<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

BABCIA.

Widzę ją tak:
Niedziela. Kwadrans na pierwszą. Bardzo piękny dzień, zdaje mi się, zimowy. Do naszej „dzieciarni“ wrzynają się miecze promieni słonecznych przez okna do połowy zakratowane (abyśmy nie wypadli). Pod lewem oknem pod ścianą kanapa, tuż przy niej stół i ławka szkolna, niziutka, z jednej sztuki drzewa wyrżnięta, dla nas dwóch.
Babcia przyszła z ciocią Manią po „sumie“.
Ojciec mawiał do Mamy trochę jadowicie:
— Mama przychodzi do ciebie w niedzielę na „ceremonjalną wizytę“. Siada na kanapie w kapeluszu, z całą paradą i prowadzi salonową rozmowę. Mama.
Głuche odgłosy nieuniknionych zgrzytów prastarego sporu między teściową a zięciem.
Możnaby go niewątpliwie uniknąć, gdyby ludzie szanowali miłość. Ale czyż tak się dzieje? Nie. Gdyby szanowano miłość, uczucie to stałoby się taką potęgą, że kto wie, czy nawet kodeksy karne nie byłyby zbyteczne. A wtedy co? Świat stałby się strasznie nudny, nieprawdaż?
Może tak, a może nie... Jak kto chce.
Zatem, w promieniach południowego słońca siedzi na kanapie w naszej „dzieciarni“ babcia z ciocią Maniusią. Obie są bardzo elegancko ubrane, ale teraz mówimy tylko o babci. Babcia jest w bronzowej jedwabnej sukni, mieniącej się w słońcu złotem, i naturalnie w gorsecie, który robi ją szczuplejszą, niż jest. Włosy babci są półsiwawe, ale kiedyś musiały być kruczo-czarne z granatowym odcieniem. Twarz mimo wieku zachowana jak ruiny starego Rzymu. Śniada, drobna, o wyrazistych rysach, kiedyś prawdopodobnie przepiękna. Oczy iskrzące, twarde i mocne, ani czarne, ani niebieskie, wogóle niepodobna się w nich zorjentować. Despotyczne, a równocześnie dobre. Dokoła dokumentnie ściśniętej sznurówki z temi bryklami i stalówkami, o które ówczesny młodzian, przyciśnięty do łona, nos mógł sobie złamać, dwa razy owinięty łańcuch złoty z zegarkiem. Kształty, iż tak rzekę, poniekąd obfite, ale utrzymane w znacznie surowszej dyscyplinie niż u Mamy. Babcia zawsze chce wyglądać młodo, jak Ojciec mówi, nie starzej od naszej Mamy. Na tem tle spór i wojna.
Ciocia Mania siedzi również koło babci na kanapie, w kapelusiku, oficjalnie, jak przystało na pannę z dobrego domu. Jest trochę zaambarasowana i sztywna, ale ja bardzo ją kocham. Taka podobna do Mamy!
Mama siedzi naprzeciw swej matki i siostry w szlafroku flanelowym, kremowym, w ciemnoczerwone pasy i desenie. Szlafrok przemycony przez Ojca z Wrocławia, kiedy Ojciec był tam na występach stryja Aleksandra. Oprócz tego przywiózł Mamie wtedy na suknię prześliczny materjał „changeant“, który schował ze względu na cło do najobfitszej wówczas części spodni.
— Ty nigdzie nie bywasz, Helenko. Zaniedbujesz się. Bój się Boga, przecie to niedziela. Jak ty wyglądasz? W szlafroku, zaniedbana, cały lewy policzek masz umączony. Julek zupełnie o ciebie nie dba. Przecież sroce z pod ogona nie wypadłaś.
Tu biust, opięty bronzową jedwabną suknią, piętrzy się, złote bransoletki na przegubach dzwonią.
Moja Matka ma na ręce jedną jedyną bransoletkę srebrną, a kto wie, może platynową, z Indyj Zachodnich. Na gładkiej obrączce są jakgdyby małe pagody u wierzchu pozłacane. Mama ma dużo innych bransoletek, ale ich nie nosi. Tę jedną kochała.
Ależ mamo, przecie ja muszę kuchni doglądać!
— A czy go nie stać na lepszą kucharkę?
