<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Epilog.

Czegóż chcieć więcéj? powieść skończona. Prawda, a słówko jeszcze nie zawadzi, ażeby nie była tak jakby nożem ucięta. Zawistowski z towarzyszami nazajutrz wyprawili posłów i pośredników dla rozpoczęcia układów.
Wilczek był tak szczęśliwym, że się dosyć okazał powolnym, ale gdy przyszło do obrachunku — położył w nim sto bizunów, za których ustąpienie należało mu się bitych talarów tysiąc, bo sobie nie mniéj je cenił.
Zdołano przecie wmówić w niego, żeby je wymazał i z téj pretensyi kwitował. Pętlakowski biegał całe dwa dni z dworku przy Wilskiéj do dworku na Berdyczowską, nosząc wzajemne propozycye i starając się nieprzyjaciół przejednać.
Trzeciego dnia komplanacya nareszcie podpisaną została, ale gdy zażądano aby się zejść na neutralnym gruncie i podać sobie ręce — Wilczek odmówił.
— Zgoda zgodą, rzekł, ale z przyjaźni kwituję i nie chcę jéj. Niech się lepiéj z Żebrów wynoszą, bo mi tam pilno dzieci zawieźć i żonę, i odpocząć pod własnym dachem.
Powiedzcie im, że się jeszcze nie zabliźniły rany, więc i smarując je można zajątrzyć.
Na tém się skończyło. W dni kilka można już było jechać do domu, który wyglądał jak po tatarach, bo gospodarstwo choć krótkie dobrze się dało we znaki.
Nie mógł już strzymać Chorąży, aby na te nowe inkrutowiny do starego domu nie sprosić sąsiedztwa i nie sprawić lusztyku. Gdy mu to Wojska wymawiać i odradzać chciała, pocałował ją w rękę, poklęknąwszy.
— Od tego nie odstąpię, rzekł, będzie to moje wesele, bom dopiero teraz żonę poznał, pokochał i serce jéj ku mnie się téż nakłoniło, musimy obchodzić ten festyn wielki szczęścia naszego — jak przystało! uroczyście.
Tak się téż stało. Sprosił Chorąży tłum szlachty ogromny, sprowadził kilka beczek węgrzyna, kapele, postawiono moździerze pod oknami i cały tydzień trwała radość wielka a ucztowanie lukullowe. Kury i kaczki wyrznięto do nogi, cieląt mało co zostało, a po wyjeździe gości, oprócz lagrów, w piwnicy kropli nie było.
Odtąd Chorąży, choć charakteru nie zmienił, bo do śmierci gorączką pozostał jakim był, przez przywiązanie do żony mitygował się wielce. Dosyć czasem było jednego jéj spojrzenia, aby się utemperował i ochłonął.
Szedł potem jéjmość w rękę pocałować z uśmiechem i przepraszał że się uniósł.
Zaraz jakoś po tém weselu, ponieważ interesów było z dawnych czasów podostatkiem, musiał pan Chorąży do Żytomierza jechać, do Pętlakowskiego.
Stanął gospodą w swoim dworku, a że czas był skwarny, w ganku na ławce odpoczywał o mroku, gdy postrzegł nieśmiało, krokiem to przyśpieszonym, to bardzo wolnym, zbliżającą się kobietę.
Sądził, że do innego domu szła, więc niewiele zważał na nią, gdy nagle przypadła do ganku, i Wilczek poznał w niéj dawną przyjaciółkę Rózieczkę; co go tak zmieszało, że języka w gębie zapomniał.
Już mu ona całkiem z głowy była wyszła, ale stare grzechy, choćby człowiek żałował za nie, nie łatwo go puszczają.
Rózieczka płaczliwym głosem, niezmiernie czule, poczęła rozwodzić żale nad losem swoim, jakby suponowała iż w dawnych stosunkach nic się nie zmieniło i zmienić nie mogło.
Wilczek stał niemy, zafrasowany, oglądając się tylko, czy uchowaj Boże kto téj schadzki nie widzi, aby o niéj ludzie nie gadali.
