Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
CO DALEJ.

Wreszcie, wydostali się z apaszowskiej dzielnicy, dotarli do bardziej spokojnych ulic. Tu i tam migały policyjne posterunki, a Gwiżdż z radości odetchnął głęboko.
Naprawdę, byli uratowani!
Zdala zamigotała jakaś jasno oświetlona kawiarniana szyba. Tam skierował się Gwiżdż i przed wejściem przystanął.
— Zechce pani zsiąść! — rzekł, zeskakując z siodełka. — Wejdziemy do tej kawiarni, aby odpocząć! Jednocześnie naradzimy się, co dalej czynić, bo nasza sytuacja nie jest zbyt wesoła!
Wsparł motocykl o mur i wraz z Marysieńką wszedł do sali. Było to typowo marsylskie podrzędniejsze cafe, otwarte całą noc, w którem nikt nie dziwił się niczemu, a wszystkiego można było dostać. Siedzieli tam przy kilku stolikach nieliczni goście, trawiący nadmiernie spożyte ilości „absynthu“, a zaspanego kelnera wcale nie przeraził niedbały ubiór Gwiżdża, oraz pomięta sukienka, powalany śród ucieczki płaszczyk i przykrzywiony kapelusz Marysieńki.
Gwiżdż, z zadowoleniem wyjaśnił:
— Tu, przywykli do różnych „typów“ i nie zwrócą na nas uwagi! A gdzieindziej, mógłby ludzi zainteresować nasz wygląd! My zaś, choć przed chwilą wyrwaliśmy się z łap zbrodniarzy, sami musimy się ukrywać do czasu, niczem przestępcy! Bo, obawiam się, że ze strony władz niejedno niebezpieczeństwo, szczególniej pani grozi.
— Ze strony władz?
— Oczywiście! Dlatego się namyślam, co teraz postanowić i czy rozsądnym będzie powrót do Nizzy.
— Tam, przecież, pozostawiłam moje rzeczy!
— Ale i tam, właśnie, przebywała pani pod fałszywem nazwiskiem! O ile, odnaleziono trupa Wazgirda i wszystkie szczegóły wyszły na jaw, może to pociągnąć za sobą bardzo niemiłe konsekwencje!
Po twarzy Marysieńki przebiegła chmura smutku.
— Teraz rozumiem — zawołała — czemu, po opuszczeniu spelunki, nie zwrócił się pan natychmiast do władz! Nawet byłam zdziwiona! Obawia się pan...
— Obawiam się, aby nie zaaresztowano pani i sam nie wiem, jak mam postąpić!
Zaległo milczenie.
Przez szyby kawiarni wciskały się pierwsze brzaski świtu, mieszając się z żółtem elektrycznem światłem. Gwiżdż powoli popijał przyniesione mu wino, a Marysieńka w zamyśleniu sączyła kawę. Tymczasem, za oknami ruch się wzmagał, a sprzedawcy gazet głośno wykrzykiwali tytuły swych dzienników.
Okrzyk taki wdarł się aż na salę — i Pohorecka drgnęła gwałtownie.
— Słyszy pan?
I on posłyszał. Odstawił szklankę z winem. Do ich słuchu dobiegło najwyraźniej.
— „Le Matin!“ Sensacyjne szczegóły zamordowania polskiego hrabiego! Ucieczka jego rzekomej siostrzenicy! Bardzo ciekawe... Kupujcie...
— Boże! To o mnie?...
Lecz Gwiżdż już wypadł z kawiarni i po chwili wracał, trzymając w ręku jeszcze świeży, pachnący farbą drukarską, numer gazety.
— Prędzej, prędzej... — gorączkowo nagliła Marysieńka.
Oboje nachyleni nad pismem czytali:
„Dziś popołudniu, w okolicach Nizzy znaleziono zwłoki mężczyzny, ubranego w strój wieczorowy. Nie nosiły one śladów gwałtownej śmierci, początkowo władze przypuszczały, że zaszedł jakiś nieszczęśliwy wypadek. Bliższe jednak oględziny wykazały, że nieznajomy został prawdopodobnie, początkowo oszołomiony silnym narkotykiem, a następnie zaduszony. Sprawa w samem założeniu już sensacyjna, zaczęła nabierać osobliwszego posmaku, gdy w tymże czasie zgłosił się do urzędu policyjnego właściciel hotelu „Terminus“, znajdującego się w okolicach Nicei i zameldował, że wczoraj wieczorem opuścił ten hotel niejaki monsieur Schultz fabrykant ze Lwowa wraz z swoją siostrzenicą Marją i więcej nie powrócił. Wyjechali w towarzystwie zamożnych Amerykanów, lecz ci telefonowali do hotelu, że zgubili Polaków gdzieś w Nizzy, nie wiedzą, co się z nimi stało, są nawet o nich niespokojni, lecz nie mogą się zająć ich poszukiwaniami, gdyż udają się na jakąś dłuższą wycieczkę.
