Wilczek i Wilczkowa/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WILCZEK I WILCZKOWA.
OPOWIADANIE Z KOŃCA XVIII-GO WIEKU
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1884.
Дозволено Цензурою.
Варшава 17 Августа 1883 г.

Warszawa. — Druk S. Niemiery, Włodzimierska N. 2a (róg Śto-Krzyzkiej).



Kochanemu Bratu
KAJETANOWI KRASZEWSKIEMU
z życzeniem dobrego Nowegoroku 1878
PRZESYŁA
Józef.
Drezno, 1 stycznia 1878.



Dawno już temu, gdy się Wilczkowie z Rusi kędyś wynieśli i po świecie rozpierzchli; dziś i słychu o nich niéma, choć stare dzieje w pamięci ludzkiéj żyją jak dzień wczorajszy. Ojcowie nasi od swoich w dzieciństwie historyi się nasłuchali, które do nas doszły całe i jeszcze drgające żywotem, jakiego dziś śladu już niéma.
Wokoło nas, żywiéj niż przedtém bywało, przeobraziło się wszystko, ziemia, ludzie, ich spólne związki, miłości serdeczne i stosunki braterskie; jedna brzydota tylko, nienawiść i niechęci z pokoleń w pokolenia przechodzą. Kochać się przestaje łatwo, a żal i ból, gdy się wjedzą w krew i ciało, wiekują spadkiem podawane. W grobie leżą ci co je zrodzili, a to potomstwo nieszczęsne rozradza się i ziemię zaplugawia!
Lecz niegodzi się długo mówić o tém.
Za dziadów to naszych działo się, co opowiem.
Wilczkowie naówczas jeszcze na Rusi kijowskiéj znaczne dobra mieli, chociaż ród niegdyś możny już upadać zaczynał. Przyczyną temu była ta gorąca ich krew, któréj nic ostudzić nie mogło.
Rodem kury czubate, powiada nie darmo przysłowie; starzy heraldycy zaprawdę téż nie próżno mówią, że ten lub ów szlachecki ród dziedziczne miał cnoty i wady: ktokolwiek patrzył na familie, ten wie, że nietylko twarze biorą po ojcach, ale i temperamenta. Odradzają się dziadowie we wnukach.
Wilczków naturą było zawsze, iż gorącości mieli więcéj niż mocy nad sobą, a choć serca szlachetne — głowy zawichrzone. I z tém, póki ich stało, dotrwali do końca..
Pan Kacper Wilczek stary, który był chorążym owruckim, jednego syna miał Michała, podobniusieńkiego do siebie; a że sam wiele przez zapalczywość swą cierpiał, iż mu jejmość nic nie broniła, ani go mitygowała, zawczasu jedynaka postanowił ożenić z osobą, któraby trochę go okiełznać i trzymać na uździe umiała.
A że dziewczęta, jak to wiadomo, wszystkie do się podobne i żadna się z tém nie wydaje, czém ma być gdy na swobodę wyjdzie, tak, że poznać je a zrozumieć trudno, więc pan chorąży człek rozumny, nieco już ostygły, pod włosem siwym, szukał matki po któréjby córkę mógł odgadnąć. Dobre i to przysłowie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, szczególniéj się do córek stosuje. Syn nietyle z ojca bierze, bo z nim nie obcuje ciągle, córka od matki na krok nie odstępując, co z niéj we krwi wzięła, wychowaniem w sobie rozwija, tak, że na pewno twierdzić można, jaka macierz, taka córa.
Miał więc chorąży słuszność, iż po matkach patrzył, dziewki dla syna szukając.
Choć Owrucz z Pińszczyzną zarówno osławiony u nas jest, iż w kącie leży i ludzie w nim świata Bożego nie widzą a rdzawieją, chorąży owrucki miał dobra pod Tatarowem około Żytomierza, ocierał się nieustannie o ludzi, i dużo wędrował dla spraw, bez których nigdy nie bywał.
Jednego syna mając, choć mu wychowanie dał jak przystało na możnego i starożytnego domu potomka, w początkach w szkołach u Bazylianów, potem u Jezuitów, w świat go puszczać nie bardzo chciał z wielu przyczyn.