Rózieczka weszła na ganek i usiadła, on stał i na parę kroków się od niéj oddalił. Namyślał się jeszcze, gdy jéjmość poczęła po dawnemu.
— Cóżeś to jegomość mowę stracił czy co, żeby nawet nie dać mi dobrego słowa, po tylu biedach, którem dla niego wycierpiała?
— Moja mościa dobrodziéjko — odezwał się Chorąży — mnie bo się widzi, że my już na tym świecie z sobą nic nie mamy do mówienia. Co było, skończyło się dawno, żonę moję kocham, i w żadne się nie myślę wdawać amory inne, bobym i moję duszę zgubił i waćpanią do zguby prowadził.
Kobiéta usłyszawszy to w płacz, lament wielki, aż się Wilczek uląkł strasznie — nuż ludzie zobaczą i posłyszą.
— Taka to wdzięczność za to, żem się poświęcała, że mnie ludzie ogadali, poczęła wykrzykiwać Rózieczka.
Ale na rany Pańskie! czego asińdźka chcesz? Mów! uczynię co można, byleś się odczepiła odemnie.
Znowu tedy płacz się począł i szlochanie i jęki, a Wilczkowi ze strachu włosy dębem stawały, tak mu wstyd było.
— Idź asińdźka zkądeś przyszła — odezwał się, tu ludzie podpatrzą, posłyszą i na nią a na mnie wygadywać będą. Chcesz czego odemnie, powiedz gdzie mam szukać, przyjdę sam, dam co mogę, bylem spokojnym był i wstydu nie miał.
Nie rychło jednak, i to z kłopotem niemałym, potrafił wymódz Chorąży na wdowie, iż łzy otarłszy odeszła, żądając aby w zajeździe u Arona odwiedził ją, gdyż musiała widzieć się z nim koniecznie.
Chorąży, gdy odeszła, siedział z godzinę, przyjść nie mogąc do siebie. Tego dnia ani mógł ni chciał szukać wdowy — wybrał się nazajutrz około południa.
Zastał ją nad potrzebę strojną i nad miarę czułą. Poczęła tedy mu przypominać dawne czasy, użalać się nad niestałością serca męzkiego i t. p. Wysłuchawszy tego Chorąży, zagadnął tylko, czém służyć jéj może, bo co się tycze serca, te żonie i dzieciom było oddane całe, rozerwać go nie mógł.
Znowu polamentowawszy nad losem kobiet nieszczęśliwych, padających zawsze ofiarą zdradliwości rodzaju męskiego, rzekła Rózieczka:
— Cóżem miała czynić nieszczęśliwa sierota, musiałam rada nie rada za Otwinowskiego iść, a i tegoś mi waćpan ubił; com płakała, com łez wylała, to Pan Bóg tylko policzy... nawet sześć tygodni po nim chodziłam w grubéj żałobie.
— No, już ja go jéjmości nie wskrzeszę — odezwał się Chorąży — to darmo...
Kołując długo i wiele mówiąc o losie swym nieszczęśliwym naprzód, potem o sieroctwie, potrzebie ratowania się i t. p., wyznała wdowa, iż miała pretendenta bardzo uczciwego człowieka, szlachcica, Imć Pana Safianowicza, który żenić się z nią był gotów choćby dziś, ale na różne potrzeby weselne i domowe brakło parę tysięcy złotych. I gdyby te miała, pogodziłaby się zresztą z losem swoim.
Parę tysięcy złotych w owych czasach wcale inne miały niż dziś znaczenie. Sumka to była, zwłaszcza na prowincyi, i trudna do dostania i ubogiego człowieka mogąca na nogi postawić. Nie było o nią łatwo a zwłaszcza tak zadłużonemu panu Chorążemu, lecz dla zbycia się tego wspomnienia siły nieczystéj, która nad nim panowała, dla świętego spokoju, gotów był i cztery poświęcić.