Gadaj zdrów! Jaka matka, taka i córka! Jakgdyby babcia, mając najlepszą w świecie kucharkę, mogła wytrzymać, żeby nie wejść do kuchni i nie kontrolować jej. Mama zaś miała ten sam temperament. Kiedy było pranie, prała wraz ze służbą, nie dlatego, żeby praca służby nie wystarczała, lecz ponieważ ona w każdej pracy „koło domu“ chciała mieć swój udział, jako tego domu pani i — według rzymskich pojęć — kapłanka domowego ogniska. Kucharki bywały u nas świetne, ale Matka zawsze musiała być przy wykończeniu obiadu, co jej dawało wiele wzruszeń, prawdopodobnie pierwszorzędnych. Lata minęły. Z niejednego pieca jadłem, ale nie zapomnę nigdy sarniny we francuskiem cieście, jaką się u nas robiło. Mama była logarytmem całego domu.
A tymczasem babcia, opięta sznurówką z bryklami i stalówkami, w bronzowej jedwabnej sukni i pobrzękująca rozlicznemi złotemi klejnotami, jak Hinduska:
— Przecież on cię zupełnie lekceważy. On się zupełnie o ciebie nie troszczy. On cię zaniedbuje.
Mama coś odpowiedziała.
Szorstki, bezceremonjalny głos babci:
— Ale moja kochana! Jak byłaś zawsze afektowana, tak i jesteś. Twoja egzaltacja przechodzi wszelkie pojęcia ludzkie. Przyszłam do ciebie jak matka, aby ci poradzić i pomóc, a ty wszystkie moje rady zbywasz niczem. Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi.
Wizyty te po pewnym czasie ustały zupełnie.
Rzecz była prosta. Mama, swoją drogą nieco wygodna, kochała swą rodzinę i najlepiej czuła się w domu. W „świecie“ bywała niechętnie. Dom ją zupełnie pochłaniał. (Dzisiejsze kobiety rzadko już rozumieją, że dla prawdziwej pani domu życie domowe ma wiele uroku — i dlatego nudzą się. Zaś nudząc się, niezdolne coraz bardziej do poważniejszych wysiłków umysłowych, poszukują rozrywki łatwej, to znaczy — lekkiej literatury, lekkich sztuk i wogóle wszystkiego, co lekkie, nie rozumiejąc, iż skutkiem tego zaczynają się w krótkim czasie nudzić jeszcze bardziej, jako że wszelka rzecz „łatwa“ ma do siebie to, iż bardziej łatwo się wyczerpuje i staje się nudną. Inaczej rozumiała życie babcia, która lubiła się pokazać. Wprawdzie sama nie często miała po temu czas i sposobność, ale podobało jej się to, skutkiem czego brała Mamie za złe, że ze sposobności nie korzystała. Czasem, podmówiona przez babcię, Mama niespodziewanie dla samej siebie robiła Ojcu sceny. Aby tego uniknąć, Ojciec regularnie dawał Mamie pewne sumy na nowe toalety. Oczywiście, Mama tak długo sobie z nich „pożyczała“ na inne wydatki, że wkońcu na nową suknię stać ją już nie było, i kiedy Ojciec próbował ją z domu na jakiś wieczór wyciągnąć, wymawiała się, że nie ma w czem wyjść. Znowu awantura! Tym razem scenę robił Ojciec. A przyczyną tego wszystkiego w gruncie rzeczy była to, że Mama nigdzie iść nie chciała. Ileż krwi napsuło sobie tych dwoje ludzi z tego powodu, że kochając dom, nie chcieli bywać! Jakże niezmiernie charakterystyczny dla owych czasów jest nieśmiertelny „Dom otwarty“ Bałuckiego!
Babcia była niewątpliwie przepracowana i zmęczona fizycznie. Trzynaścioro dzieci, z których pięcioro umarło, a wśród tych dzieci syn szczególnie ukochany, dalej praca, a wówczas kobiety bardzo ciężko pracowały, różne kłopoty, ambicje i drobiazgowe intrygi — to wszystko babcię niszczyło. Miała wątrobiane plamy na ciele, ale trzymała się bardzo dzielnie, i z czystem sumieniem powiem, że była kobietą bardzo a bardzo dobrą. Była trochę szorstka i bardzo porywcza — jak i Mama — była też znacznie więcej od Mamy zacofana. Ale to nic. Kto z nas, ludzi postępowych, nie jest nad swoje spodziewanie w przeciągu jednego roku zacofany? A kto wie, czy to „zacofanie“ nie wróci znów?
