Wigilja Bożego Narodzenia (Dickens, 1909)/5. Duch ostatni
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wigilja Bożego Narodzenia |
Pochodzenie | Bibljoteczka Młodzieży Szkolnej |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | A Christmas Carol |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widmo zbliżało się zwolna, w milczeniu. Scrooge zgiął kolano, ponieważ duch ten wywierał na niego jakiś wpływ tajemniczy, groźny i przerażający, a zarazem pełen uroku.
Długa ciemna szata okrywała go zupełnie, osłaniając nietylko kształty, ale twarz i głowę, widać było jedynie wyciągniętą rękę na tle ponurej nocy.
Wysoka, czarna postać zbliżała się do Scrooge’a, jakby płynęła w powietrzu, i nakoniec stanęła przed nim.
— Czy stoję wobec widma przyszłości? — drżącym głosem zapytał Scrooge.
Duch milczał i wskazywał ręką naprzód.
— Ty mi ukażesz rzeczy, które nie stały się jeszcze, nieprawdaż, duchu? — szeptał błagalnie Scrooge.
— Milczenie, — ręka wyciągnięta naprzód.
Jakkolwiek przyzwyczajony już do towarzystwo istot nadprzyrodzonych, Scrooge uczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, zdawało mu się, że upadnie. Duch zatrzymał się, jakby czekał, aż bankier odzyska siły.
Górna część jego sukni pochyliła się naprzód, jak gdyby skinął głową. Była to cała odpowiedź!
Dreszcz lodowaty przebiegł Scrooge’a od stóp do głowy, gdy pomyślał, że pod tym grobowym całunem kryją się straszne oczy, nieruchomo w niego wpatrzone.
— Duchu przyszłości — zawołał z rozpaczą, — lękam się ciebie bardziej, niż twoich poprzedników, ulituj się nade mną! Wiem, że przybyłeś dla mojego dobra, dla mego ocalenia, i pragnę cię słuchać, chcę korzystać z twych nauk i odmienić się, przeistoczyć w innego człowieka, lecz dodaj mi odwagi, błagam cię, odpowiedz!
Milczenie. — Ręka wyciągnięta naprzód.
— Więc prowadź mię — jęknął Scrooge. — Noc szybko upływa, każda chwila jest droga. Prowadź mię, straszny duchu!
Duch postąpił naprzód. Scrooge szedł za nim w cieniu jego sukni, który zdawał się go unosić.
Trudno określić, czy weszli do miasta, czy miasto nagle wyrosło przed nimi, lecz Scrooge poznał, że się znajduje w Londynie na giełdzie[1]. Bankierzy, ajenci, kupcy biegali w różne strony, lub rozprawiali żywo, stojąc niewielkiemi gromadkami. Jedni spoglądali na zegarki, inni bawili się łańcuszkami, młynkowali palcami, przesuwali ręką po czole, jeden drugiego chwytał za guzik od surduta i t. p., jak to zwykle Scrooge widywał w tem miejscu.
Duch zatrzymał się w blizkości małej grupy bankierów, a Scrooge, widząc rękę, wyciągniętą w tym kierunku, zwrócił uwagę na to, co mówili.
— Nic więcej nie wiem, — zapewniał tłusty jegomość. — Słyszałem tylko, że umarł.
— Kiedy? — zapytał inny.
— Zdaje się, że tej nocy.
— Cóż mu się stało? czy chorował? — wtrącił trzeci, zażywając tabaki. — Zawsze byłem pewny, że ten nie umrze nigdy.
— Na co umarł? — powtórzył pierwszy, ziewając przeciągle. —
— A Bóg go raczy wiedzieć.
— A cóż zrobił z pieniędzmi? Jak rozporządził majątkiem? — pytał ciekawie ktoś z boku.
— Nie wiem tych szczegółów, musiał zapisać komuś — to pewna, że nie mnie.
Wszyscy się rozśmieli.
