Wieś mojej matki/Dziadzio
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś mojej matki |
Podtytuł | Opowieść |
Wydawca | Nakład Księgarni św. Wojciecha |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdzie to było, nie pamiętam.
Może w ogrodzie Kalinowskich w Rzeszowie, może w Krakowie na Folwarku, może w Grobli, ale z pewnością w jakimś większym ogrodzie. Pamiętam drzewa, słońce między niemi i bardzo błękitne niebo... Pamiętam też metalicznie zielone muchy. Siedzę na kolanach dziadzia i bawię się jego brelokiem z krwawnikiem, w którym po jednej stronie wyrżnięta jest głowa w rzymskim hełmie. Po drugiej stronie herb. A złotozielone muszki latają dokoła nas.
Pochylony nade mną dziadzio opowiada mi historyjkę o niemądrym Grzesiu, który goniąc za zielonozłocistą muszką, w padł w błoto. Mówi cichym i bardzo spokojnym głosem, uśmiechając się. Widzę jego siwe, niewypowiedzianie dobre i łagodne oczy i białe jak mleko wąsy. O muszce świecącej opowiada mi dziadzio dlatego, że właśnie kilka z nich koło mnie przeleciało, a doskonale nadaje mu się tu Grześ, bo jako człowiek, pochodzący z rodziny niemieckiej i wychowany w niemieckich szkołach, nie odróżniał Jerzego od Grzegorza. „Georg“ i „Gregor“ były imionami, które zawsze mylił. Dlatego nazywał mnie Grzesiem.
Tyle pamiętam z mych osobistych stosunków z dziadziem. Mam jeszcze jedno wspomnienie, ogólniejszej już natury, lecz niezbicie pewne. Dziadzio bardzo mnie kochał i był dla mnie bardzo dobry. Niestety, faktów przytoczyć nie mogę.
Ponieważ dziadzia bądź co bądź pamiętałem, przeto wszystko, co mi później o nim opowiadano, posłużyło mi tylko do uwypuklenia i uzupełnienia wspomnień i miało dla mnie wartość nie tradycji, lecz znaczenie żywe. Rozmawiało się nie o jakimś przodku z odległych czasów, lecz o człowieku, którego znałem i na swój sposób kochałem.
Proszę się przyjrzeć dziadziowi na tej tu oto kolorowanej fotografji. Jest w stroju polskim, w którym mu bardzo do twarzy. Żupan ma z jedwabiu bladokremowego koloru, kontusz aksamitny, ciemnobordo, buty czerwone, wysoki kołpak bobrowy z czaplą kitą, na kontuszu piękny pas, u pasa na jedwabnych rapciach kosztowna karabela.
Pięknie dziadzio w tym stroju wygląda, to prawda, ale mało kto wie, ile z jego wkładaniem było trudności i przykrości. Dziadzio, najłagodniejszy w świecie i nadzwyczaj panujący nad sobą człowiek, był w gruncie rzeczy porywczy i na niektórych punktach bardzo drażliwy. Do tych słabych punktów należało przywdziewanie stroju polskiego. Przedewszystkiem żupan z niezliczonemi srebrnemi haftkami, potem cała moc spinek i kosztownych zapinek, wreszcie wyloty kontusza, kunsztowne wiązanie pasa — to wszystko sprawiało, że ten pyszny „Polus“, jak gawiedź krakowska nazywała panów w strojach narodowych, wpadał w pasję i klął, ile wlazło — o dziwo! po niemiecku. Cały dom oddychał, gdy zniecierpliwiony szlachcic, czerwony jak burak i srodze do Cześnika Raptusiewicza z „Zemsty“ podobny, wreszcie wyszedł na ulicę.
Dziadzio żył i obracał się w sferach mieszczańskich. Miał w Krakowie dom z dużym ogrodem. Posiadał pewien kapitał. Od czasu do czasu prowadził jakieś interesy, poza tem był człowiekiem skromnym, pana nie udawał, ambicyj większych nie miał. Nie był nawet radcą miejskim i wcale o ten kłopotliwy zaszczyt nie zabiegał. Zato należał do towarzystwa strzeleckiego, a że strzelał bardzo dobrze, więc był nawet raz królem kurkowym i ten zaszczyt bardzo sobie cenił.
