Wierzyciele swatami/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wierzyciele swatami |
Wydawca | Nakładem J. Czaińskiego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukiem J. Czaińskiego |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Mari de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Jeżeli cię żona zdradza, zabij ją!“ Taką radę naszym mężom podał mój drogi, znakomity Dumas i jego syn, w małej broszurce, która była wielkim wypadkiem.
Rada istotnie nadzwyczaj praktyczna, lecz niezbyt radykalna i niepodoba się ona bardzo wszystkim.
Sławny publicysta naprzód tnie prawdę a potem miriadem broszur krążących około dziełka „L’homme-femme“, pragnie wykazać choć okruszynę dowodów popierających jego cel i opinie.
Nie mam zamiaru przeciwstawić żadnej kwestji, lecz pragnę wprost, poprostu zamiast teorji wykazać faktami, że prawo przysługujące mężowi w Art. 524. kodeksu karnego jest prawem niebezpiecznem, strasznem, zbytecznem, że prawodawcy winni je zmienić koniecznie lub całkiem usunąć jeżeli w przyszłości nie chcą zmusić ludzkości, że mają warunki bytu: „podstępu i morderstwa!“
∗
∗ ∗ |
Na ulicy Boulogne istnieje dotąd pałacyk zbudowany między dziedzińcem i ogrodem.
Przez ładne sztachetki a właściwie przez elegancką kratę można widzieć fronton pałacyku w stylu odrodzenia, taras obwiedziony podwójnemi poręczami, który zarazem stanowi wejście główne i dwa pawilony eleganckie po lewej i po prawej stronie dziedzińca, gdzie równie mieszczą się stajnie, wozownie i mieszkania służby.
Wierzchołki lip i kasztanów ogrodu wznoszące się po nad dachem ze szczytem ołowianym, wyglądają jak kita zielona nad kaskiem rycerza.
Pałace ten wartości około 300 do 400 tysięcy franków, lubo na pozór zacieśniony, jest prawdziwem pieścidełkiem.
Stary włoski fajans z Urbino i Faenza, którym ozdobione są rzeźby ram okna, nadaje frontowi pałacu styl prawdziwie wytworny i czyni go niezmiernie malowniczym. Nie podobna przejść obok niego nie zwróciwszy uwagi, choćby go widzieć raz jeden tylko, niepodobna zapomnieć.
Jednego dnia a było to w maju 1867 roku, około godziny dziewiątej rano, stało przed pałacem kilka powozów, a między niemi wielki koczobryk i tilbary.
Właściciele czy też pasażerowie tych ekwipaży wyglądali rozmaicie, jedni byli ubrani z wyszukanym gustem; inni odznaczali się nadzwyczaj zaniedbaną toaletą, byli jednak zupełnie do siebie podobni skutkiem złego humoru malującego się na ich obliczach.
W miarę jak z kolei wysiadali z powozów i zbliżali się do drzwi chcąc zadzwonić, służący otwierał małą furtkę od strony kraty i wprowadzał ich do pokoju obitego skórą rosyjską; umeblowanego na sposób wschodni sofami, a łączącego się z jednej strony z przedsionkiem z drugiej zaś z salą przyjęcia.
Służący odchodząc mówił:
— Pan hrabia prosi panów o chwilkę cierpliwości. Oto cygara i gazety...
W istocie, pudełka rozmaitego kształtu, napełnione: „kabanosami, kazadorami, Partayes i Conchas imperiales,“ mieściły w sobie najwyborniejsze produkta Havany, a na stoliku mahoniowym leżące: „Le Figaro, Le Gaulois, Paris-Journal“ i inne pisma illustrowane, dopraszały się ręki, któraby porozcinała ich karty jeszcze zupełnie nieruszane. Wszystkie miały na sobie nazwisko pana zamku „hrabiego Pawła de Nancey.“
Pierwszy z przybyłych nie dotknął ani gazet ani cygar. Usiadł w kącie, mocno nadąsany i rzekł do siebie dość głośno:
— Każą mi kochać. Tego jeszcze brakowało. Wcale mi się to nie podoba.
Drugi i trzeci nie znał zupełnie pierwszego przybysza i wszyscy nie znali się wcale. Ograniczono się tylko na obojętnym, wzajemnym ukłonie, lecz czwarty nadzwyczaj zdziwiony zbliżył się do nich a podając rękę, zawołał:
— Jakto? Jakto? Palladieux, Laurent, Chaudet...
— Jak widzisz panie Lebel-Gerard.
— Więc jesteście zaproszeni?
— Listownie, odpowiedzieli wszyscy trzej wydobywając koperty prawie jednakowe.
Jeden z nich rozwinął list i czytał głośno:
„Hrabia de Nancey pozdrawia pana Chaudet i prosi aby raczył przybyć do pałacu w przyszły czwartek, czwartego sierpnia o godzinie dziewiątej rano, celem zakomunikowania mu bardzo ważnej sprawy“.