— Ciekaw jestem, kto też pójdzie za pogrzebem?
— Z nikim nie żył, nie wiem nawet, czy miał jaką rodzinę, niema żadnych zaproszeń. A możebyśmy poszli wszyscy razem? Tak sobie, przez ciekawość. Kto z was łaskaw, służę powozem.
— Skądże ochota? — zapytał nizki, pękaty jegomość.
— Skąd? Zdaje mi się, że ja chyba byłem najbliższym jego znajomym. Gdy spotkaliśmy się na ulicy, zawsze zamienialiśmy choć parę wyrazów. Naturalnie o interesach! Żegnam panów, godzina poczty, do widzenia!
Gromadka się rozeszła. Scrooge znał ich wszystkich. Spojrzał na ducha, jakby prosząc o wyjaśnienie tej rozmowy.
Duch wysunął się na ulicę i wskazał ręką dwie rozmawiające osoby. Scrooge zaczął znowu słuchać, w nadziei, że tym razem rozwiąże zagadkę.
I tych znał doskonale: byli to dwaj bogaci, bardzo szanowani kupcy. Niegdyś ubiegał się o ich względy — w interesach.
— Jak się pan miewa? — zagadnął z nich jeden.
— Nieźle, dziękuję, — a pan?
— Bardzo dobrze. Cóż, stary kutwa już zamknął rachunki?
— Podobno, — tak słyszałem. Brrr! Przykry czas, zimno.
— Jak zwykle o tej porze — Boże Narodzenie! Wartoby się przejechać sankami.
— Zapewne, lecz nie mam czasu. Do widzenia!
I ani słowa więcej. Na tem się ograniczyła rozmowa.
Z początku Scrooge dziwił się i nie mógł zrozumieć, dlaczego duch każe mu słuchać takich błahych rozmów, ale przyszło mu na myśl, że musiał być w tem jakiś bardzo ważny powód. Przebiegł je znowu myślą: — chodziło wyraźnie o to, że ktoś umarł. Nie Jakób Marley przecież, bo ten należał już do przeszłości, a duch, który go prowadził obecnie, zajmował się przyszłością; łamał więc sobie głowę, do kogo się to odnosi. Przekonany, że celem ducha jest jego dobro, — jak mu Marley zapowiedział, — usiłował zrozumieć te wskazówki, w których kryła się może ważna dla niego nauka, — ale czuł się otoczonym ciemnościami.
— Czekajmy — pomyślał znowu — to się wyjaśni z czasem.
I zaczął się oglądać, aby ujrzeć siebie, tego przyszłego siebie; — wszędzie jednak kto inny zajmował jego miejsce, a choć zegar wskazywał godzinę, o której zwykł był przychodzić na giełdę, nie widział się. Był zdziwiony, ale powiedział sobie: »Zaszło coś ważnego, może zmieniłem tryb życia. Skorzystałem z odwiedzin duchów, jestem pewno innym człowiekiem«.
Duch stał przy nim milczący, z ręką naprzód wyciągniętą. Gdy Scrooge ocknął się z zamyślenia, wydało mu się, że widmo bacznie wpatruje się w niego, i zadrżał od stóp do głowy.
Opuścili giełdę, minęli środek miasta i zwrócili się w boczne uliczki, kręte, wązkie. Nagle znaleźli się w ciemnym pokoju, przy łóżku, na którem spoczywała postać, okryta czarnem suknem, spadającem aż do ziemi. Pokój był zupełnie ciemny; szare światło, wciskające się przez okno, niewyraźnie oświetlało zasłonięte zwłoki, przy których nikt nie płakał, nikt nie czuwał.
Scrooge spojrzał na widmo, którego ręka wskazywała mu głowę zmarłego. Całun lekko był zarzucony, i z łatwością można go było odsłonić, aby rozpoznać twarz; Scrooge chciał to uczynić, lecz w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi, i stał nieruchomy.
