Wielki świat małego miasteczka/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
DAWNE XIĄŻKI, DAWNE CZASY.


Czytam z pisarzów przesławnych,
Co się działo czasów dawnych.

Zbylitowski 1600. 4.Kr.

„Wielekroć z niemałym podziwieniem, powiada Górnicki[1], rozbierałem to u siebie i macałem przyczyny, skądby to rosło, iż ludzie starzy, niemal wszyscy, skarżą się na dzisiejsze czasy, a one pierwsze zbytnie chwalą i ganią teraźniejsze sprawy nasze, obyczaje, i to czegokolwiek oni w młodości swej nie czynili: a twierdząc, iż wszystko idzie, co dalej to gorzej, tak w dobrém a porządném życiu, jako też i w innych wszystkich cnociech.“
I ja to właśnie, często z Górnickim roztrząsałem, panowie czytelnicy, lecz łatwo namacałem przyczynę. Ludzie starzy wspominając czasy swej młodości, dla tego zwykli je w pięknych wystawiać sobie kolorach, że wiek młodzieńczy w porównaniu z dalszém życiem człowieka zawsze szczęśliwszym się być zdaje. Wszystkie niewinne młodego wieku zabawy, igraszki, miłostki, stają w umyśle dla upiększenia dawnych dobrych czasów, wszelkie teraźniejsze zgryzoty, umartwienia i przykrości podeszłego wieku, razem się gromadzą, aby teraźniejszość obmierzić. A przytém jeszcze, przeszłe uciechy żywiej stają w umyśle, niż teraźniejsze; troski i losu przemiany, które minęły i które dolegały, słabo się nam zwykle przypominają,gdy teraźniejsze, dziś jeszcze nam dopiekające, mocniej czuć się dają. Takim sposobem nikną wśród wspomnień dawnych czasów, troski nigdy od człowieka nieoddzielne, a same tylko przyjemności barwią przeszłości obrazy. Ileż się to człowiek w życiu swojém nasłucha gawędy o tych dawnych czasach, z dobrej tylko strony uważanych; nowe życie błyszczy na twarzy starca, kiedy sparty na grubym kiju, z popruszoną szronem starości głową, trzęsącym głosem opowiada szczęśliwe czasy swej młodości. I ja też lubię czasem zagłębiać się w te dawne czasy, i być niejako przytomnym temu, co na wieki minęło, i po czém tylko mglista pamięć została. Nieraz czytając opisy naszych Turniejów, zalotności naszych wąsatych rycerzy, piękności wojewodzianek i kasztelanek, nieraz wyznaję, chciałbym choć na chwilę, przenieść się w te wieki, tak różne od naszych teraźniejszych pod wszystkiemi względami.
Żal mię opanowywa, gdy przypomnę sobie, iż rodacy nasi, o dawne umysłu swych przodków zabytki, tak mało dbają, że to, nad czém nie jeden uczony polak mozolnie życie trawił, leży gdzieś nietknięte i zapylone w kącie apteczki; że słowem, rzadko kto dziś wspomina o dawnych książkach i czasach.
Niektórzy mylnie bardzo sądzą, z kilku nędznych płodów, czasów dawnych, o całej naszej literaturze przeszłych wieków. Zapytaj teraz kogo, czy zna Górnickiego, Kochanowskiego, Reja, czy zna Opalińskiego, Zimorowicza, Jagodyńskiego, Grochowskiego? Na co mi to, odpowie, niemamże ja nowych? a potém ja ich języka nawet częstobym niezrozumiał. Tacyto ludzie, stare zabytki naszej prozy i poezyi, obracają na funciki do apteczek, i gdyby nie praca kilku oświeconych ludzi, niepozostałby może, żaden ślad bytności dawnych pisarzy. Nie można powiedzieć, ażeby kilku z nich znanych powszechnie nie było; ale więcej jest jeszcze godnych znajomości powszechnej, a o jednym z nich myślę pomówić z czytelnikami.
Słyszę już z boku zarzuty, co mogą mieć dawni pisarze za związek z małém miasteczkiem, i poco ja tu z nauczycielską powagą, zamiast pisać powieść, rozbiéram dawnych pisarzy? Lecz łatwo mi na to odpowiedzieć, kto samych tylko śmieszności tu szuka, ten rozdział śmiało przepuścić może, kto zaś lubi czasem dla rozmaitości i o czém ważniejszém pogawędzić, tego ja proszę, aby czytał co nastąpi.
Będę tu mówił o jednym z najmniej znanych poetów polskich, nawet że tak powiem, o poecie cale nieznajomym, tojest: o Andrzeju Zbylitowskim. Był on poufałym dworakiem Stefana Batorego i Zygmunta III, z ostatnim nawet podróż do Szwecyi odprawił[2]. Wiersz jego samą tchnie naturalnością, i zdaje się być od jednego ciągu pióra ulany. Obrazy które kreśli, są żywe i wierne, a styl i język odpowiadają innym jego zaletom. Wszystkie skarby bogatego już wówczas i utartego języka są dla niego otwarte, używa ich zaś z nieporównaną wprawą i dobitnością. Współczesny Kochanowskiego, chociaż go przeżył, smak swój na jego pismach zaprawić musiał; Jakoż, dalekim jest zawsze od próżnych dowcipu błyskotek, które wielu jego współczesnych polubiło. Poemat jego Wieśniak, tak cudnie napisany, z taką rozmaitością i prawdziwą poeziją, że dziś nawet przyznałby się do niego najlepszy z naszych poetów klasycznych. Nie nosi on na sobie wcale tej cechy starości, która od dawnych pisarzy odraża, styl daleki od oschłego i dydaktycznego, wystawia czytelnikom obrazy same w najpiękniejszych kolorach. Ustępy historyczne nadają tej pieśni przyjemną rozmaitość, i nie odwodzą od głównego przedmiotu, bo autor lekko tylko musnąwszy to, co doń nie należy, powraca do głównego obrazu, aby go nowymi upiększył kolorami. Słowem, wyjąwszy parę wierzy, w których styl trochę jest twardy, można z jednego tego poematu nazwać Zbylitowskiego poetą malarzem.
Kochanowski pisał także pieśń o zaletach wiejskiego życia, i dziwować się potrzeba, tak wielkie między niémi dwóma znaydując podobieństwo. Lecz ojciec poetów naszych, maluje krótko, wprawnie, i rzuca tylko nawykłą ręką główne cienie i rysy. Zbylitowski nie przestaje na tém, wykończa swój obraz, i wystawia go z całą czystością kolorytu i pięknością wynalezienia, jemu tylko właściwą. Początek tej prawdziwie sielskiej pieśni, zadziwić musi czytającego, który się w księdze in 4to gockim drukiem od dwóchset lat wybitej, szumnego panegiryku zapewne spodziéwa; i nie pojmuje z jaką słodyczą i wiejską prostotą nasz autor zaczyna.