— Mój list to samo opiewa, odezwał się Palladieux.
— Mój pisany jest w tym samym tonie. Zamienione tylko nazwisko, dodał Laurent.
— Więc to chyba cyrkularz, wtrącił Lebel-Gerard. Tym sposobem jest to posiedzenie wierzycieli.
— Najwyraźniej! potwierdziło trzech innych.
— Jeżeli tak jest, dobrze uczynimy, skoro uzbroimy się w cierpliwość... Potrzeba sporo czasu, jak sądzę, na zebranie się wszystkich wierzycieli. Lista takowych jest djabelnie długa!
Trzy westchnienia zakończyły mowę Gerarda.
— Gdyby jeszcze pan hrabia dla tego nas tu zaprosił, żeby nam ofiarować coś na rachunek, ha! to byłoby nieźle, ale jednak w cyrkularzu nie ma o tem najmniejszej wzmianki. Słowo „ażeby mu zakomunikować“ nie znaczy przecie „ażeby mu zaofiarować“ i to właśnie najgorzej mnie usposabia.
— Niestety! szepnęły trzy głosy.
— Wreszcie, odezwał się znowu Lebel-Gerard, dowiemy się wkrótce... Oczekując, możemy pozwolić sobie zapalić cygara... Oto pudełka które z pozoru bardzo powabne. Do djabła! Cygara po 75 centimów i po franku! Pan hrabia pieszczoszek. Dla niego nie ma nic ani zanadto dobrego ani za drogiego. Co prawda my za to płacimy, ponieważ kupuje za pieniądze jakie nam winien. A zatem, nie ma się co wstydzić... Bądźmy panowie jak u siebie w domu, palmy owe partagas imperiales. Od dłużnika bież i łyka.
Propozycja wywarła skutek. Pudełka zostały opróżnione. Podawano sobie wzajemnie ogień.
Wonny dym napełnił już fajczarnią, gdy drzwi otwierały się co chwila i cztery nowych indywiduów weszło do pokoju, w towarzystwie piątego który przyjechał w tilbury sam się powożąc a był ubrany dość elegancko, ale z najgorszym smakiem.
Dziewięć osób zebranych w małym saloniku pałacu byli to: tapicer, kareciarz, kowal, siodlarz, jubiler, krawiec, bieliźnik, szewc i perfumiarz pana hrabiego Pawła de Nancey.
Mała ta grupka osób wreszcie zaczynała być hałaśliwą. Wszyscy mówili bardzo głośno. Panowie wierzyciele pobudzali jeden drugiego. Słychać było krzyżujące się frazesy:
— Tak, tak... pan hrabia bardzo się mi zadłużył.
— Nie tyle co mnie, założyłbym się... Ja jak mnie widzicie, jestem wierzycielem znakomitej sumy.
— Co chcecie, miałem w nim ufność nieograniczoną...
— Bardzo naturalnie... Płacił bardzo regularnie. Był to klient mój najlepszy.
— E! mój kochany, zawsze się w podobny sposób zaczyna... Naprzód się płaci. Następnie wyzyskuje kredyt i wkrótce dochodzi się do deficytu. Już od roku przewidywałem stanowczy upadek hrabiego, de Nancey. On też szybko zbliżał się ku niemu.
— Potrzeba było przynajmniej oszczędzić sobie kosztów, kiedyś pan miał taki węch delikatny.
— O tak do licha, trzeba było. Ale jak się do tego wziąść. Byłem w matni, kiedy się idzie niepodobna się zatrzymać.
— Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, rzemiosło szłoby dobrze.
— Masz pan zupełną słuszność. Trzeba niedowierzać całemu światu.
— Ba, ale w takim razie nie byłoby interesów.
— Przynajmniej nie traciłoby się.
— Zapewne, ale nic by się nie zyskiwało.
— Co od nas chce pan Nancey?
— Zapewne zaproponuje nam jaki układ.
— Obawiam się tego.
— Siedmdziesiąt pięć na sto.
— Albo pięćdziesiąt.
— Albo dwadzieścia pięć.
— Ja najpierwszy na to nie zgadzam się.
— Ba! Nie zgodzę się na zredukowanie na 50 cent. mojego rachunku, który wynosi 48 tysięcy franków. Winieneś, zapłać.
— Bardzo naturalnie. Jednakże jeżeli hrabia zażąda prolongaty?
— Odmówię.
— Odmówmy wszyscy. Tem więcej, że nie dał nam żadnej pewności.
— Tak jest.
— Będziemy go ścigać i prześladować.
— Nie może ogłosić upadłości, bo nie jest handlującym.
— Można go wywłaszczyć. Posiada oprócz tego pałacu majętność w Normandji, z małym zamkiem. To zawsze coś warto.