Naprzód może dlatego, iż życzył aby się doma i na swych śmieciach utemperował, a zbytniego ognia się pozbył, o którym wiedział, że go ze krwi miéć musi; powtóre iż go do wojska, ani na dwór, ani do palestry dawać nie myślał, chcąc aby majętności utrzymał, gospodarką na roli się zajął i w swojéj ziemi, gdyby była potrzeba, ciężar publicznych posług i godności dźwigał.
Był już Michał pod wąsem, a jeszcze go chorąży, miłując jak oko w głowie, surowo można powiedzieć na paskach trzymał. Nie zbywało mu na niczém, okrom swobody, któréj się wzdragał ojciec, bojąc się by jéj nie nadużył.
A no rachuba była z gruntu mylna, gdyż kto nigdy swobody nie miał, ten jéj téż pomiernie zażyć nie umie. Lepiéj było może patrzéć samemu i kroki prostować, niż cale nie dać się ruszać, co tylko chęć zbytnią i krewkość pomnażało, która, acz późno, wybuchnąć miała.
Oprócz majętności w Owruckiém, miał Żebry w Żytomierskiém chorąży, a po żonie spadła nań wioseczka nieosobliwa w Łomżyńskiém. Téj chcąc się zbyć, bo mu dla zbytniéj odległości ciężarem była, jeździł kilkakroć w kraj tamten szukać kupca. Lecz, bodaj nie zawsze, gdy chcesz sprzedać nie znajdziesz ochotnika, a byleś kupić zażądał, drogę ci zastąpi tylu, że się nie dobijesz. Tak się i z chorążym stało, że w Łomżyńskie nie jeden raz, ale dwa i trzy w rok, z wielkiém swém utrapieniem włóczyć się musiał, owego folwarku zbyć z karku nie mogąc.
Człek oszczędny zabezcen sprzedawać nie myślał, ludzie zaś dorozumiewali się łacno iż mu to było kulą u nogi; temporyzowali, zmusić go chcąc, aby zniecierpliwiony zbył za cokolwiek.
Jeżdżąc tak w Łomżyńskie, niewiadomo w jaki sposób, może iż to sąsiedztwo było, zapoznał się tam z wdową panią Wojską Grzywiną. Ci Grzywowie zaś idą z Kościerzów i szlachtą są, jak niemożna lepszą.
Wojska o miedzę wieś swą miała, albo i dwie, i była kobiéta można, choć żyła w pracy i wedle starego prostego obyczaju. Słynęła z tego, że owdowiawszy przed laty dwudziestu, majątek dostawszy odłużony i w procesach, pola odłogiem, trosk bez miary, jak się wzięła do gospodarki, ba i do prawa, przyszła i do pieniędzy i do spokoju.
A powiadano o niéj, że onego czasu, gdy na niéj ciążyły te biédy wszelakie, co ją obsiadły po śmierci mężowskiéj, w butach chodziła do obory i na prostym wózku do miasta z papierami jeździła. Żaden jéj jurysta nie sprostał, żaden ekonom nie oszczekał, żaden pieniacz nie dał rady.
Ta Grzywina miała córek dwie, jednę już zamężną, drugą pannę, imieniem Agnieszkę.
Gdy raz pierwszy do niéj do Żerdzieliszek przybył chorąży, myślał że na ubogą trafił szlachciankę, tak tam było w domu niepocześnie. Czysto, schludnie ale po gospodarsku i bez żadnéj najmniejszéj okazałości. Wyszła sama Wojska z głową chustą obwiązaną, z kluczami u pasa, podobniejsza do ochmistrzyni, niż do dziedziczki na wsiach kilku. Kobiéta była zdrowa, silna, duża, rumiana, twarzy wesołéj, nie piękna, choć widać po niéj było że swego czasu rzeźwo i świeżo wyglądać musiała. Wygadać się téż umiała, a zaimponować jéj mało kto potrafił. Lubiła się trzymać w boki i choć chodziła ubrana z prosta, postawę miała pańską.