Babcia wyrzekała wciąż na dzieci. Nietylko że sama miała ich za dużo, ale jeszcze te wnuki!... Tak jest. Przyszedł jednak nareszcie czas, kiedy i wnuki dorosły, a Babcia mogła wtedy odpocząć. Ponieważ miała zabezpieczoną rentę, wynajęła sobie piękne mieszkanko w Krakowie i nareszcie miała spokój od synów i wnuków. Odwiedzaliśmy ją czasem, bynajmniej nie bezinteresownie — kiedyśmy byli bardzo głodni i bez grosza. Studenci! U babci było bardzo przyjemnie, ale dla nas znacznie za porządnie. Wszystko niezmiennie na swojem miejscu, czyściutkie, papierosa rzucić na ziemię nie wolno, a prócz tego uwagi: — Bój się Boga, jak ty wyglądasz! Ubranie chyba miesiąc już nie czyszczone, krawatka zmięta, trzewiki podarte. Co ludzie o tobie pomyślą!
Ale myśmy byli wyżsi ponad takie drobnostki, jak — podarte buty lub nieczyszczone ubranie. Upojeni wolnością, napół zdziczali i oszołomieni nawałem nowych wrażeń, chodziliśmy po świecie jakby w jakimś obłędzie, raz jedząc, to znów nie jedząc, sypiając w łóżku albo na plantach, a często nie sypiając wogóle, uszczęśliwieni niewiadomo czem, dumni, a głupi jak nogi stołowe.
Pewnego pięknego letniego popołudnia szedłem sobie plantami. Przez konary i gałęzie starych kasztanów sączyło się słońce, żółte jak miód. Było niesłychanie pięknie.
Przechodząc koło „ronda“, niedaleko ulicy św. Anny, usłyszałem naraz nieopisany wrzask tłumu bawiących się tam dzieci. Był to prawdziwy cyrk, pełen malutkich, lecz świetnych aktorów, ekscentryków i klownów obojga płci, wyrabiających ucieszne brewerje i improwizujących niezrównane humoreski — a wszystko przy akompanjamencie pisku, śmiechów, krzyków i nieodzownego płaczu. Niedaleko przechadzali się poważni panowie i panie z towarzystwa, o ruchach dostojnych i wytwornych, a tu w tem „rondzie“ cienistem, na szarej, złoto nakrapianej arenie odbywała się istna orgja śmiechu i radości małych, różnobarwnie ubranych istotek.
Znęcony hałasem, nieśmiało w szedłem do „ronda“ i usiadłem na ławce.
O dziwo! Na tej samej ławce siedziała babcia!
Ucałowawszy jej ręce, zapytałem:
— A cóż babcia tu robi? Mówiła babcia, że jest tak szczęśliwa, że może wreszcie od dzieci odpocząć...
Babcia uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— To prawda! Strasznie mnie dzieci zmęczyły... Tyle dziesiątków lat... W ciąż dzieci, dzieci i dzieci... Chciałam mieć od nich raz spokój. A teraz — ten spokój jest mi... jakby to powiedzieć... trochę za spokojny, rozumiesz? Dlatego chodzę tam, gdzie dzieci krzyczą, wrzeszczą, hałasują — i patrzę na nie, przyglądam się.
— W innych „rondach“ są dzieci z lepszych domów — wtrąciłem. — Bawią się grzeczniej, nie dokazują tak.
Babcia spojrzała na mnie.
— A wyście byli grzeczni? — spytała. — Wyście nie dokazywali?
— My? Myśmy byli zawsze bardzo grzeczni! To tylko starsi nie chcieli tego widzieć, ale my... o! takich grzecznych dzieci jak my to chyba babcia nie widziała gdzie indziej! Bardzo proszę!
Zaczęliśmy się spierać. Babcia wypominała mi różne moje dawne grzechy i zbrodnie.
Śmiałem się.
— Ale też babcia pamięta! — wykrzyknąłem naraz ze śmiechem.
— Idź, ty pauprze jeden! Będziesz się tu ze mnie naigrywał! Co, naprawdę idziesz? Pewnie! Co ci tam stara babka! Ale jakbyś czego potrzebował... Przyjdź! Zresztą ja tu zawsze siedzę, jak deszcz nie pada.
— I dzieci wrzeszczą — zakończyłem.
Wstałem, ociągając się. I gdybym nawet potrzebował! Wszakże nie w tem leży istota rzeczy. Myślałem tylko:
— Babciu? Masz swoje pokoje, świetnie urządzone, masz swą rentę, a dlaczegóż to ty, krakowska dama, w tej jedwabnej sukni bronzowej, ze złotym łańcuszkiem na pasie, z pierścionkami i bransoletkami na rękach, uznajesz za godne siebie usiąść na ławce w plantowem „rondzie“, gdzie bawią się dzieci ludzi z „dobrego towarzystwa“, stróżów, szewców i mularzy!
Odszedłem, a babcia została i siedziała dalej, przyglądając się, jak niegrzeczne dzieci dokazują.
Co o tem myślał równo tykający zegar w cichem mieszkaniu babci?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.