— Nie licząc mebli, które można sprzedać, są konie, powozy, uprząż na nie...
— Meble! za żadne w świecie pieniądze, zawołał tapicer. Nie pozwolę się dotknąć. On mi winien za meble, ja je wezmę.
— Ja uczynię to samo z końmi, za które także mi należy zapłata.
— Ja biorę uprząż.
— Ja powozy.
Czterej ci panowie zaczęli się ze sobą ucierać na dobre.
Koledzy nie chcieli znowu przystać na postępowanie tak arbitralne, uważali bowiem je za gwarancją zapłaty wszystkim, gdy nagle otworzyły się drzwi i lokaj ubrany bardzo starannie, zakrawający na pana, rzucił między ścierających się, bliskich do wzięcia się za czuby, następne wyrazy:
— Panowie! Pan hrabia.
Natychmiast jakby pod wpływem czarów wszyscy umilkli.
Taka jest siła (przywyknienia), że wszyscy ci do obecnej chwili oburzeni i rozgniewani, na usłyszane nazwisko przywołali na twarz uśmiech, uśmiech słodki jakimi odznaczają się kupcy i przemysłowcy w obec klienta bogatego i nie patrzącego prawie na rachunek kiedy takowy płaci.
Uśmiech to wystudjowany jak u aktora, a nie ma prawie nigdy żadnego znaczenia.
Pan de Nancey przestąpił próg, z twarzą wesołą, jak gdyby znalazł się między najszczerszemi przyjaciółmi. Nie miał on wcale powierzchowności dłużnika zakłopotanego obecnością wierzycieli.
W r. 1867 pan hrabia de Nancey miał około 28 lat, był bardzo przystojnym mężczyzną, bardzo dystyngowanym, bardzo zajmującym, o czem po części sam wiedział.
Wysoki, szczupły, blondyn, z oczami ciemnemi, z w losem starannie ułożonym, wijącym się w pierścienie, twarzy bladej, zapewne skutkiem życia na ryzyko, z wąsem pięknym, potoczystym, miał rysy i formy prawdziwie arystokratyczne.
Paweł de Nancey ubrany był w żakietę z aksamitu, w białe pantalony jak również kamizelkę zapiętą aż do szyi, która była nadzwyczaj biała, formy prawdziwie kobiecej.
Wyglądał tak wspaniale, że krawiec Lorent mimowoli szepnął:
— Jak go ubieram! Jaka szkoda, że tak piękne suknie noszone z prawdziwym gustem dotąd jeszcze nie zostały zapłacone.
Hrabia pod lewą pachą trzymał wielki portfel z czerwonej skóry wypchany papierami, prawdziwy ministrowski portfel.
Widząc tę fizjognomią ożywioną i wesołą, tę swobodę i portfel napełniony papierami, wierzyciele doznali pewnego wzruszenia.
— Człowiek zawikłany w interesach miałby zupełnie inną minę, szepnęli do siebie. Portfel zawiera niezawodnie bilety bankowe. Pan hrabia przyszedł zapłacić nasze rachunki, i jeżeli nie otrzymamy wszystkiego to zawsze większą część.
Uśmiech stereotypowy na ustach przemysłowców stawał się coraz słodszym.
Pan de Nancey pozdrowił wszystkich ręką, z takim wdziękiem, że twarze jeszcze bardziej wyjaśniły się.
Hrabia gotował się do mówienia, wierzyciele do słuchania.
— Moi kochani dostawcy, rzekł, pozwólcie mi przedewszystkiem podziękować sobie jak należy. Przybyliście na moje wezwanie z godną podziwu punktualnością. Opuściliście bez wahania wasze pracownie, wasze wyśmienite interesa, dla uczczenia mnie dzisiaj swoją obecnością. Jestem wdzięcznym wam tak, że nie jestem wam w stanie wypowiedzieć. Jestem zachwycony tem przyjacielskiem posiedzeniem. Daliście mi nieobliczone dowody swego zaufania. Jednem słowem, jesteście moimi przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi i daję wam słowo honoru, że nic na świecie tak nie cenię jak moich wierzycieli. Ten wyraz „wierzyciele“ nie wiem dla czego, ale razi mój słuch i szczerość, otwartość powstrzymuje. Zmieńmy go.
— Do licha! odezwało się kilku półgłosem.
Wstęp taki zaniepokoił ich cokolwiek.
Jeden z nich więcej nieco wtajemniczony w literaturę klasyczną pamiętał doskonale ową scenę między Don-Juanem a p. Dimauche i czoło jego dotąd jasne, pochmurzyło się.
— Zajmijcie miejsca, moi przyjaciele, mówił dalej Paweł, wskazując krzesła, mamy dłuższą nieco ze sobą pogadankę i mniemam, że skutkiem takowej pozostaniemy na zawsze w zgodzie.