O ile wiem, nie mógł się uskarżać na zbytnie przeciążenie pracą. Miewał może czasem dużo kłopotów, zwłaszcza z Groblą, poza tem jednak żył sobie spokojnie, nie rwąc się do interesów, czekając na nie cierpliwie, a załatwiając spokojnie, bez tej nerwowej gorączki, jaką wytwarza gwałtowna potrzeba pieniędzy. Dlatego przeważnie robił tylko pewne i dobre interesy. Miło było dziadziowi zbudzić się rano, ubrać się, przejść się kilka razy po swym pięknym ogrodzie, przyjrzeć się tej lub owej roślince, kwiatkowi, krzewowi lub drzewku, napaść oczy słońcem, kapiącem z niebieskiego stropu, a potem napić się znakomitej kawusi ze śmietanką, zjeść jedną — drugą „kajzerkę“ z masłem i zapalić sobie długiego, kręconego papierosa z wonnego tytoniu, znanego w ówczesnej Austrji pod nazwą „Sułtan-Flor“. Był to tytoń znakomity, cienko krajany, sprzedawany w blaszanych puszkach z jakimś szalenie jaskrawym orjentalnym obrazkiem w środku. Puszka taka kosztowała jedną piątą część pensji miesięcznej niższego urzędnika państwowego, mianowicie pięć reńskich. Gilz, czyli tutek, nie znano wtedy i nie używano. Papierosy kręcono w palcach, a wymyślono nawet maszynki, służące do ich kręcenia. Kręcone te papierosy palono albo z cygarniczek, albo wprost z palców, przyczem po pewnym czasie palce nabierały pięknie wiśniowego koloru, jak przepalone piankowe fajki, i tym samym aromatem zalatywały.
Wujowie moi, wtenczas młodzi chłopcy, palili również, lecz tytonie znacznie lżejsze. Jak strasznie mocny był ów „Sułtan-Flor“, dowodzi fakt, iż gdy jeden z tych chłopców, dorwawszy się przypadkiem dziadkowego tytoniu, skręcił sobie z niego rano papierosa i po śniadaniu zapalił, po pierwszem „zaciągnięciu się“ zleciał ze stołka na ziemię.
Tak więc, wypaliwszy parę takich papierosików, grubych jak cygaro, dziadzio szedł sobie wolnym krokiem do miasta. Tam załatwił to i owo, poczem udawał się do najlepszego, jakie tylko mogło być, biura informacyjnego, a mianowicie do słynnego na cały Kraków i „Galicję“ śniadankowego handlu Hawełki. Wprawdzie kuchnia nie była już tam bynajmniej polska; zamiast dawnego bigosu, kiełbasy z kapustą, ryby po polsku (niesłusznie „żydowską“ ochrzczonej), kiszki z kapustą, ozoru w polskim sosie lub flaków, miało się tam już „węgierski gulyasz“, „gulyasz à la Eszterhazy“, „Eszterhazy-kaposzta“, czyli bigos à la Eszterhazy, „Wiener-Schnitzel“ „Wiener Rostbraten“, „Kaiser-Schmarn“, huzarską pieczeń, wiedeńskie parówki i wieprzowe „carrée“ z kapustą i czeskim knedlem, a do tego austrjacki sikoń i pilzeńskie piwo, ale ostatecznie schodzili się tam „swoi“, a także i oficerowie austrjaccy, bardzo dumni i pyszni, lecz goli jak tureccy święci i zawsze potrzebujący zarobku. Zatem niejednokrotnie próbowano w czcigodnej piwnicy Hawełki różnych win, bynajmniej z sikoniami austrjackiemi niespokrewnionych, poczem dopiero mówiło się o remontach końskich, o dostawach owsa, siana i różnych innych tego rodzaju interesach.
Knajpiarzem dziadzia stanowczo nazwać nie można było. Jedną, drugą butelczynę dobrego wina w towarzystwie wypić lubił. Najstarszy jego syn, wuj Kaźmierz, opowiadał mi nawet, jak raz widział, że dziadziowi i dwom jego gościom według staropolskiego wyrażenia „ze łbów się kurzyło“. Było to mianowicie pewnego pogodnego, ale chłodnego jesiennego wieczora. Po sutych libacjach podczas długo trwającego obiadu trzej starsi panowie dla ochłody usiedli na ławce przed domem. I wówczas — według słów wuja — opar jakiś osłonił ich rozgrzane głowy. To się mogło zdarzyć, w gruncie rzeczy jednak dziadzio chodził do Hawełki poprostu jak do klubu.