Uderzyło to chorążego, że w domu jéj skinienia wszystko słuchało i szło bez chwytania się, spokojnie a z ładem wielkim. Więc gdy córkę Agnieszkę zobaczył, kropla w kroplę podobną do matki, tylko młodą, ładną i rumianą jak jabłko, zaraz potajemny w sercu powziął zamiar, aby ją dla syna swatać, powiedziawszy sobie: ta go utrzymać potrafi.
Ani pytał ni myślał czy się ona synowi a syn jéj podoba, bo to naówczas niepraktykowana była rzecz, żeby te amory, które się w pańskich dworach gnieździły, do małżeństw miały być potrzebne. Pewna to rzecz, że nie każde serce do drugiego przystanie, ale sercu się dać rozbrykać, a fantazyi słuchać, końca potém i miary niéma.
W małżeństwie zaś nie jakichś tam delicyj, które się łatwie przejadają, a uczciwéj spółki dla wychowania dzieci i dźwigania ciężaru żywota szukano.
Prawda, że już za onych czasów w górze, w stolicy, u magnatów, za sprawą cudzoziemską, inaczéj było. Tam się brano i rzucano, jak ono bywa w tańcu, gdzie chłopiec, dziéwkę wziąwszy, parę razy nią obróci i drugiemu ją podaje. Po szlacheckich dworach jeszcze się to nie widziało i ludzie żyli w stadłach uczciwych, w przyjaźni dozgonnéj, nie myśląc o bałamuctwach grzesznych.
Chorąży téż wiedział, że syna gdyby i z prostą chłopką ożenić chciał, to go posłuchać musi. A i to miał w myśli, że jak mu da samemu żony szukać, dla gładkiéj twarzy gotów wziąść pierwszą z brzega; zbytniéj zaś piękności obawiał się dla synowéj, jak największéj plagi.
Żywemu obrazkowi zachciewa się, aby choć ludzie zawsze się modlili, trzeba mu i oprawy złotéj i strojów modnych, a potém i tentrum na któreby siła oczów patrzyło.
Ujrzawszy pannę Agnieszkę świeżą, zdrową, silną a poznawszy matkę jaką była, chorąży, jako był człek pobożny, zaraz zapościł na intencyą, aby dziewczynę synowi za żonę dał.
Przez cały czas pobytu w Łomżyńskiém, przypatrując się Wojskiéj i pannie Agnieszce, prawie z Żerdzieliszek nie wyłaził.
Aż jednego razu, gdy tam siedział, śmiejąc się, odezwała w domu do niego:
— A wiesz asindziéj, panie chorąży, co ludzie prawią? asindziéj wdowiec jesteś, jam téż wdowa, już nas pono swatają!
— Moja mościa dobrodziejko — odparł chorąży, na głowę ukazując i łysą i siwą — gdybym młodszym był, nie ręczę czyby mi ta impreza nie smakowała, ano dziś mnie zapóźno, i pani Wojska téż o tém nie myślisz. Drugie małżeństwa rzadko się wiodą. Jednakże ludzie, choć złośliwi, może odgadli coś, acz nie wiedząc, w jakim kościele dzwonią.
Nie będę acani dobrodziejce taił, że widoki pewne w jéj domu mam, ale nie dla siebie.
Pokiwała głową Wojska.
— Cóż to za zagadka? — spytała.
— Syna mam dobrze pod wąsem, a acani dobrodziejka córkę dorodną, któréj czas pójść na własne gospodarstwo.
Spojrzał tedy na nią, stała w boki się trzymając, nie okazując po sobie nic.
— Agnieszka jeszcze młoda — odparła — mogę chorążemu mówić otwarcie, zbyt wcześnie córek wydawać nie chcę. Najtęższy koń, gdy go do lat sześciu nie biorą na uzdę, a dziewczynie téż nie szkodzi, gdy do dwudziestu doczeka, nim w jarzmo pójdzie.
— Syn-by mój poczekać mógł — rzekł chorąży — gdyby łaska acani dobrodziejki nastąpiła.
Wojska popatrzyła nań milcząc.
— Choć z was, panie chorąży, dobrze o synu wróżę, przecież poznać go trzeba nim się co sklei; nie mówię ani tak, ani nie — nic nie mam przeciw. Chłopiec może sobie nie podobać Jagusi? Są gusta różne.
— A toćby oczu i rozumu nie miał! — krzyknął chorąży.
