Wielki świat Capowic/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki świat Capowic |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za dawnych, świetnych, rycerskich czasów należało to do dobrego tonu, dowieść swojej wyższości na skórze rywala, wysadzić go z siodła na turnieju lub nabić mu w inny sposób porządnego guza. Dziś nie jest to ani bon genre, ani też nie uchodzi bynajmniej za dowód jakiejkolwiek wyższości. Mówią n. p. że konserwatywna, ministeryalna frakcya reprezentantów narodu galicyjskiego w rajchsracie wiedeńskim posiada w osobie pewnego niepospolicie wyrośniętego syna podkarpackiej krainy tak dzielne brachium militare że właściwie całe opozycyjne dziennikarstwo powinnoby drżeć ze strachu w obec chwili, w której ten Don Kiszot huculski wystąpi czynnie w obronie słynnego „podporządkującego“ programu. Nie słychać atoli, by którykolwiek z zagorzałych naszych rezolucyonistów dzwonił zębami, a choćby zresztą który z nich poniósł nakoniec jaki szwank fizyczny, nie byłoby to, w mniemaniu powszechnem, na żaden sposób moralnem zwycięztwem interesów ogólno–państwowych nad „podporządkowanemi“ interesami królestw Galicyi i Lodomeryi z ich przyległościami. Dlatego też obawiam się, że opisany w poprzednim rozdziale i później protokolarnie stwierdzony zamach pana Schreyera na prawe ucho pana Sarafanowycza w dzisiejszem, nieromantycznem stuleciu nie podniesie zwycięzcy do większego znaczenia w oczach opinii publicznej, a narodnost' pognębiona, wytargana za uszy i wywrócona na ziemię w osobie jednego z najrewniejszych swoich borytełej, weźmie ztąd świeży i słuszny asumpt do skarg na okropne posiagatielstwa ze strony Lachów. Jeżeli już tedy nie ze względu na wyższą rangę służbową swego przeciwnika, to ze względu na potrzebę zgody ze stronnictwem Słowa, pan Schreyer powinienby był hamować swoją popędliwość i nie dopuszczać się tak czynnego naruszenia stosunków międzynarodowych.
Ale stało się! Pan Sarafanowycz leżał na ziemi, pan Schreyer stał nad nim z wyrazem twarzy nieznamionującym najmniejszej skruchy za ten czyn karygodny, Milcia mocno przerażona chroniła się w objęcia matki, a pan Precliczek patrzał na całą tę scenę z miną w najwyższym stopniu zdziwioną i zgorszoną.
Tylko pan Newełyczko i p. Schwalbenschweif nie brali jakoś udziału żywego w tem, co się działo przed ich oczyma — zdawało się, jak gdyby obydwaj byli zajęci jakiemiś daleko ważniejszemi myślami. Co się tyczy pana Schwalbenschweifa, mogę zapewnić, że był on w tej chwili, równie jak codzień o tej porze, po dwunastej już szklance piwa, i że wpływ tego nektaru ożywiał wprawdzie i tak już mocno rumianą cerę jego policzków i nosa, ale natomiast pod względem umysłowym objawiał się najwyższą obojętnością na wszystko, co się koło niego działo. Wszak nieraz widział p. Schwalbenschweif w takich razach całkiem wyraźnie, jak gmach becyrkowy, wziąwszy się pod boki, tańczył szalonego walca ze stojącą opodal plebanią i w wirującym pędzie migał mu się przed oczyma, a jednak nawet to nadprzyrodzone zjawisko nie pobudzało go do najmniej szych refleksyj. Czasem znowu księżyc, na jednym swym rogu mając urzędową czapeczkę z złotym sznurkiem i takąż różą, a zresztą z wychudzonej na nowiu swej fizyonomii najzupełniej podobny do pana forsztehera, zdawał się patrzeć nań ostro z góry, gdy wracał z browaru do domu, a pan Schwalbenschweif kłaniał mu się uniżenie, ale bez żadnej trwogi, i wygłaszał tonem na pół konfidencyonalnym: Wünsch' eine–nen unter–thä–thänigsten Servus, Herr Be–bezirksvo–vorsteher! Pan Schwalbenschweif nie zastanawiał się tedy i tą razą nad dziwnym rodzajem komocyi, jakiego używali pan adjunkt i pan aktuaryusz w pokoju pana forsztehera, ale zdjąwszy czapkę, stał przy drzwiach z uśmiechem błogiego spokoju na twarzy i ogromną teką w rękach, zawierającą „kawałki“ urzędowe, które właśnie były nadeszły pocztą. Był to bowiem jeden z tych dwu dni w tygodniu, kiedy Capowice komunikowały się z resztą świata za pomocą wózka jednokonnego, przywożącego kilkudniowe zaległości pocztowe z Kozłowic.
