Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
RADA PRZYJACIELA.

Fouquet leżał w łóżku, starając się zachować siły, tak potrzebne do walki z losem, siły, które tak prędko zużywają się w przeciwnościach. D‘Artagnan ukazał się na progu i został mile powitany przez ministra.
— Dobry wieczór, ekscelencjo — odrzekł muszkieter — jakże się pan czuje po tej podróży?...
— Dziękuję.... Dosyć dobrze.
— Jakież tam z gorączką?...
— Mam ją, niestety. Leczę się, jak pan widzisz. Zaledwie przybyłem, zaraz nałożyłem kontrybucję na miasto i kazałem dostarczyć sobie ziółek.
— Najprzód, ekscelencjo, trzeba się starać zasnąć.
— Kochany panie d‘Artagnan, spałbym z ochotą.
— Cóż panu przeszkadza?
— Ty, panie d‘Artagnan.
— Ja, ekscelencjo?
— Ma się rozumieć. Czyż w Nantes tak samo, jak w Paryżu, nie przychodzisz pan w imieniu króla?
— Ależ na Boga, ekscelencjo — odrzekł kapitan — zostawże już raz króla w spokoju! W dniu, w którym przyjdę w imieniu króla w sprawie, o jakiej pan myślisz, przyrzekam panu, że nie dam mu oczekiwać długo na objawienie tego. Wtedy położę rękę na szpadzie, jak tego prawo wymaga, i od razu głosem urzędowym wyrzeknę: „Ekscelencjo, w imieniu króla, aresztuję cie!“
— Przyrzekasz mi pan szczerość, jeśliby do tego przyszło?... — rzekł minister.
— Przysięgam, na honor! Lecz obecnie nie zanosi się na nic podobnego, wierz mi, ekscelencjo.
— Skąd wiesz o tem, panie d‘Artagnan?... Ja sądzę przeciwnie.
— Nie słyszałem, aby była mowa o czemkolwiek — odrzekł d‘Artagnan.
— Nie wierzę!... — bąknął Fouquet.
— Pomimo gorączki jesteś, ekscelencjo, najprzyjemniejszym człowiekiem. Król z pewnością kocha pana w głębi duszy.
Fouquet się skrzywił.
— A pan Colbert?... — rzekł — czy on także mnie kocha?
— Nie mówię o panu Colbercie — odrzekł d‘Artagnan. — O! to wyjątkowy człowiek! być może że on pana nie kocha, lecz mordioux! wiewiórka, jeżeli tylko zechce, może uciec przed jaszczurką.
— Mówisz do mnie jak przyjaciel, i wierz mi, że w życiu mojem nie spotkałem człowieka z takim rozumem i z takim jak pan sercem.
— Tak się panu podoba mówić — rzekł d‘Artagnan. — Czekałeś pan aż do dnia dzisiejszego, ażeby mi powiedzieć ten komplement!
— O! ślepoto ludzka!... — mruknął Fouquet.
— Otóż znów chrypka — rzekł d‘Artagnan. — Napij się, ekscelencjo, ziółek. — I podał mu napełnioną filiżankę.
Fouquet przyjął i podziękował uśmiechem.
— To już takie moje szczęście — mówił muszkieter. — Dziesięć lat ocierałem się o pana, wtedy kiedy grzebałeś się w złocie; cztery miljony rocznej pensji sam dla siebie posiadałeś, ekscelencjo, a spostrzegłeś mnie dopiero w chwili...
— W chwili upadku — przerwał Fouquet. — Tak, to prawda, prawda święta, panie d‘Artagnan.
— Ja tego nie mówię.
— Lecz myślisz tak, co na jedno wychodzi. Otóż jeżeli upadnę, to wierz moim słowom, iż codzień będę powtarzać, bijąc się w czoło: „Głupi szaleńcze! miałeś pana d‘Artagnan pod ręką, a nie poznałeś się na nim! złotem go nie obsypałeś!
— Za wiele łaski — rzekł kapitan — to też przepadam za waszą ekscelencją.