Jedynym prawdziwym i fatalnym poniekąd w skutkach nałogiem dziadzia była gra w karty. Dziadzio nie grał dla zysku — i to właśnie było fatalne. Grał tylko dla zabicia czasu i skutkiem namiętnej chęci zgłębienia i poznania wszelkich możliwych odmian i warjacyj losu. Zabijanie byle czem czasu jest właściwie mordowaniem własnej duszy byle czem. Dziadzio miał zbyt wiele czasu wolnego, z którym nie wiedział, co zrobić. Ambicyj ani aspiracyj większych niej miał, polityką się nie zajmował, interesy szły jako tako, karjery żadnej nie robił, żyłki awanturniczej nie posiadał, a był człowiekiem silnym i potrzebującym jakichś wrażeń. Chodził wprawdzie z rodziną często do teatru, ale nie przejmował się zbytnio ani „Makbetem“, ani „Zbójcami“. Nie był bohaterem romantycznej tragedji, był zwykłym, trzeźwym człowiekiem, konkretnie myślącym o życiu i swej licznej rodzinie, której przecie trzeba było dać chleb do ręki. Obowiązki swe spełniał, a w wolnych od nich chwilach grał w karty, i to tak lubił, że gdy nie miał innych partnerów, grał z własnymi synami, których w ten sposób do karciarstwa przyuczał. Oto fatalne skutki jego nałogu, bo zresztą grał mądrze, nie hazardował i nie przegrywał. Ale zato synowie jego większą część życia spędzili przy karcianych stolikach.
Śmierć swą przedwczesną najprawdopodobniej dziadzio zawdzięczał głównie swej porywczości, poniekąd Hawełce, a częściowo może i kartom. Z serduszkiem było naogół coś niewyraźnie. Dziadzio przyjechał do Grobli, gdzie właśnie bawiła Mama wraz ze mną. Jeśli mój młodszy brat tam wówczas był także, to prawdopodobnie w powiciu. Dziadzio przyjechał ze swoim strzelcem, który zwykle pomagał mu się ubierać i przygotowywał wszystko potrzebne do toalety. Poco dziadzio przyjeżdżał do Grobli — właściwie trudno powiedzieć. Niby to dla doglądania gospodarstwa — i pan Drożdż strasznie się go bał! — ale mnie się zdaje, że raczej dla wypoczynku. Otóż pewnego poranku dziadzio wstał, zaczął się golić i ni stąd ni zowąd zaciął się, bo mu strzelec brzytwę źle naostrzył. To dziadzia tak zirytowało, że zaklął i, jak piorunem rażony, zleciał z krzesła na ziemię — martwy.
Pamiętam jak przez mgłę: szary dzień, ołowiane chmury na niebie, wielki, słomą wyścielony wóz, a na nim czarna trumna. Pamiętam też pierwszy raz w swem życiu słyszane „Requiem“, śpiewane przez księży, prawdopodobnie sprowadzonych z Zabierzowa. Przypominam sobie też łopotanie czarnych żałobnych chorągwi kościelnych, spuszczoną budę powozową, a pod nią czerwoną z płaczu twarz Mamy.
Co było dalej?
Nie wiem. Zasnąłem. Była słota, jechaliśmy tak powoli... Po polu latały czarne wrony, przed nami łopotały czarne chorągwie...
Nic dalej nie wiem.
Ale pamiętam bajkę, którą mi dziadzio opowiadał, kiedy w słonecznym ogrodzie bawiłem się jego brelokiem z głową w rzymskim hełmie wyrytą w krwawniku, bajkę o głupim Grzesiu, który uganiał za zieloną muszką...
Ha, a cóżby dziadzio powiedział, gdyby mnie teraz zobaczył? Prawdopodobnie pokiwałby tylko głową i opowiedziałby mi tę samą bajkę.
Ale z tego nic nie wynika.
Niekażdy może być tak mądry jak dziadzio, dopóki dziadziem nie został.