Pan Newełyczko nie miał żadnego urzędowego „kawałka“ w rękach, ale za to twarz jego w tej chwili sama była jakoby urzędowym „kawałkiem“. Tkwiła w niej jakaś wielka tajemnica stanu, która tak ciężyła zacnemu dyurniście, że gimnastyczne ćwiczenia pana adjunkta obudziły w nim tylko przemijające zdziwienie. To też pan Precliczek, zapytawszy raz głośno: — Was ist den das? — i rzuciwszy wzrok piorunujący na pana Schreyera, gdy powiódł okiem po wszystkich obecnych, dostrzegł natychmiast z miny p. Newełyczki, że się coś stało nadzwyczajnego.
— Was gibt's denn schon wieder, Nefeliczko? — zapytał z pewnym niepokojem.
Pan Newełyczko oświadczył, że ma etwas Wichtiges zu melden, poczem pan forszteher cofnął się do swego pokoju, dając znak dyurniście, by szedł za nim. Pan Sarafanowycz dostał się już był tymczasem napowrót na nogi, i czując się bezpieczniejszym w obecności pana Schwalbenschweifa, odgrażał się niepospolicie Karolowi, który ze swej strony przy pomocy Milci tłumaczył, jak mógł, całe to zajście wobec pani Precliczkowej. P. Schwalbenschweif stał ciągle przy drzwiach, i ze stoiczną obojętnością przypatrywał się otaczającym go przedmiotom, nie badając bynajmniej, czy falujące i wirujące tychże ruchy były optycznem złudzeniem, czy nieuniknionym skutkiem jakiegoś, powszechnie w fizyce obowiązującego prawidła?
Ważne owe rzeczy, które pan Newełyczko miał do zameldowania panu forszteherowi, były rzeczywiście zatrważającej natury. Oto przed chwilą pan Kuderkiewicz, dzierżawca z Głęboczysk, przejechawszy na pocztę po gazety i listy, spotkał się tam z panem Bykowskim i głośno, na ulicy, przywitał go temi słowy:
— A co czytałeś pan, panie Jakóbie?... A pan Jakób na to:
— Ta co mi tam z tego!... A pan Kuderkiewicz:
— Jakto, co mi z tego? Zobaczysz pan, będzie Polska!
— Daj mi tam jegomość pokój ze swoją polityką — odparł pan Jakób; — nim będzie Polska, to nas tymczasem obedrą ze skóry! — Pan Jakób był pesymistą, i kiwnął tylko ręką pogardliwie, gdy pan Kuderkiewicz wywodził mu dalej jak na dłoni, że „będzie Polska“, i że to już przyszło urzędownie z Wiednia. Pan Newełyczko zdał panu forszteherowi jak najdokładniej sprawę z tej rozmowy dwóch szlachciców, i dodał, że po całem mieście już żydzi i chrześcianie powtarzają tę samą nowinę, że „będzie Polska“. Potwierdził tę rzecz i Dudio, który tymczasem pojawił się już był także w pokoju pana forsztehera. Dodał on także, że jak słyszał, ma to stać w polskich gazetach, i że już trzech sehr hoichgestellte Beamte mają być ganz petschiert, a między innymi pan starosta Złoczowski.
Pan Precliczek nie przywiązywał oczywiście najmniejszej wagi do wiadomości polskich gazet i Dudia, ale nie mógł jednakowoż zapoznać tej widocznej prawdy, że die Umsturzpartei zaczyna się znowu ruszać. Ciekaw był tedy, czy dzisiejszą pocztą nie przyszedł jaki Wink von Oben, i wrócił do bawialnego pokoju, ażeby odebrać transport, przyniesiony przez Schwalbenschweifa. Zasiadł natychmiast przy stoliku i począł odrywać jedną kolosalną pieczęć po drugiej, i przeglądać jeden arkuszowy Auftrag po drugim. Ale nie było tam żadnego Winku, oprócz olbrzymiego nosa, z podpisem: Mosch, m. p. — z którego wynikało, że pan forszteher ma kazać naprawić czemprędzej mostek na gościńcu koło samych Capowic, bo niedawno jakiś wysoki dostojnik jadąc tamtędy na komisyę omal nie skręcił karku. Pan forszteher już począł zupełnie wątpić, by najnowsze objawy rewolucyjne w Capowicach przeczuwane były von Oben, gdy nakoniec wpadła mu do ręki najświeższa Lemberger Zeitung, którą otworzył machinalnie. Nagle wypadła mu fajka z ust, wstał, i trzymając ciągle w ręku urzędowe źródło wiadomości, wpatrywał się jak wryty in den ämtlichen Theil szanownej Lembergerki.