Jakież więc było zdziwienie władz, gdy właśnie w zwłokach tajemniczego nieznajomego w wieczorowym stroju, gospodarz „Terminusa“ rozpoznał swego zaginionego lokatora.
Ale, na tem nie koniec. I tu dopiero następuje największa sensacja.
Natychmiast przeprowadzona rewizja w numerze zajętym przez rzekomego monsieur Schultza wydała nieoczekiwane rezultaty.
Okazało się, że owym panem Schultzem był nikt inny, tylko hrabia Wazgird z Warszawy, pochodzący z bardzo znanej w Polsce rodziny.
Dalsze jego papiery ujawniły jeszcze bardziej niespodziewane szczegóły.
Przebywająca z nim w „Terminusie“ osoba, wcale nie była jego siostrzenicą, ani również panną Schultzówną. Prawdziwe jej nazwisko brzmi Marja Pohorecka i jak ze znalezionych w walizce hrabiego dokumentów wynika, pozostaje ona pod oskarżeniem o zamordowanie swego męża Tadeusza w Warszawie.
Przebywała we Francji za fałszywym paszportem i bez odnośnego pozwolenia na wyjazd władz polskich.
Czemu, hrabia Wazgird, zmienił nazwisko i czemu ukrywał panią Pohorecką, nie wiadomo? Dość, że Marja Pohorecka znikła bez śladu i zachodzi przypuszczenie, że powiedzieć wiele ona może o tragicznej śmierci swego towarzysza.
Za Pohorecką zarządzone zostały poszukiwania, a nasze policyjne urzędy, znane ze swej sprężystości, dołożą wszelkich starań, aby w najszybszym czasie ją odszukać. Dochodzenie w toku. Władze polskie zostały również zawiadomione o przebiegu niezwykłych wypadków.“
Marysieńka aż osunęła się na kanapę ze wzruszenia.
— Więc znów podejrzewają mnie o zabójstwo? — zawołała z rozpaczą. — Zarządzono za mną poszukiwania? Kiedyż wreszcie, się wyrwę z tej tragicznej sieci?
Gwiżdż pokiwał głową.
— Tego obawiałem się najwięcej! — mruknął. — I nie zawiodły mnie przewidywania!
— Co robić? Jak postąpić?
Gwiżdż chwilę się zastanawiał, poczem rzekł:
— Stawić się do dyspozycji władz francuskich, niema sensu! Jeśli, nawet, na zasadzie moich zeznań, uwierzą, że została pani porwana i w całej tej historji, od początku do końca, jest ofiarą, w myśl procedury, przekażą panią polskim sądom, gdyż opuściła pani kraj bez zezwolenia i przebywała zagranicą pod zmienionem nazwiskiem.
— Napewno!...
— A zanim sprawa się wyjaśni, Hopkins i ta cała banda korzystając ze zwłoki i z posiadanych planów skarb pochwycą!
— Więc?
Wzruszył ramionami.
— Rada trudna! Sam łamię sobie głowę...
Powoli wymówiła:
— Szukają mnie wszędzie! Zapewne, podano mój rysopis! Jeśli mnie pochwycą?... Muszę się ukrywać... Toż, do kraju bez paszportu wracać nie sposób.
On milczał, a z twarzy jego wyczytać było można, że uważał ich położenie, za więcej niż trudne.
Wtem, od sąsiedniego stolika podniósł się jakiś mężczyzna. Wysoki, szczupły pan, lat około czterdziestu, wygolony starannie, w sportowem ubraniu.
Przysłuchiwał się, z poza rozpostartej gazety, od pewnego czasu z natężeniem, prowadzonej w obcym języku rozmowie i musiała go ona do najwyższego stopnia zainteresować. Lecz, Marysieńka z Gwiżdżem, pochłonięci własnemi troskami, nie zwracali uwagi na sąsiada, zajętego napozór, czytaniem gazety, nie przypuszczając, iż rozumie po polsku.
Podniósł się ze swego miejsca i skierował prosto do ich stolika.