Z téj pierwszéj próby tyle tylko Wilczek zrozumiał, że wszystko być mogło, ale kota w worku kupować nie chciano.
Drugi raz się więc wybierając w Łomżyńskie syna wziął z sobą. Umalował to przed nim tak, że do pisania było dużo, a oczy mu nie służyły. Znać bynajmniéj nie dał po sobie iż coś zamyślał, wiedząc że młodemu często co zakazane smakuje, a co nakazane wstrętliwe.
Jechał tedy Michał z nim posłuszny, o niczém cale nie wiedząc.
Tydzień siedzieli nad papierami, do Żerdzieliszek nie zaglądając, dopiero go potém ojciec zawiózł, jakby dla respektu, który należał pani Wojskiéj.
Panna nierychło wyszła, a co się spodziewać było można, że matka wiedząc już co się święci, trochę ją ogarnie staranniej, okazało się iż po domowemu ją wyprowadziła, w codziennéj sukience, cale nie strojoną — ale Agnieszce pięknie i tak było — z włosami gładko przyczesanemi, z warkoczami puszczonemi na plecy, w przyodziewku powszednim.
Ojciec na syna oko miał, czy mu dziewka się podoba: poznać nie mógł nic; — Michał lękał się rodzica, na pannę ledwie oczy śmiał podnieść.
Drugiego dnia, pod pozorem papierów jakichś, ojciec posłał samego już do Żerdzieliszek i to w takiéj porze, aby go na obiad zatrzymano. Po kilku odwiédzinach, gdy go potém z przełaju spytał, jakby mu panna Agnieszka do serca przypadała — otrzymał odpowiedź nic nieznaczącą.
Nie nacierał nań, a nawet mu już i nie mówił więcéj na razie, i do Wojskiéj się udał.
— Przywiozłem asińdźce syna mojego na pokaz, — rzekł — proszę mi otwarcie powiedzieć, mogę li mieć nadzieję?
— Czemuż nie — odezwała się Wojska — chłopak zdrów, przystojny, roztropny, trochę zahukany, ale to nic nie szkodzi; lecz, kiedy się już mówi o tém, otwartość pierwszym obowiązkiem. Starałam się moją Jagusię spenetrować zawczasu. Okazało się, że był tu u nas w domu krewniak nasz daleki, któregom z łaski trzymała, do szkół go oddawałam, a teraz do Piotrkowa, do palestry wyprawiłam. Dzieci się razem wychowywały — pono się ku sobie mają. Córka moja nawykła do posłuszeństwa, wié, bom jéj to powiedziała, że za gołego dependenta jéj nie dam — choćby do siwego włosa rutkę siać miała — ale zawsze to utrapiona rzecz. Każę jéj, pójdzie do ołtarza z tym którego wybiorę.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł chorąży cale nie zbity z tropu. — Z serca jéj wdzięczen jestem za otwartość, ale co to ma do tego, że dziewczyna się tam trochę do kogo przywiązała? Zapomni i odwiąże się. Pożyją z sobą, da Bóg potomstwo i małżeńska miłość przyjdzie, która mocniejszą jest nad bałamuctwa dziecinne.
— I ja tak myślę — odezwała się Wojska — przecież czasu trzeba, aby to trochę zwietrzało.
Postanowiono więc nie śpieszyć; Wilczek zaś z syna wyrozumiał powoli, że od małżeństwa z urodziwą panną nie był.
Zatrzymali się umyślnie w Łomżyńskiem i za pozwoleniem chorążego pan Michał już do panny dojeżdżać począł, nie tając ani swych sentymentów, ani zamiaru. Chłopcu się Wojszczanka podobała wielce, a że mu dotąd stary na kobiéty patrzéć nawet nie dopuszczał, niedziw że mu pierwsze owe konkury bardzo smakowały.
Natury zaś będąc wielce bujnéj i unoszącéj się łatwo, wprędce rozmiłował się aż do zbytku w gładkiéj twarzy, choć ona mu się chmurną i chłodną prezentowała.