— Herr von Sarafanowycz — rzekł nareszcie głosem, w którym odbijały się różne niemiłe uczucia — haben Sie das schon gehört?
Pan Sarafanowycz przystąpił bliżej, i z wielką ciekawością zapytał, o co chodzi?
— Seine k. k. apostolische Majestät — ciągnął dalej pan Precliczek — Seine k. k. apostolische Majestät haben geruht, Seine Excellenz den Herrn Grafen Agenor Gołuchowski zum Statthalter der Königreiche Galizien und Lodomerien zu ernennen!
Kto nie wie, jaką niesłychaną grozę budziło w pewnych kołach urzędniczych nazwisko hrabiego Gołuchowskiego, ten nie zrozumie nigdy metamorfozy, jaka w tej chwili odbywała się w umyśle pana Precliczka. Siedział on złamany w swoim szlafroku i trząsł się bardziej niż podczas owej pamiętnej wyprawy, której rezultatem było zdobycie Małostawic. Całe chmury energicznych napomnień i nosów prezydyalnych snuły się „przed oczyma jego duszy“, a w ślad za niemi wlokły się różne Strafboty, suspensye i t. p., Umsturzpartei wzięła widocznie górę. Podczas gdy on spokojnie rządził i panował w Capowicach, jak dawniej, świat wywrócił się do góry nogami. Pan Precliczek czuł, że i jemu przyjdzie zrobić to samo, i patrzył z melancholią na pana Sarafanowycza, jak gdyby na jaki drogi zabytek z minionych już czasów, teraz już zupełnie nieużyteczny.
Pan Sarafanowycz, jak już dostatecznie wszystkim wiadomo, nie był bynajmniej genialnym politykiem, domyślał się jednak, że nowina, którą właśnie obwieścił mu pan Precliczek, była nader ważną. Pan Precliczek czytał dalej z Lembergerki półurzędowy komentarz, jako Najjaśniejszy Pan mianując krajowca namiestnikiem, daje dowód szczególnej swej miłości krajowi, którego narodowe potrzeby i interesa mają być nadal jak najbardziej uwzględnione i. t. d.
Pan Sarafanowycz nie mógł wierzyć swoim uszom, słysząc to wszystko. Rzucił się ku tece, przyniesionej przez pana Schwalbenschweifa, czy nie znajdzie tam jakiego listu od szanownego wujaszka, który by mu wyjaśniał, co się stało, co to ma znaczyć? I w istocie, znalazła się między „kawałkami“ urzędowemi epistoła, wysłana ze Lwowa od bawiącego tam kiędza Nabuchowycza — tylko zamiast zwykłego adresu: An Seine des Herrn, Herrn i. t. d. stało na kopercie po polsku:
„Wielmożnemu IMci Panu
Wielmożnemu Panu i Dobrodziejowi
Pan Sarafanowycz pod pierwszem wrażeniem tego listu, nie omieszkał podzielić się jego treścią z panem Precliczkiem. Pan forszteher był roztargniony, i miał niepospolitą ochotę pójść i położyć się napowrót do łóżka, czuł bowiem, że jego „kwasy“ poczynały burzyć się na nowo. Wtem zaturkotało coś pod oknami i niebawem wpadł do pokoju Wny Kalasanty Capowicki z rozpromienioną jak jutrzenka twarzą. Wyczytał on właśnie w gazetach, ze rząd mianując krajowca namiestnikiem, tem samem zbliża się do kraju, i kraj nawzajem zbliży się do rządu; że odtąd rządzący i rządzeni nie będą dwoma nieprzyjacielskiemi obozami i. t. d. Wny Capowicki wziął sobie to wszystko jak najmocniej do serca, i uważał to za swój najświętszy obowiązek, zbliżyć się czemprędzej do rządu, a ponieważ pan Precliczek był widomym tegoż reprezentantem, więc dziedzic Capowic, Capówki i Capowej Woli pośpieszył zrobić mu wizytę.