Siedząc na wysokim brzegu,
Kędy rzeka w bystrym biegu
Po twardym płynie kamieniu,
Rozmyślałem w chłodnym cieniu,
Twe rozkosze, twe pożytki,
Uciechy i wczasy wszystki.
Wsi wesoła!..

Radzi będą czytelnicy porównać początek podobnej pieśni Kochanowskiego:

Wsi spokojna, wsi wesoła!
Któryż głos twej chwale zdoła?
Kto twe wczasy, twe pożytki,
Może wspomnieć razem wszystki.

Nie dajeż się tu widzieć ogromne podobieństwo? z tą tylko różnicą, że Zbylitowski pięknym zaraz zaczyna obrazem. Zdaje mi się gdy go czytam, że widzę starego dworaka, któremu troski głowę zorały, z siwawemi włosami, szukającego schronienia od zgiełku i wrzawy dworu, w chłodnym cienistych drzew ustroniu, nad brzegiem groźnej rzeki. Przypomina to bardzo początek tak malowany, pierwszego dumania Lamartina, którego przekład kilku wiérszy umieścić się odważam.

W cieniu starego dębu, często na tej górze,
Siadam smutny, w zachodu ponurej godzinie,
I wzrok rzucam niepewny, po lubej dolinie,
Której obraz tej góry ozdabia podnóże.

Tu ryczy groźna rzeka s pieniącymi wały,
Płynie kręto i w ciemném znika oddaleniu,
Tam jezioro rozciąga swój kryształ zmartwiały,
I księżyc się podnosi na niebios sklepieniu!