— Odejdźmy stąd, duchu! błagam cię, odejdźmy: to miejsce jest okropne. Nie zapomnę tej chwili, ale odejdźmy, błagam!
Widmo wskazywało mu ciągle głowę nieboszczyka.
— Rozumiem — rzekł Scrooge — ale nie mam siły.
Duch patrzał nań w milczeniu.
— Pokaż mi kogokolwiek, kogo śmierć tego człowieka obchodzi — mówił Scrooge w gorączkowej niepewności — pokaż mi go, zaklinam!
Widmo stanęło przed jego oczyma i natychmiast ujrzał inny pokój: jasny, oświetlony słońcem. W pokoju znajdowała się jakaś kobieta i kilkoro dzieci. Oczekiwała kogoś niecierpliwie, chodziła po pokoju, wyglądała przez okno, patrzała na zegar, chciała szyć, ale ręce jej drżały nerwowo, męczyła ją wesołość dzieci.
Wreszcie dały się słyszeć jakieś kroki. Pobiegła ku drzwiom, otworzyła: wszedł jej mąż, człowiek młody, — twarz miał ponurą, malowało się na niej dziwne pomieszanie: smutek, ciężka troska, a zarazem promyk nadziei, który usiłował pokryć.
Siadł zamyślony, z głową opartą na ręku; podano mu posiłek, zaczął jeść, ale zaraz położył łyżkę z niechęcią.
— Jakież wiadomości? — zapytała żona głosem cichym i zalęknionym.
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Mówże — złe, czy dobre?
— Złe.
— Więc wszystko stracone?
— Nie, Karolino. Jest jeszcze nadzieja.
— Więc dał się wzruszyć? Ach, to cud prawdziwy!
— On? już go nic nie wzruszy. — Nie żyje.
Na te słowa kobieta — łagodna i widocznie anielskiej dobroci kobieta — złożyła ręce na znak dziękczynienia i z wyrazem wdzięczności wzniosła ku niebu oczy. I nagle zawstydzona ta mimowolną radością, ukryła twarz w dłoniach i pochyliła głowę, jakby prosząc o przebaczenie.
— Komuż więc jesteśmy dłużni? — zapytała wreszcie po chwili milczenia.
— Nie wiem, Karolinko, — jego spadkobiercy.
— Któż to jest?
— Nie wiem, — ale nim się to uporządkuje, spodziewam się, że znajdę potrzebne pieniądze, a choćbym nie miał wszystkiego, niepodobna przypuścić, aby ten spadkobierca mógł być równie nieubłaganym. Dziś możemy spać spokojnie, Karolino.
Z serca tych dwojga ludzi spadł ogromny ciężar. Twarzyczki dzieci nawet zajaśniały żywszą radością, chociaż nie pojmowały, co się stało. Śmierć nieznajomego, wracała spokój tej rodzinie: jedynem jej następstwem było uczucie ulgi i radości.
— Więc nieszczęśliwy w nikim nie zostawił żalu? — szepnął zgnębiony Scrooge. — Ach, duchu, błagam, zatrzyj to wrażenie. Chcę zapomnieć o tym okropnym pokoju i samotnym nieboszczyku pod całunem. — Chciałbym się przekonać, że śmierć bywa inna i inne zostawia uczucia, — pokaż mi takich, którzy płaczą i żałują.
Widmo prowadziło go dobrze znanemi uliczkami; Scrooge oglądał się na wszystkie strony, lecz nigdzie nie widział siebie. Nakoniec weszli do mieszkania Boba Cratchit, w którem był już z poprzednim duchem. Tam zastali matkę z dziećmi przy kominku.
Wszyscy byli spokojni i dziwnie poważni. Krzykliwe dzieci siedziały w kąciku, jak gdyby nagle zabrakło w nich życia. Piotr czytał z otwartej księgi, którą trzymał na kolanach. Matka i córki szyły.
Gdy Scrooge z duchem przestąpili próg mieszkania, Piotr czytał: »I zabrał dziecię do chwały Swojej«.