— Jeszcze jeden, który myśli inaczej, niż pan Colbert — rzekł minister.
— Ten Colbert więcej dręczy ekscelencję, niż gorączka nawet!
— Mam słuszne powody — rzekł Fouquet. — Osądź sam, proszę.
I opowiedział szczegóły podróży gabarem oraz tajemne prześladowania Colberta.
— Czyż to nie najlepszy znak upadku mojego?
D‘Artagnan spoważniał.
— Racja — rzekł. — Tak, to źle pachnie, jak mawiał pan de Treville.
Mówiąc to, utkwił w ministra wzrok, pełen znaczenia.
— Prawda, kapitanie, że jestem skazany nieodwołalnie? Prawda, że król sprowadził mnie do Nantes, ażeby wydalić z Paryża, gdzie otoczony jestem ludźmi, zawdzięczającymi stanowisko swe wpływom moim, i po to, ażeby zawładnąć moją Belle-Isle?...
— Gdzie jest obecnie pan d‘Herblay!... — przerwał d‘Artagnan.
Fouquet podniósł głowę.
— Mnie osobiście — ciągnął d‘Artagnan — zaręczyć to mogę, król nic nie mówił przeciw panu, ekscelencjo.
— Naprawdę?
— Król rozkazał mi udać się do Nantes, to prawda, i rozkazał mi nic nie mówić o tem panu de Gesvres. — Król rozkazał mi zabrać brygadę muszkieterów, co wydawać się może zbytecznem, ponieważ kraj jest spokojny.
— Cóż dalej?... — zapytał Fouquet.
— Kilka jeszcze nic nie znaczących rozkazów, jako to: strzec zamku, strzec wszystkich mieszkań, nie pozwolić panu de Gesvres zaciągnąć żadnej warty... panu de Gesvres, pańskiemu przyjacielowi.
— A względem mnie — zawołał Fouquet — jakie rozkazy?
— Nie odberałem żadnego polecenia, ekscelencjo.
— Panie d Artagnan... tu chodzi o mój honor, o życie moje może... Czy mnie nie zwodzisz?
— Ja!... w jakimże celu? Czyż panu co zagraża? Aha, jeden jeszcze rozkaz, dotyczący ekwipaży, statków i łodzi na rzece...
— Rozkaz?
— Tak, lecz to pana nie powinno obchodzić. Prosta ostrożność policyjna.
— Jakaż to, kapitanie?
— Ażeby nie pozwolić wyjechać ani odpłynąć z Nantes nikomu, bez karty z podpisem królewskim.
— Wielki Boże! lecz...
D‘Artagnan zaczął się śmiać.
— Wszystko to wejdzie w wykonanie dopiero po przyjeździe króla do Nantes; widzisz zatem, ekscelencjo, że rozkazy pana nie dotyczą.
Fouquet zamyślił się, d‘Artagnan udawał, że tego nie zauważa.
— Zwierzając się ekscelencji ze wszystkich otrzymanych rozkazów, daję tem samem dowód wielkiego przywiązania, jako też i tego, jak mi chodzi, ażeby ją przekonać, że żaden z tych rozkazów nie jest skierowany przeciwko niemu.
— Zapewne — rzekł Fouquet roztargniony.