Tak, powtarzam wracając się do pierwszego przedmiotu, zdaje mi się czytając mego Zbylitowskiego, iż go spostrzegam siedzącego w ustroniu, oczy jego są wlepione w jednostajny bieg wody i pryskanie fali, a myśl z roskoszą rozważa tysiączne wiejskiego życia przyjemności. Mniej Kochanowski powaby sielskiego życia malował, bo je posiadał, i był niémi niejako nasycony; lecz przedmiot i cel życzeń naszych w takich się tylko gorącej wyobraźni stawi kolorach, w jakich nasz poeta wieś malował.
Dworak który wiek swój na usługach królów stérał, wzdychający za celem jedynym swych życzeń, czuł wszystkie powaby wioski, a nieznał żadnych jej trosków.
Dozwólcie czytelnicy, abym was bliżej z tym godnym szacunku poetą zapoznał, przyznacie mu sami zalety, jakich mu nawet najsurowszy nieodmówi krytyk. Słusznie jeden z bezstronnych znawców napisał — że Kochanowski często wyżej wznieść się od niego umié, ale rzadko tak długo potrafi być równym sobie. Karpiński wzrusza obrazem serc ludzkich, ale nie umié tak trafnie malować natury i jej piękności. Oto jeden mały urywek.

Zatym wszystko, wsi spokojna,
Da mi Boska ręka hojna
W tobie, z wysokiego nieba,
Czego tylko będzie trzeba.
Tobie po lasach szerokich,
I po pagórkach wysokich,
Chodzą woły utuczone,
W gęstą trawę rospuszczone,
Tobie stado owiec białych,
Po pastwiskach okazałych,
Z których ty masz częste wełny,
I pastewnik jagniąt pełny;
Nabiały także obfite,
I pożytki rozmaite.

Młyn szumiący, rybne stawy,
I z gajów częste potrawy,
Tobie miód pszczoły zbierają,
Tobie drzewa obradzają,
Żołądź, szérokie dąbrowy,
Tobie rodzi las bukowy,
W którym Boginie przed laty
Mieszkały i Faun kosmaty:
Tamże przezeń jasne zdroje,
Leją zwykłe wody swoje;
Skąd biorą, zioła rozliczne,
Wilgotność, jawory śliczne;
A zwierz leśny i domowy,
Ma zawsze w nim żyr gotowy.
Czasem leżę nad potokiem,
Pod klonem czasem szyrokim,
Gdy gorące słońce grzeje,
Wietrzyk w cieniu chłodny wieje.
Pastereczki też tym czasem,
Kwiatki rwą pod gęstym lasem,
Wieńce wiją malowane,
Różnym kwieciem przeplatane,

To różany, to bluszczowy,
Kładą na swe piękne głowy;
Na co udatne Dryady,
Z swym Sylwanem patrzą rady.
I Pomona urodziwa,
Często się w gęstwie zakrywa,
Patrząc na ich śliczne skoki;
I Tytan z nieba wysoki,
Sam pogląda okiem mile
Na ich wdzięczne krotofile.

Mogą mię niechętni oskarżyć, iż przytaczam te wiérsze jedynie dla powiększenia liczby kart, mogę jednak zapewnić, iż w tym celu tylko zamierzałem sobie umieścić tu kilka wyjątków, abym czytelnikom dał poznać, iż i w dawnych książkach, przy obfitych plewach, można i dobre ziarno wynaleść. Jeszcze strof kilka pióra Kochanowskiego.

Oracz pługiem zarznie w ziemię,
Ztąd i siebie, i swe plemię,
Ztąd roczną czeladź i wszytek,
Opatruje swój dobytek.

Jemu sady obradzają,
Jemu pszczoły miód dawają,
Nań przychodzi z owiec wełna,
I zagroda jagniąt pełna.

On łąki, on pola kosi,
A do gumna wszystko nosi,
Skoro też siew odprawiemy,
Komin wkoło obsiędziemy.

Tam już pieśni rozmaite,
Tam będą gadki pokryte (tajemne powiastki)
Tam trefne pląsy z ukłony,
Tam cenar, tam i goniony (gry dawne).

A gospodarz wziąwszy siatkę,
Idzie mrokiem na usadkę,
Abo sidła stawi w lesie,
Jednak zawżdy co przyniesie.


W rzéce na gęste więcierze,
Czasem wędą ryby bierze,
A rozliczni ptacy wkoło,
Ozywają się wesoło!

Stada igrają przy wodzie,
A sam pastérz siedzi w chłodzie,
Gra w piszczałkę proste pieśni,
A Faunowie skaczą leśni.