— Wiesz że co, moja dobrodziéjko — rzekł wstając — dam ci te dwa tysiące, choćbym u żyda je miał wziąć, a no — niechaj to będą i ostatnie pieniądze i widzenie się ostatnie.
Nie dawszy czasu na pożegnanie czulsze, na które się wdowie zbierało, drapnął natychmiast Chorąży, i Pętlakowskiemu pod kwit jéjmości pieniądze wypłacić kazał. Lękając się zaś podziękowania i nowych odwiedzin, tegoż dnia konie kazał zaprzęgać i na całą noc ruszył do domu.
Jechał zgryziony, gniewny i upokorzony, chociaż — wyznać i to należy, momentami mu biednéj kobieciny żal było, ale wnet tę pokusę odpychał.
W Żebrach się go tak prędko nie spodziewano, myślał więc i o tém co powie przed żoną, czy jéj wyzna prawdę całą, czy biedę tę czém inném załata. Zdało mu się niepoczciwém kłamstwo, i gdy pani Jagnieszka wyszła przeciwko niemu zdziwiona, pytając co się stało, iż prędzéj go widzi niż się obiecywał, pocałowawszy ją w czoło, z żołnierską otwartością ze wszystkiego się jéj wyspowiadał.
— Widzisz tedy, dobrodziéjko ty moja — dodał w końcu, primo że dla ciebie, klejnocie mój drogi, sekretów mieć nie chcę, że poczciwie chcę żyć i miłuję cię tak jako więcéj i goręcéj nie można. Jagnieszka się uśmiechnęła i, co osobliwa rzecz w niewieście, nigdy potém mężowi ani wypomniała, ani wymówiła owo utrapienie, którego się on sam wstydził.
Rózieczka wyszła tedy za mąż, za pana Safianowicza, i więcéj o niéj słychać nie było.
Żyli państwo Wilczkowie w najlepszéj zgodzie lat trzy jeszcze. Chorąży zdrów był i zawsze się myśliwstwem zabawiać lubił, bo kto w niém raz zasmakował, nie łatwo rzuca. Ostatniéj zimy, długo stojąc w mroźny dzień na stanowisku, gdy wilcy z kniei powychodzili, rozgniewało go to tak, że się zburzył mocno, żółć się w nim poruszyła, i zaraz po łowach w łóżko się musiał położyć. Posłano po doktora, zalewano go miksturami, pilnowała żona, robił fizyk co umiał, ale gorączka wzięła górę i Chorąży opatrzony Sakramentami, panu Bogu ducha oddał.
Owdowiała pani Jagnieszka jak przykładnie dzieci wychowywała, majątkiem zarządzała, jak piękne wiodła życie w tym stanie, ci co ją znali wychwalić nie mogą. Lecz Bóg ją widać przeznaczył na to, aby wszelkiemi boleściami była wypróbowaną. Dorośli już synowie, gdy się z nich pociechy spodziewać mogła, jeden ospy dostawszy zmarł, drugi kąpiąc się w Słuczy utonął.
Pozostała sama jedna na świecie z cieniami umarłych, znosząc bez szemrania cios, który ją dotknął. Wzięła na wychowanie jednę z córeczek Borkowéj, i tę wyposażywszy, przy niéj potem świątobliwego życia spędziła ostatki. Ci co pamiętają Chorążynę w starości, mówią, iż do najpóźniejszych dni mało co zmieniona, czynna zawsze, wyprostowana, z twarzą bladą, któréj wiek i smutek surowy wyraz nadawały, była jakby chodzącym posągiem, powagi pełnym. Ani uśmiechu na jéj ustach, ani łzy na oku nie widywano — skamieniałą się zdawała. A choć krzątała się wielce, nigdy chwili nie mogąc wytrwać bez roboty, rzadko nawet odezwała się słowem do ludzi. Żyła tak sama w sobie, i jakby cudem przewidziawszy swój zgon, przygotowawszy się do niego, usnęła spokojnie, pobłogosławiwszy wszystkich z wieczoru...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.