaprzeczenia.
— Zamknijcie drzwi — rzekł Fouquet.
Służba się usunęła.
— Przyjaciele — ciągnął minister, głos zniżając — czem ja byłem niegdyś? a czem jestem teraz? Porozumiejcie się pomiędzy sobą i odpowiedźcie. Taki, jak ja człowiek, upada przez to samo, że już się nie wznosi; a cóż powiedzieć dopiero gdy upadł rzeczywiście? Nie mam już pieniędzy; nie mam kredytu; mam tylko wrogów potężnych i przyjaciół, którzy nic nie mogą...
— Panie mój!... — zawołał Pellisson, powstając — ponieważ wypowiedziałeś szczerze, co myślisz, my także objawiamy nasze zdanie. Tak, wiemy o tem, jesteś zgubiony, lecisz w przepaść bez ratunku, lecz wstrzymaj się... Pierwsza rzecz, ile ci pozostało pieniędzy?
— Siedemset tysięcy liwrów — rzekł minister.
— Zaledwie na chleb powszedni — szepnęła pani Fouquet.
— Zatem biegnę na pocztę, zamawiam konie, a ty, panie, zabieraj się, trzeba uciekać!
— Dokądże ucieknę?
— Do Szwajcarii, do Sabaudji, dokądkolwiek, lecz uciekaj!
— Jeżeli Jego ekscelencja ucieknie — odezwała się pani de Belliere — powiedzą, że, czując się winnym, uczynił to ze strachu.
— Więcej powiedzą... powiedzą, że zabrałem z sobą dwadzieścia miljonów...
— Napiszemy pamiętniki pańskie i wykażemy twoja niewinność — rzekł La Fontaine — lecz teraz uciekaj!
— Zostanę — przerwał Fouquet — a wreszcie, czyż nie mam gdzie schronić się przed napaścią?
— Masz przecie Belle-Isle!... — zawołał opat Fouquet.
— Z Nantes pojadę na moją wyspę, tamtędy droga prowadzi; cierpliwości zatem, panowie!
— Chcesz być w Nantes pierwej, tyle drogi!.... — rzekła pani Fouquet.
— Tak, wiem o tem — odparł Fouquet — lecz cóż na to poradzić? król wzywa mnie... Przeczuwam, pewny nawet jestem, że wzywa, aby mnie zgubić; odmówić jednak przyjazdu nie mogę, bo okazałbym bojaźń.
— Otóż znalazłem sposób na wszystko!... — wykrzyknął Pellison — pojedziesz pan do Nantes.
Fouquet spojrzał na niego zdziwiony.
— Pojedziesz pan z przyjaciółmi, swoją własną karetą aż do Orleanu, a nawet aż do Nantes. Będziesz gotów do obrony, jeżeli cię zaczepią, a do ucieczki, jeżeli będą grozić; jednem słowem, zabierzesz ze sobą na wszelki wypadek pieniądze, a choćbyś uciekał nawet, będzie to wyglądało, jakbyś śpieszył na rozkaz króla; a potem gdy dotrzesz do morza, popłyniesz do Belle-Isle; i stamtąd puścisz się, dokąd ci się żywnie spodoba, rozwiniesz lot, jak orzeł, który wzbija się w przestrzeń, skoro go zaatakują w gnieździe.
— Uczyń tak — rzekła pani de Belliere.
— Uczyń, uczyń!... — zawołali przyjaciele.
— Niechże się stanie według woli waszej — odparł Fouquet — zrobię, jak chcecie.
— Zaraz dziś wieczorem?
— Za godzinę.
— Natychmiast!
— Mając siedemset tysięcy liwrów, odbudujesz swój majątek i znaczenie.... — odezwał się opat. Któż nam zabroni uzbroić korsarzy, gdy staniemy w Belle-Isle?
— Wrazie potrzeby, pójdziemy na odkrycie nowego świata — dodał la Fontaine, któremu projekty w głowie zawróciły.
Stuknięcie we drzwi przerwało radosne marzenia.
— Kurjer królewski!.. — zawołał marszałek dworu.
Nastała cisza głęboka, jakgdyby ten kurjer przyniósł odpowiedź na wszystkie, projekty, przed chwilą wygłoszone. Fouquet przeszedł do gabinetu na przyjęcie posła Jego Królewskiej Mości. Cisza panowała w pokojach i pomiędzy służbą, słychać też było w sali jadalnej głos Fouqueta odpowiadający:
— Dobrze, panie.
A jednak głos ten byt złamany wzruszeniem.
Nakoniec Fouquet; ukazał się sam w sali, lecz nie był już blady i mizerny jak wtedy, gdy opuszczał towarzystwo, teraz stał się sinym, istny trup żyjący, który z tamtego świata przyszedł powitać dawnych znajomych. Wszyscy powstali i podbiegli ku niemu. On zaś, patrząc na Pellissona, wsparł się na ramieniu żony i uścisnął zimną rączkę pani de Belliere.
— Patrzcie... — odezwał się grobowym głosem.
— Co się stało?... na Boga!.... — zawołano.
Fouquet wyciągnął prawą rękę i pokazał papier, który Pellisson pochwycił.
Czytał, co następuje, ręką króla skreślone:

„Miły nam i kochany panie Fouquet przyślij nam pieniędzy, które mamy u ciebie, siedemset tysięcy liwrów, jakie potrzebne są nam dzisiaj, na wyjazd nasz z Luwru.
„Wiedząc, że zdrowie pańskie jest w złym stanie, prosimy Boga, aby ci je powrócił i miał cię w Świętej swojej opiece.

Ludwik“.

„List ten oznacza pokwitowanie“.

Szmer przerażenia rozszedł się po sali.
— Odebrałeś pan ten list!.. — zawołał Pellisson.
— Tak, odebrałem.
— Co pan myślisz zrobić?
— Nic, ponieważ go odebrałem.
— Lecz...
— Ponieważ go odebrałem, Pellisonie, to znaczy, że wypłaciłem — rzekł minister ze szlachetną prostotą.
— Wypłaciłeś!... — zawołała pani Fouquet w rozpaczy — o!... teraz jesteśmy zgubieni!..
— Dosyć — przerwał Pellisson — nie czas na próżne słowa. Zabrali pieniądze, a potem zażądają życia. Panie mój!... siadaj na koń co żywo!...
— Opuścisz nas!... — jęczały obie kobiety, oszalałe z boleści.
— Panie mój!... ratując siebie, nas wszystkich ratujesz.. Uciekaj!...
— Ekscelencjo!... ekscelencjo!... rozległ się głos Gourvilla, pędzącego po schodach.
— Co tam znowu?...
— Eskortowałem, jak panu wiadomo, kurjera królewskiego z pieniędzmi.
— Tak, wiem...
— Otóż, przybywszy do pałacu, zobaczyłem....
— Odpocznij, biedny przyjacielu, nie możesz tchu złapać...
— Coś zobaczył?... — wołano niecierpliwie...
— Widziałem muszkieterów, dosiadających koni — rzekł Gourville.
— Widzisz pan!... — zawołano jednogłośnie. — Niema chwili do stracenia!...
Minister, niesiony i ciągniony, wepchnięty został nakoniec do karety. Gourville wsiadł na kozioł i ujął lejce. Pellisson podtrzymywał omdlałą panią Fouquet. Pani de Belliere silniejszą była i została też za to wynagrodzoną; otrzymała ostatni pocałunek Fouqueta. Pellisson wytłumaczył służbie, że pośpieszny wyjazd nastąpił wskutek rozkazu króla, powołującego do Nantes.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.