Poemat Zbylitowskiego zdaje się być tylko rozszérzeniem myśli Kochanowskiego, rozrzuconych po jego pieśniach; najbardziej w pieśni przerzeczonej. Ten wieków dawnych zabytek, tak jest teraz rzadki, iż u osób prywatnych nigdzie prawie znaleść go nie można. Co za szkoda, że zamiast drukowania niezgrabnych płodów, osowiałej muzy teraźniejszych tuzinkowych poetów, nie zechce kto przedrukować pięknej tej pieśni; a zaręczyć można, że jej czytanie natchnęłoby wiele osób przywiązaniem do dawnej polskiej literatury, w której tyle jeszcze zostaje ukrytych i mało komu znanych piękności.
Spójrzmy, raz już tylko, jak nasz poeta, wiejskim prawdziwie tonem, zaprasza swą kochankę na wieś do siebie. Zdaje się, że na takie zaprosiny, nie jedna czuła piękność owych czasów, radaby była towarzyszyć sielskiemu poecie.

Teraz, miła! której moje
Serce dało hołdy swoje,
Nimfo Słowieńska wstydliwa,
Nadewszystko urodziwa!

Nie gardź moją wsią ubogą,
Nawiedź twoją piękną nogą
Gęste lasy, śliczne sady;
Będąć ściany moje rady. (rade)
I dom z drzewa budowany,
I mój chłodnik przeplatany.
Półmisków niémam bogatych,
Śliw a kasztanów kosmatych,
Włożę przed osobę twoję,
A przytém wszystkę chęć moję.
Orzechy, jabłka, jagody,
I lipienie z bystrej wody, (rodz. ryb)
Melon słodki, grono wina,
Leśne rydze i malina;
Gruszki, brzoskwinie ogrodne,
Mléko świéże, piwo chłodne,
I co jedno wieś uboga
Rodzi, Amaryllis droga!
Tym czcić będę usta twoje.