— Powtórzmy sobie zatem — ciągnął kapitan z oczami utkwionemi w ministra: — Strzec bacznie i surowo zamku, w którym wyznaczono kwaterę waszej ekscelencji, wszak prawda?... Czy znasz pan ten zamek?... A! ekscelencjo, to prawdziwe więzienie! Usunąć zupełnie pana de Gesvres, który szczyci się pańską przyjaźnią. Zamknąć wszystkie bramy miasta i przystanie rzeki, z wyjątkiem jednego wejścia; lecz to wszystko dopiero po przybyciu króla. Gdybym podobne rzeczy opowiadał komuś, co ma sumienie zaniepokojone, a nie takiemu człowiekowi, jak pan jesteś, to jest pierwszemu dostojnikowi królestwa, pojmujesz pan, że skompromitowałbym się na wieki? Boć to pyszna okazja dla kogoś, co miałby ochotę umknąć! Ani policji, ani straży; rzeka wodna, żadnych rozkazów, drogi wszystkie otwarte, a pan d‘Artagnan zmuszony nawet dać swoich koni, jeżeli zażądają! Panie Fouquet, to powinno pana zupełnie uspokoić, gdyż król nie byłby mi zostawił tyle swobody, gdyby żywił jakie złe zamiary względem swego ministra. A teraz, ekscelencjo, żądaj ode mnie wszystkiego, co ci się podoba, jestem na twoje rozkazy, a wzamian ośmielę się prosić o jednę tylko przysługę: pozdrowisz, ekscelencjo, ode mnie Aramisa i Porthosa, w razie jeżelibyś udał się do Belle-Isle, jak to masz prawo uczynić, nie tracąc ani chwili czasu, nawet nie przebierając się, nie zdejmując szlafroka, w którym obecnie jesteś.
Przy tych słowach muszkieter skłonił się głęboko, rzucił jeszcze przyjaznym wzrokiem na ministra i znikł za drzwiami. Nie doszedł jeszcze schodów przedsionka, a już Fouquet bezprzytomny prawie, szarpał za taśmę dzwonka, wołając:
— Koni! szykować gabar!
Nikt nie odpowiadał.
Minister zerwał się i ubrał w to, co znalazł pod ręką.
— Gourville!... Gourville!... — wołał, wsuwając zegarek do kieszeni.
Ciągnął jeszcze za dzwonek, powtarzając ciągle:
— Gourville!... Gourville!...
Gourville wpadł blady, zdyszany.
— Uciekajmy! uciekajmy!... — krzyknął Fouquet, gdy go ujrzał.
— Zapóźno!... — rzekł wierny przyjaciel nieszczęśliwego Fouqueta.
— Zapóźno! Dlaczego?
— Posłuchaj pan...
Przed zamkiem rozlegały się sygnały na trąbkach, bito w bębny...
— Co to znaczy, Gourvillu?
— Król przybywa, ekcselencjo.
— Król!
— Tak, panie mój, król, który nie zatrzymywał się na przeprzęgach, który pozabijał konie i przyjechał o osiem godzin wcześniej, niż pan rachowałeś.
— Zgubiony jestem!... — jęknął Fouquet. — Zacny d‘Artagnan zapóźno mnie ostrzegł!
Król wjeżdża właśnie do miasta; odezwały się armaty na wałach, a odpowiedziały im armaty ze statku, stojącego w dole rzeki.
Skoro król wszedł do przedsionka, d’Artagnan skierował się do mieszkania Fouqueta, lecz tak wolno, tak po maleńku, zatrzymując się co chwila dla rozmowy z muszkieterami, w rząd ustawionymi, iż rzecby można, że rachował minuty, lub kroki swoje, zanim miał spełnić posłannictwo.
Fouquet roztworzył okno, aby z nim się rozmówić.
— Oho!... — zawołał d’Artagnan, zobaczywszy ministra — jeszcześ pan w domu, ekscelencjo?
Słowo „jeszcze“ wymówione z naciskiem przekonało Fouqueta, jak pożytecznemi były rady i wskazówki, udzielone mu podczas odwiedzin muszkietera.
Minister westchnął jedynie.
— Tak, panie, jestem jeszcze w domu — odpowiedział — przybycie króla przeszkodziło mi do wykonania zamiaru...
— To ekscelencja wiesz, że król przyjechał?...
— Widziałem króla i sądzę, że tym razem z jego rozkazu przychodzisz...
— Dowiedzieć się o zdrowie ekscelencji i prosić, jeżeli będziesz mógł, abyś zechciał udać się do zamku.
— Zaraz, panie d‘Artagnanie, natychmiast.
Fouquet westchnął raz ostatni, wsiadł do karety, tak był bowiem osłabiony, że iść nie był w stanie, i udał się do zamku w towarzystwie d‘Artagnana.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.