Matka położyła robotę i ukryła twarz w dłoniach.
— Oczy mnie bolą, zapewne od szycia — szepnęła drżącym głosem. — Nie chciałabym, aby ojciec dostrzegł, że czerwone. Niezawodnie nadejdzie wkrótce.
— Godzina już minęła — rzekł Piotr, składając księgę. — Od niejakiego czasu ojciec się zawsze spóźnia, — prawda mateczko?
Wszyscy milczeli. Matka szepnęła wreszcie, tłumiąc łkanie:
— Był czas, że ojciec chodził bardzo szybko, gdy nosił na ręku Tomaszka.
— Prawda, o prawda! — powtórzyli wszyscy z westchnieniem.
— Tomaszek był tak lekki... ojciec go tak kochał... Lecz słyszę go za drzwiami. Mówmy o czem innem.
Podniosła się i wyszła na spotkanie męża. Bob wszedł bez pośpiechu, otulony w swój wełniany szalik. Biedne ojczysko! Podano mu herbatę, która stała przy ogniu, wszyscy się ubiegali, aby mu usłużyć. Dwoje malców wdrapało mu się na kolana i okrywało go pocałunkami, jak gdyby chcieli mówić:
— Kochany ojcze, nie martw się, nie smuć, — przecież i nas kochasz także?
Bob uśmiechał się, przemawiał do każdego, jak gdyby nic nie zaszło; — spojrzał na stół, zobaczył robotę pani Cratchit i szepnął, że bardzo ładna, bardzo ładna.
— Czy będzie na niedzielę?
Był to wianek ze sztucznych kwiatów.
— Będzie. Czy dziś znowu chodziłeś tam, Robercie?
— Przypadkiem, duszko! Przechodząc. Żałowałem, że was nie było, tak starannie wszystko utrzymane! Pójdziemy w niedzielę — prawda? Musimy odwiedzać go często; przyrzekłem mu, że będę tam każdej niedzieli. Moje najdroższe dziecię! moje życie!
Wybuchnął płaczem i długo nie mógł się utulić. Wreszcie wyszedł do drugiej izby. Tam w rogu pokoju stało małe łóżeczko... Rob usiadł przy niem, zamyślił się, — wreszcie uspokojony wrócił do rodziny.
Wszyscy rozmawiali jeszcze przy kominku. Bob wspomniał im o grzeczności siostrzeńca swego pryncypała. — Spotkał mnie na ulicy, a widząc, że jestem jakiś zamyślony — wypytywał troskliwie o powód zmartwienia. Opowiedziałem mu wszystko.
— Szczerze pana żałuję, — pojmuję tę boleść, ten żal za ukochanem i straconem dzieckiem. Gdybym mógł być użyteczny — jestem na rozkazy państwa.
— Panie Cratchit — dodał po chwili — przyjdź pan którego dnia do mnie, chciałbym z panem pomówić. Ujął mnie uprzejmością: przemawiał, jak przyjaciel, jak gdyby osobiście znał Tomaszka.
— Ten pan ma zacne serce — wtrąciła pani Cratchit.
— Nie wątpiłabyś o tem, gdybyś z nim mówiła; anioł, nie człowiek. Kto wie, czy nie znajdzie jakiego zajęcia dla Piotra.
— Słyszysz, Piotrze? — zauważyła pani Cratchit.
— O — zawołała jedna z dziewcząt — Piotrby się zaraz ożenił i założył jaki handel.
— Ani myślę się żenić! — zaprotestował Piotr, robiąc pogardliwą minę.
— Niczego się nie można zarzekać, mój synu — rzekł Bob — jestem jednak przekonany, że choć los nas rozłączy, nikt z was nie zapomni o naszym biednym chłopcu, — nikt nie zapomni o nim, o tem pierwszem rozłączeniu!
— Nikt! — zawołali wszyscy.