Czytając to, zdajemy się widzieć kochankę jego skromnie i po wiejsku ubraną, przychodzącą z nim dzielić, niską słomianą strzechę, mały cienisty ogródek, który strumyk oblewa, domek otoczony drzewem i wszystkie wyliczone tu wiejskiego, spokojnego, ustronnego życia przyjemności.
Któżby sobie nie życzył widzieć tę wioskę przez niego opiewaną; tak jak dotąd widziemy Czarnolas Kochanowskiego. Wszystko tam dotąd dla przybyłego podróżnego, zda się tchnąć zapałem dawnego poety.
Któż tam nie poszuka lipy, pod której cieniem z przychylną drużyną, chronił się od upałów nasz wieszcz osiwiały; znikła już ona, i pamięć jej tylko razem z pieśniami Kochanowskiego dójdzie do potomności. Na jej miejscu wznosi się teraz kilka topoli, jak przyjaciół na grobie przyjaciela. Z nową nieznaną roskoszą czytają się w Czarnolesiu czule treny po śmierci Urszuli, a dziedziniec chwastem i trawą porosły, przypomina tłumy wesołych wieśniaków, których poeta był ojcem i dobroczyńcą. Szkoda, że żaden pomnik, żaden napis, żadna pamiątka nie zdobi z tylu względów pięknego miejsca. Kiedym siedział na gruzach powalonego domu, i spoglądałem przez otwór w murze będący, który niegdyś był oknem pokoju Kochanowskiego, myśl moja krążyła w przeszłości, a marzenia do tego doszły stopnia, iż je śmiałem wylać na papier.
Wystawiałem wówczas sobie dawne komnaty, tkanemi sztucznie ozdobne kobiercami, zostawione pozłocistemi sprzętami i okryte obrazami przodków. Przesuwały mi się przez myśl strojne w rogówki i robrony damy, z ufryzowanemi głowami w których kosztowne błyszczały ozdoby. Wystawiałem sobie ucztę taką, o jakiej poczciwy Rey wspomina: stół gnący się pod ciężarem rozlicznych naczyń, zastawiony wykwintnemi potrawy. Tu pokazywał się paw z rozpostartym ogonem, tam dzik najeżony grzązł w korzennym sosie, ówdzie długonogi bocian czatował na rodzénki po poléwce pływające, tam znowu na drzewo obciążone fruktami zlatywały się cukrowe ptaszki, a w środku stołu misternie wykształtowana piramida, niosła na sobie cyfrę solenizanta. Tu otaczają stół liczne tłumy dworaków, pochlebców, sąsiadów, darmojedów i rezydentów — ten w sutym pasie z wymuskanym wąsem i brylantową u szyi szpinką; inny wziął się w boki zarzuciwszy w tył wyloty i muszcze resztę niedogolonej głowy; inny w zgrabnym, opiętym żupanie, z obcisłym żółtym bucikiem, zbliża się do jakiejś kasztelanki; śmiech się pusty rozlega na przekąsy i drwinki kuso ubranego niemczyka, grającego rolę błazna. Lecz oto już zagrzmiała kapela, słychać trąby i huk moździerzy, a szary koniec stołu głośno kwaśném piwem spełnia pańskie prze zdrowie. Tu się jedne twarze wyjaśniają, inne krzywią, inne wzdłuż, drugie wszerz rozciągają, ten opasły i rumiany z kresą na czole, trzyma się ciągle za damascenkę, gotując się do zwady, ów z lisim kołnierzem zmiata co pozostaje z przed drugich, tamci rwą się do niedopieczonego mięsa, inni do dna wychylają konewki. Lecz powoli wszystko ucichać zaczyna, już szary koniec znużony ciągłą pracą przy stole, drzémać zaczyna. Krążą jeszcze pozłociste bez podstaw kielichy, już z trudnością w głowach ospale obracają się oczy, lśnią się pomokłe wąsy, i błazen nawet usnął gdzieś w kącie komnaty. Rozchodzą się goście, osłabieni długą ucztą na odpoczynek, a czeladź zmiata tymczasem co pozostało od porywczej i łakomej szlachty. Już młodzież zaczyna sobie przypadki swoje opowiadać, ten wrócił ze Włoch obfity w puste powiastki, tamten ze Szwecyi przywiózł dobry zapas nowin, inny wymuskany i pachnącymi zlany wódkami, łata swą mowę francuzczyzną i chwali się ze zwycięstw serdecznych. Indziej od polskiej krwi nieodrodna młodzież, gardząc zniewieściałą zabawą, rzuca pociski na tarczę, godzi na ostrze, potyka się w kolczudze, z kopiją, pałaszem, walczy konno i pieszo. Lecą razy, krzyżują się oręże, pękają przyłbice, krew wytryska — i bój ustaje. Tu płeć piękna z wdzięcznym uśmiechem rany zwycięzcy obwija, a chlubna nagroda mężniejszego zdobi. Lecz już zbliża się wieczór, już tysiące świateł błyska w przystrojonych komnatach, słychać pokojowych gędźbiarzy strojących narzędzia, zaczynają się goście schodzić na sale. Damy wysznurowane, z długiemi ruchami u sukień, błyszczą klejnoty, a bardziej jeszcze wdzięki wojewodzianek i kasztelanek. Już się pokazują mężczyzni, ten w złotym przetykanym kontuszu, ów z błyszczącym bogatym pasem, inny z małą, czeskim kamieniem sadzoną karabelą; wychodzi piérwsza para posuwistego polskiego. Szustają bóty, przelatują wyloty, ściskają się nieznacznie ręce, a ulubiony tanie trwa póty, póki ostatni skrzypek piskliwym tonem raptownie go nie skończy. Teraz pora młodzieży, żwawy następuje krakowiak, wychodzi kilku z ich grona po krakowsku ubranych. Ci w białych sznurkami naszywanych żupanach, owe w ładnych gorsecikach, w letnikach z kolorowymi wstążkami w około. Śmieją się oczy i twarze rodziców, a oklaski rozlegają się w około. Występuje śpiewak i towarzyszy sobie na cytrze, śpiewając miłe pieśni. Lecą zamiast pochwał kieski ze złotem, a uradowany cudzoziemiec samego siebie przewyższa.
Ale dosyć tego marzenia, czas powrócić do miasteczka.







  1. 1566 i 1639 Ks. II. str. 78. wyd. 2.
  2. 1) Poema Wieśniak 1600. Krak. 4. 2) Witanie Króla Zygmunta III. 1587 4to. 3) Satyry o puszczach Litewskich 1589. 4) Acteon Poema 1588. 5) Droga do Szwecyi Zygmunta III. 1597. 6) Historya S. Genowefy. 1599. 7) Epithalamium na wesele Jana Dulskiego i Anny Herburtowney w Krak. w drukarni Łazarz 1585 in 4.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.