Wilczek stary, koniecznie chcąc dobić targu, uczynił tak, iż pod pozorem gospodarstwa pilnego na Ruś wyruszył, syna zostawując w Łomżyńskiém i do zrozumienia mu dając, żeby do panny docierał, o matce nie zapominając — gdyż od téj wszystko zawisło.
Akomodował się więc Wilczek pani Wojskiéj, służąc i dając się na wszystkie wypróbowywać strony. Posyłała go, kazała mu rożne spełniać obowiązki, wyręczając się nim, a Michał chętnie to czynił, byle na Agnieszkę zarobił.
Tak wreszcie już w domu poufale był przyjmowany, iż z nim nie czyniono ceremonii żadnéj, i Wojska go z Agnieszką w izbie bawialnéj, naglądając tylko z bokówki, godzinami zostawiała. Raz tedy, jak potém Wilczek opowiadał, trafiło się iż Jagusię samę zastał nad robotą, która, jak zawsze, przywitawszy go przystojnie sama rozmowy nie poczynała, w krośnach szyjąc.
Stanął tedy Michał nad niemi, a widząc porę po temu sposobną, odezwał się do niéj:
— Panna Agnieszka niełaskawa jest na mnie. Daremnie się jéj staram zalecić, serca pozyskać nie mogę.
Tedy panna od krosien głowę podniósłszy, rzekła:
— Mylisz się pan, panie Michale, gdyż ja przyjaźń dlań mam szczerą, ano, jeśli o serce chodzi, rzecz inna — tego ja dać mu nie mogę.
— Dlaczego? — spytał Wilczek.
Zarumieniła się panienka i po namyśle poczęła, ośmielając się:
— Sercu się nie rozkazuje.
— Albo je już inny wziął? — wtrącił Wilczek.
— Nie będę się zapierała — odrzekła panna, szyjąc znowu pilno. — Nie od dziś ja to widzę, że nasi rodzice chcą nas z sobą powiązać węzłem wiekuistym; że pan téż nieprzeciwnym jesteś temu.
— Jak życia tego pragnę! — zawołał Wilczek.
Ujrzał, mówiąc to, jak dziéwczęciu z oczów łzy grochem na krośna padały, przecie głosem jasnym mówiła daléj:
— Woli pani matki méj opiérać się nie mogę, boć przykazanie to Boże, byśmy rodziców słuchali, a za niebłogosławieństwo ich srogą karą Pan Bóg nas chłoszcze. Więc przykaże pani matka, nie będę się sprzeciwiała, posłuszną być muszę. Cóż wam z tego, że ciało bez duszy weźmiecie? Małżonką wierną, przysiągłszy, potrafię wam być, a co wam po mém posłuszeństwie i poszanowaniu, gdy serca nakłonić nie potrafię...
Słuchając tego, Wilczek aż ręce łamał; serce mu się rozdzierało, gdyż ją jeszcze piękniejszą i dostojniejszą znajdował gdy to mówiła, niż gdy była milczącą.
— Panno Agnieszko dobrodziejko! — zawołał — Bóg mi świadkiem iż o dozgonną jéj przyjaźń się starając, pracować postanowiłem, aby ją pozyskać i na serce zasłużyć. Dlaczegóż byście, widząc mię tak dla siebie oddanym, nie mieli się ulitować i przywiązać?
Ja najnieszczęśliwszym zostanę na cały żywot mój, jeśli mię odepchniecie.
A jéj łzy na krosienka wciąż kapały.
— Już nie mam co wam rzec, bom wszystko wyznała — rzekła piękna panna — tylko niech się Bóg nademną ulituje.
Wilczek, że miał naturę otworzystą i szlachetną, gdy mu owa historya palestranta nie była tajną, wnet z nią wystąpił.
— Panno Agnieszko dobrodziejko — zawołał — niech zrzucę z serca co mam. Wiem ci ja, że serce jéj do palestry piotrkowskiéj z panem Żegotą Otwinowskim powędrowało, ale wiem i to, że pani Wojska zaklęła się że na małżeństwo z nim, póki żywa, nie dozwoli, i po najdłuższém, da Bóg, życiu, pod błogosławieństwem nie dopuści ślubu. Dlaczegóż inny ma jéj być narzeczonym, boć panna do klasztoru nie pójdzie, a może taki co dla niéj będzie jeszcze nademnie niemilszym? Weź panna mię, który ją kocham, aby w małżeństwie choć jedna miłość była, co je znośném uczyni, cóż gdy żadnéj?