Pan Precliczek nigdy jeszcze z taką serdecznością nie przyjmował pana Capowickiego, jak tą razą. Rozmowa zaczęła się natychmiast od najnowszych wydarzeń w polityce krajowej, i p. Capowicki w imieniu kraju oświadczył panu Precliczkowi, jako wyobrazicielowi rządu, iż rząd może liczyć na kraj i na pana Capowickiego, jak gdyby na półmilionową armię. P. Precliczek był rozrzewniony i tłumaczył p. Capowickiemu bardzo obszernie, jak mocno go cieszy, że ein Landeskind został namiestnikiem, — denn ich bin eigentlich auch ein Pole, Pantoprotscheu! — dodał ściskając p. Capowickiego za rękę, i wskazując na Milcię i na pana Schreyera, jak gdyby się chciał świadczyć niemi.
— Nu, ty, Milka — odezwał się do córki — proczpak hast du mir nicht erinnert, zaprenumirowat tego Czas albo Gazeta Narodowa, co mluwi pan Capowicki? Das sind ja recht anständige Blätter! Und wissen Sie, Herr v. Capowicki, bei mir im Hause wird nichts als polnisch gelesen; da in meiner Kanzlei finden Sie lauter polnische Bücher!
Był tam w istocie, jak wiadomo, niemały zapas książek polskich, skonfiskowanych podczas zaprowadzenia stanu oblężenia w domu pana Precliczka.
Niepodobna mi opisać, jak dalece Wny Kalasanty Capowicki czuł się uszczęśliwionym, odkrywszy naraz tyle polskości w sercu i w domu pana Precliczka.
— Mości Dobrodzieju, — mawiał później do sąsiadów — ten Precliczek, to z gruntu poczciwy człowiek! Sam widziałem portret Kościuszki w jego bawialnym pokoju, naprzeciw portretu cesarza, a w całym domu nie znajdziesz innej książki, tylko same polskie. Oczywista rzecz, że za dawnego systemu musiał się Mości dobrodzieju kryć ze swojemi uczuciami — bo chleb przedewszystkiem, Mości Dobrodzieju; ale teraz, to nie możemy sobie życzyć lepszego urzędnika! Wolę go tysiąc razy, niż tego półgłówka Schreyera — to jakiś mierosławczyk, rewolucyonista! Proszę sobie wyobrazić: niedawno powiada do mnie hrabia Edmund, że powstańcy nawarzyli nam tu porządnego bigosu ze swojemi kwaterami, a pan Schreyer przerywa mu i mówi: Co nawarzyli, to nawarzyli, ale co jedli na kwaterach, to same jęczmienne kluski z łojem! Widzisz go, jaki mi mądry! Alboż to ja będę karmił jakąś tam zbieraninę pieczonemi kurczętami i budeniem? Alboż to ja i hrabia Edmund nie dosyć ponieśliśmy ofiar dla sprawy? Dotychczas mam kwity: trzysta siedmdzesiąt pięć guldenów i 28 centów kosztowała mię Mości Dobrodzieju ta zabawka, a co kłopotu i strachu, to o tem już nie mówię! I jeszcze jakiś tam Mości Dobrodzieju Schreyer będzie mi robił przycinki! Fe, dla urzędnika cesarskiego to wcale nie na swojem miejscu. Precliczek, to mi to do rzeczy człowiek: robi, co mu każą, i nie mięsza się, gdzie nie potrzeba!
— Ależ szanowny sąsiedzie — odzywał się na to pan Kuderkiewicz, albo pan Bzikowski — dobrze, że robi co mu każą, ale tego biednego emigranta nie potrzebował przecie zabierać odemnie i trzymać w kozie przez dwa tygodnie, nim mu wyrobiłem kartę pobytu! Wszak dziś już wiadomo rządowi, że jeżeli który z naszych przybywa do kraju, to chyba na to, ażeby znaleźć kawałek chleba — jeden taki biedaczysko i drugi nie zrobi przecież powstania w Galicyi, i skoro z góry patrzą na to przez palce, to ze strony Precliczka było czystą sekaturą wsadzać biednego Rysikiewicza albo Skrzydłowskiego do kozy i trzymać ich tam tak długo razem ze złodziejami!
— Ot, gadasz Mości Dobrodzieju, bo masz dobre serce — odparł na to pan Capowicki — ale urzędnik musi pełnić swoją powinność. Ja sam nie robiłbym inaczej, gdybym był naczelnikiem powiatu!