Marysieńka zbladła. Czyż był to policyjny agent, który już przychodził ją zaaresztować.
Gwiżdż również wytrzeszczył oczy.
— Najmocniej państwa przepraszam — wyrzekł najczystszym warszawskim akcentem, nieznajomy, podchodząc — że ośmieliłem się ich niepokoić! Jestem Den! Detektyw prywatny!
Spojrzeli na siebie zdumieni, z niepokojem. On spostrzegłszy to zmieszanie, uśmiechnął się lekko i wyjaśniał.
— Byłem na tyle niedyskretny, że podsłuchałem rozmowę, prowadzoną w polskim języku! Z niej wynikało, że znaleźli się państwo w dużych tu kłopotach i nie wiedzą, jak z nich wybrnąć! Ponieważ przypadkowo znalazłem się w Marsylji, poczuwam się do obowiązku pośpieszenia z pomocą...
A gdy spozierali nań jeszcze w milczeniu, dodał:
— Sądzę, że się przydam!... Mnie zaś, osobiście bardzo zaciekawiają podobne zagmatwane sprawy!
Był to, jakiś nowy podstęp, czy też niebo im zsyłało tego nieznajomego człowieka. Gwiżdż uderzył się nagle ręką w czoło.
— Pan Den! — zawołał. — Tak, znany detektyw! Słyszałem o panu a nawet w któremś z naszych pism, widziałem pańską fotografję! Przypominam sobie!
Pani Marysieńko! Możemy całkowicie zaufać panu Denowi i zwierzyć mu się ze wszystkich naszych trosk!
Wyciągnął rękę do detektywa. Ten uścisnął ją mocno, ucałował rączkę Marysieńki i zajął miejsce przy stoliku.
Twarz Podhoreckiej wypogodziła się powoli. W jasnych i dobrych oczach detektywa, wyczytała nową dla siebie otuchę.
— Panie Den! — rzekła. — Skoro pan słyszał naszą rozmowę, a również dowiedział się z gazety kim jestem, niechaj pan mnie ratuje! Znalazłam się, w rozpaczliwej sytuacji, a pan Gwiżdż wraz ze mną!
— Mam wrażenie — odparł, — iż niesłusznie posądzają panią o jakieś zbrodnie! Lecz, nie znam bliższych szczegółów!
Marysieńka poczęła pośpiesznie wyjaśniać.
— Zaczęło się to od śmierci mego męża — krótko opowiadała detektywowi swe dzieje — a walka toczyła się o jakiś skarb. Skarb, o którym dobrze nawet nie wiem, choć podobno mam prawo nim dysponować. Jest on tak znakomicie ukryty, że bez drobiazgowych planów nie sposób się tam dostać. Plany te w podstępny sposób posiadł Wazgird, lecz ubiegała się o nie szajka, składająca się z jakiegoś barona, siwowłosej kobiety i tego Hopkinsa. Hrabia z obawy przed niemi, uciekł zagranicę zmieniając nazwisko a mnie zabrał ze sobą. Lecz Hopkins, dopadł go w Nizzy, zamordował i plany odebrał. Mnie porwano i okrutny byłby mój los, gdyby, tu obecny pan Gwiżdż nie wyrwał mnie z rąk tych bandytów, przed niespełna godziną...
— Reszta szczegółów, na później! — fachowo zauważył detektyw. — Ale, o jaki to skarb właściwie chodzi!
— Nie mam pojęcia! Skoro mówimy sobie wszystko szczerze, mogę tylko dodać że Wazgird twierdził, iż mój mąż był naturalnym synem jakiegoś kresowego magnata, i ten, w taki sposób pragnął mu przekazać spadek. Dlatego tu baron X...
Gwiżdż nagle przerwał.
— Za pozwoleniem! — rzekł Gwiżdż. — I ja tu słówko dorzucę! Muszę się przyznać do pewnej niedelikatności! Zaintrygowany postępowaniem Wazgirda z panią Podhorecką, bo i on szykował na nią różne zamachy, w przeddzień wyjazdu, postanowiłem przetrząsnąć jego papiery! Działo się to, po mojej z panią rozmowie, gdy zapytywała mnie pani, czy można zaufać Wazgirdowi.
Marysieńka skinęła główką. On, tymczasem, przemawiał dalej:
— Zakradłem się w nocy i wyciągnąłem papiery ze skrytki, w której, wiedziałem, że przechowuje ważne dokumenty! Wszystko zdążyłem przejrzeć, a nawet poczyniłem odpisy niektórych planów.