Panna płakała, milcząc ze spuszczoną głową, nie odpowiadała nic, a posłyszawszy zbliżającą się matkę, prędko łzy otarłszy, do bokówki wybiegła.
Nie nalegał zbytnio pan Michał, sądząc że czas, który ma moc wielką, zwłaszcza gdy gasi — wreszcie i to przywiązanie jakie okazywał dla Wojszczanki, zmoże ją w końcu. Atoli nie zmieniła się bynajmniéj.
Gdy ją potém raz drugi ponownie obligował, rzekła mu:
— Wola Boża niechaj się dzieje nademną. Oporu pani matce stawić nie mogę; jaką mię pan znasz, taką mieć będziesz. Szczęścia nie przyniosę w dom, ale mu wstydu nie uczynię.
Co miał czynić, rozmiłowanym w niéj będąc coraz mocniéj? Postanowił, nie zważając już na nic, targu dobijać. Przyjechał chorąży niecierpliwy, rad widzieć syna ożenionym, jawne się więc już konkury poczęły i oświadczenie, przy którém panna, nie oponując się, nie płacząc nawet, jako statua marmurowa dała z sobą czynić wedle matki rozkazania, pierścionki zamieniać i do ślubu gotować. Pan Michał szczęśliwym był, sobie obiecując iż miłością wielką ją zwycięży. Ojciec téż najlepszych skutków się spodziewał z połączenia, bo syna był pewnym, że kocha swą przyszłą i potrafi się jéj zasługiwać.
Wojska także dobréj myśli była. Nie zwlekając, byle wyprawy resztę doszyto tylko, termin ślubu był naznaczony. Zdawało się nawet z panny, że konieczności uległszy, serce może nakłoniła ku małżonkowi przyszłemu, była bowiem spokojną, a choć twarz miała bladą i chłodną się okazywała, przypisywano to skromności niewieściéj i trwodze.
W czasie na ślub naznaczonym odbyć się on wszakże nie mógł, gdyż panna Agnieszka obłożnie zachorowała. Słabość ta, zdaniem Niemca doktora, ze zbyt surowego postu i zaziębienia pochodzić miała — przeto wcale nie zachwiała postanowieniami rodziców, i jak tylko panna Agnieszka powstała z niéj, choć osłabiona i zmieniona, ślub odbył się w Żerdzieliszkach, ze zwykłemi obrzędy, przy nader wielkiéj frekwencyi obywatelstwa i wesołości wielkiéj.
Chorąży téż, nie chcąc się dać zakasować, sumptem wielkim przenosiny do swojego folwarku sprawił, sprosiwszy sąsiedztwo, przywiózłszy z Rusi powinowatych i nie żałując nic. Wilczkowie z tego znani byli, że na pół nic nie czynili, a raczéj we dwójnasób niż zamało. Jedynaka téż żeniąc, niktby nie żałował.
Przenosiny tydzień cały trwały, przy nieustannéj muzyce, wiwatach i strzelaniu z moździerzy. Naówczas już jednak nic dobrego temu małżeństwu nie prognostykowano, gdyż pani młoda, choć do tańca iść i zabawiać się musiała, obracała jak martwa, ni razu się nawet nie uśmiechnąwszy, a pocichu mówiono, że kilkakroć mdlała i że ją wodą oblewać musiano. Lecz że i matka tam była i mąż się frasował, miała tę moc nad sobą iż ledwie otrzeźwiona, do tańca się dała ciągnąć i nie okazywała nic po sobie.
Zaraz tedy po weselu, ponieważ chorąży utrzymywał, że zmiana miejsca na humor wpływa, pojechali państwo młodzi na Ruś, a ojciec z nimi, aby ich tam znowu przyjmować i zabawiać. I on sam i młody mąż około pani na palcach chodzili, dogadzając we wszystkiém, a spodziewając się, że ją wreszcie tém pozyszczą. Puścił pan chorąży majętność swą żytomierską całą synowi, dlatego iż dwór w niéj nad samym brzegiem Teterowa postawiony, w miejscu kędy było stare niegdyś zamczysko i okopy, obszerny był i dogodniejszy niż w Owruckiem — gdzie téż świata i ludzi, jako to kraj ubogi i nieurodzajny, małoby mieli.