Jak widzimy, rząd zyskał jednym zamachem w panu Capowickim bardzo silną podporę, a pan Precliczek wielkiego zwolennika. Dopiero później gdy niewdzięczni współobywatele wybrali marszałkiem nie jego, ale pana Kuderkiewicza, i gdy przeniesienie urzędu powiatowego zadało Capowicom ową klęskę, opłakiwaną już na wstępie tej powieści, Wielmożny Kalasanty Capowicki dostrzegł przepaść, do której wiedzie nas „tak zwana“ polityka utylitarna, i przyłączył się duszą i ciałem do skrajnej opozycyi.
Trzymajmy się jednak chronoloicznego porządku i nie wyprzedzajmy biegu wypadków nawet w kwestyach ubocznych, niemających bezpośredniego związku z dziejami naszej bohaterki.
Dla tej ostatniej, raport pana Newełyczki, zdany panu Precliczkowi, a następnie czytanie urzędowych, pocztowych „kawałków“ i Lembergerki, jakoteż wizyty pana Capowickiego były bardzo pożądanemi przerwami. Wśród natłoku ważnych nowin i myśli, pan Precliczek nie miał nawet czasu zapytać się pana Sarafanowycza, co się wydarzyło między nim a panem Schreyerem. Nawet po odjeździe pana Capowickiego, pan Precliczek był roztargniony, prawie zażenowany obecnością pana adjunkta i pana aktuaryusza w pokoju, i odczytywał tylko machinalnie raz jeszcze ów półurzędowy komentarz do nominacyi hr. Gołuchowskiego namiestnikiem. Dla każdego, ktoby był znał najgłębsze tajniki myśli pana forsztehera, nie trudnemby zresztą było odgadnąć, nad czem dumał w tej chwili pan Wencel Precliczek.
Oto pana Summera nie było już we Lwowie, tak jak od dawna nie było już pana Schmerlinga w Wiedniu. Nad wszelkie spodziewanie, protekcya ks. Nabuchowycza nie przydała się na nic więcej. Do nowych przedstawicieli wyższej i najwyższej władzy, potrzeba było trafiać innemi drogami. Reorganizacya władz politycznych była za pasem, można było być pominiętym, kwieskowanym, albo jeszcze gorzej, jeżeliby sąd obwodowy zechciał brać na seryo zeznania owego p. Mykity, który dopuścił się obrazy honoru, połączonej z odrąbaniem głowy swego teścia, w okręgu sądowym capowickim. Właściwie nie było nic w tej sprawie, bo jak słusznie zauważał pan Precliczek w tłumaczeniu się swojem, wysłanem do apelacyi: „es ist eben nur ein Nebenumstand der Aufmerksamkeit des gehorsamst gefertigten Bezirksgerichtes entgangen“, obraza honoru była głównym czynem karygodnym w tym wypadku, a odrąbanie głowy i t. p. szczegóły były tylko przypadkowemi akcesoryami właściwej istoty czynu. Ale jak to mówią: kto chce psa uderzyć, ten kija znajdzie. Nie było najmniejszej pewności, czy Wysoka apelacya albo jaki zbyt gorliwy sędzia śledczy nie zechce upatrywać w zeznaniach pana Mykity, co do pewnej kwoty 100 złr. i co do jakichś tam dwu korcy pszenicy materyału, któryby w połączeniu z owym brakiem „der Aufmerksamkeit des gehorsamst gefertigten Bezirksgerichtes“ mógł posłużyć do pognębienia pana Precliczka, i tak już trapionego sprawozdaniami, które komisya serwitutowa podawała o jego czynności w Małostawicach, i nieustannemi korespondencyami w Gazecie Narodowej o niepokojących cokolwiek skutkach tych czynności.
W obec całego tego stanu rzeczy, pan Precliczek czuł, jak mu z każdą chwilą ubywa ochota wypłacenia panu Sarafanowyczowi 15.000 złr. tytułem posagu dla Milci. Piętnaście tysięcy, w razie jakiej katastrofy, mogły mu być bardzo potrzebne, a odkąd ksiądz Nabuchowycz przestał być wpływowym człowiekiem, pan Sarafanowycz nie był mu potrzebnym do niczego. Und übrigens ist der Kerl blitzdumm, pomyślał sobie pan Precliczek, i spojrzał z ukosa na swego adjunkta, który w tej chwili miał w istocie minę mniej dowcipną, niż kiedykolwiek.