— Pan, poczynił odpisy? — Marysieńka aż uniosła się na swem miejscu, sądziła bowiem, że skoro plany znalazły się w ręku Hopkinsa, wszystko jest stracone. — Nadzwyczajne!...
Den również śledził opowieść Gwiżdża z niezwykłem zaciekawieniem.
— Przy tej robocie — brzmiały dalej słowa byłego sekretarza Wazgirda — podpatrzył mnie hrabia i nazajutrz usiłował otruć! Nie jego to zasługa jeśli żyję! Lecz mniejsza z tem! Powtarzam, przejrzałem papiery, lecz nigdzie nie napotkałem wzmianki, aby pani mąż był czyimś naturalnym synem, lub napomknięcia o jakimś baronie... Sądzę, że były to kłamstwa hrabiego, aby pani zasłonić prawdę! Wedle dokumentów, sprawa przedstawia się tak: — W kresowem zamczysku, które leży w miejscowości zwanej Kaletycze, znajduje się ukryty skarb, składający się ze złota i drogich kamieni. Prawo rozporządzania nim należało do pani męża i zastrzegł on, że w razie jego śmierci, to prawo przechodzi na panią. Skarbu strzegą jakieś niezwykłe maszynerje, figury i bez planu nikt się tam nie dostanie... Lub zginie.
— A pan by tam trafił? — z niezwykłem ożywieniem zapytał detektyw — dzięki przejrzanym dokumentom i poczynionym z nich odpisom. Jakże się nazywa ta miejscowość?
— Powtarzam, Kaletycze! Czy trafiłbym? Sądzę, napewno! Niema tylko czasu do stracenia, bo uprzedzą nas tamci bandyci i skarb zniknie!
Zaległa cisza. Marysieńka wpijała się wzrokiem w detektywa, a ten, w zamyśleniu, bębnił palcami po marmurowym blacie stolika.
— Hm.. — mruknął, wreszcie. — Powiada pan, że niema czasu do stracenia! Zgadzam się z panem! Należy, za wszelką cenę, znaleźć się jak najprędzej w Polsce, skarb odszukać i zdemaskować zbrodniarzy! Lecz, jak to uczynić? Panią Pohorecką poszukuje policja, lada chwila mogą ją zaaresztować, wykluczone, aby w legalny sposób przedostała się pani przez granicę!
— Właśnie, właśnie... — wyszeptała Marysieńka, a na napomknienie o osadzeniu jej w więzieniu aż skurczyła się cała.
Den nagle uderzył mocno ręką w stół.
— Skoro nie może pani przebyć granicy legalnie, należy ją przeszmuglować! — wyrzekł z uśmiechem. — Już wiem co zrobię!
— Cóż pan zamierza?
— Pochylił się w stronę Pohoreckiej i cicho jął wykładać.
— Mam znajomego Francuza, prywatnego lotnika! Posiada własny aparat! Wielki mój przyjaciel i niezwykle dobry i uczynny chłopiec! Gdy posłyszy tę dramatyczną historję, sądzę, że mi nie odmówi i aeroplanem nas przewiezie do Kaletycz!
— Czy zechce zaryzykować?.. — z obawą wyrzekł Gwiżdż — gdyby go pochwycono, grozi mu znaczna odpowiedzialność!
— A nuż się uda! Zresztą liczę na to, że w najbliższym czasie odbędzie się ostateczna rozgrywka. Ci bandyci napewno dziś popędzą do Polski! My ich wyprzedzimy, albo przybędziemy z nimi jednocześnie! A skoro uda się pochwycić tę całą zgraję i ich zdemaskować, niewinność pani Pohoreckiej zabłyśnie w pełni! Wtedy, może władze łagodniejszym wzrokiem spojrzą na nasze obejście prawa, bo niekiedy niezwykłe okoliczności wymagają i niezwykłych posunięć.
— Znakomite! — zawołał, całkowicie przekonany Gwiżdż. — Nadzwyczajne! Toć aeroplanem przybędziemy tam za kilka godzin! Panie Den, poczynam wierzyć, że przy pańskiej pomocy, nie ominie nas zwycięstwo!
Detektyw nic nie odparł na tę pochwałę. Gładził się tylko po węglowym podbródku, jak to było w jego zwyczaju, gdy gotował się do jakiejś ważnej i skomplikowanej wyprawy.
Tymczasem Marysieńka, patrząc na szczupłą, inteligentną twarz Dena, szepnęła:
— Bóg jeszcze czuwa nademną!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.