— I wiem, że mogę śmiało za was przyrzec, iż przez pamięć na słodycz i cierpliwość naszego biednego Tomaszka, wszyscy będziecie łagodni, cierpliwi i miłujący się wzajem.
— Tak, kochany, drogi ojcze!
— Błogosławię was z całej duszy! z całego serca!
Wszyscy się uścisnęli, całowali, wszyscy mieli łzy w oczach.
— Duchu! — rzekł Scrooge — przeczucie mi mówi, że godzina naszego rozstania, się zbliża. Powiedz mi przed rozejściem, kto był ten nieszczęśliwy, w ciemnym pokoju, na śmiertelnem łożu?
Za całą odpowiedź duch poniósł go gwałtownie w okolice giełdy. Nie zatrzymali się nigdzie, chociaż Scrooge błagał go o to.
— Czekaj, przez litość! Wszak to dom, w którym mieszkam, tu mój kantor, pozwól, niech zajrzę, niech się zobaczę takim, jakim w przyszłości będę.
Duch wskazał ręką w przeciwnym kierunku.
— Mój dom jest tutaj, dlaczego prowadzisz mię gdzieindziej?
Nieubłagana ręka szła wciąż naprzód; Scrooge jednak zajrzał przez okno. Był to kantor, lecz inaczej urządzony, inaczej oświetlony, kto inny siedział na jego miejscu. Duch ciągle wskazywał drogę.
Scrooge szedł za nim niespokojny: zadawał sobie pytanie, co się z nim stać mogło? Wtem stanął z przewodnikiem u żelaznych sztachet i podniósł głowę. Cmentarz!
Cmentarz! Tutaj zapewne spoczywa nieboszczyk, którego nazwisko chciał poznać.
Duch wiódł go po krętych ścieżkach, pośród grobowców, pomników i innych oznak żalu i pamięci, wreszcie zatrzymał się i wskazał grób jeden. Postawa widma była uroczysta, ruch ręki nakazujący. Scrooge drżał.
— Zanim się zbliżę do tego kamienia, który mi ukazujesz, powiedz mi, błagam, duchu, odpowiedz na jedno pytanie: czy wszystko jest obrazem tego, co stać się musi, czy tego, co stać się może?!
Duch stanął i wskazał ręką grób, przy którym się znajdowali. Scrooge wlókł się na kolanach, blady, drżący; podniósł ręce, patrzał w postać ducha, którego palec wskazywał grób samotny, zaniedbany, opuszczony; wreszcie opuścił oczy z wysileniem i przeczytał:
— Więc to siebie widziałem na śmiertelnem łożu?
Widmo skinęło ręką.
— Nie, duchu! och, nie! — zawołał nagle Scrooge, chwytając go za kraj szaty. — Słuchaj, jam inny człowiek, całkiem inny; nie ten, jakim byłem, nim dostąpiłem szczęścia poznania ciebie i twych braci! Czyż niema dla mnie ratunku, nadziei?!
Ręka ducha po raz pierwszy zadrżała.
— Dobry duchu! — ciągnął Scrooge, klęcząc u stóp widma — wstaw się za mną, okaż mi trochę litości! Powiedz, że mogę zmienić te obrazy, zmieniając życie!? Czcić będę odtąd Boże Narodzenie i czynić dobrze nietylko w tym dniu jednym, ale przez wszystkie dni całego roku. Będę pamiętał przeszłość, żyć będę z myślą o przyszłości. Wy, dobre duchy, musicie być ze mną, bo iść będę wskazaną przez was drogą.
Wyciągnął obie dłonie i pochwycił nagle wyciągniętą rękę widma.
Duch chciał ją wyrwać, lecz Scrooge ściskał z całej siły. W tem pasowaniu się uderzył o coś, uczuł ból gwałtowny, obrócił się, otworzył oczy, usiadł i poznał, że jest w swoim pokoju, we własnem mieszkaniu. Zamiast ręki ducha, ściskał poręcz łóżka.
Jakież sny dziwne i okropne!