Zdało się iż małżeństwo w istocie, z pomocą i za błogosławieństwem Bożém, przyjdzie do ładu i porozumienia, gdyż pani Wilczkowa spokojniejszą coraz się okazywała, a zaledwie stanąwszy tam, gdzie już gniazdo na cały żywot słać mieli, w żadne lamenty i melancholie się nie wdając, poczęła zaraz obowiązki gospodyni domu sprawować.
Rusinki wszystkie wydziwować się nie mogły, jak pilną, pracowitą i zabiegliwą była. Chwili jednéj we dniu nie próżnując, natychmiast objęła swe gospodarstwo niewieście, potrosze téż i męzkiego zagarniając, bo pan Michał nie okazywał się ku niemu sposobnym.
Miłując żonę mocno, radby był z nią całe dnie trawił, nic oprócz niéj nie widząc, o niczém nie myśląc, a tu często się trafiało, że ją ledwie chwilę ujrzał — tak ciągle była zajętą.
Była dlań wielce powolną i posłuszną, tak że skarżyć się nie mógł, ale téż nie okazywała mu, czego w sercu nie miała, i czułości żadnéj doprosić się było niepodobna. Wilczek cierpiał, winy jéj nie mogąc przypisać żadnéj, gdyż zawczasu wiedział co brał i co go czekać miało. Chybić mu nie chciała w niczém, owszem, jako pana i małżonka szanowała i posłuszną była jego skinieniom — ale wszystko to mu nie starczyło. Przy obcych téż ludziach tak się umiała okazywać z twarzą nawet wesołą i spokojną, że nie mógł nikt odgadnąć jak z sobą żyli, i wszyscy, aż do ojca, panu młodemu jego szczęśliwości winszowali.
Tymczasem pan Michał coraz smętniejszy chodził i ciągle jéj to we cztéry oczy powtarzał, iż się ze statuą kamienną ożenił, któréj chłód życie mu wystudza. Na co ona nic nie odpowiadała — oprócz że inną być nie może.
Zadać jéj téż najmniejszéj rzeczy nie mógł, bo niewiasta była powagi i majestatu wielkiego, nie czyniąca w skrytości nic, — prócz może iż nocą się łzy polały.
Po roku pożycia takiego, uradował się wielce Chorąży stary, gdy mu o narodzinach wnuka doniesiono. Widział on może, iż brakło małżeństwu afektu, bez którego jako bez kitu co łączy i spaja, niéma jedności i szczęścia; ufał iż dziecię stanie się onym i serca od siebie stroniące przybliży.
Z wielką znów pompą sprawiono chrzciny małemu, któremu imię dano Jerzego, na pamiątkę pradziada co je nosił. Dodano i Kaspra dla Chorążego. Podhorodeński jeden i Pruszyński, oba dostojnicy województwa, kumami byli.
Pani Michałowa taką wstała po słabości, jaką była wprzódy, nie zmieniwszy się nic, chyba w tém, że matka przybywszy, znalazła ją świeższą i piękniejszą, co wszyscy przyznawali. Macierzyństwo téż ono powagę jéj dało nową i pożądane zajęcie, gdyż dziecka nie opuszczała na chwilę, i mamki mu nawet dać nie dozwoliła.
Chrzciny te wnuka, przy których stary chorąży imię już swe widząc w przyszłych pokoleniach zapewnione, wielce się okazywał wesołym i nad miarę gościnnym, miały dlań skutek nieszczęśliwy. Pojąc gości, sam téż węgrzyna pił dużo i zaraz po nim na nogi zapadł mocno, które gdy zaziębił, puchlina do góry postąpiła, tak iż w kilka tygodni po weselu tém, pogrzeb i żałoba przyszły.
Syn i synowa, o ile jéj starania przy dziecięciu dozwalały, uczcili starego Chorążego wspaniałym pogrzebem i stypą; uprosiwszy biskupa do celebry, a koadjutora do exorty, sami assystując nabożeństwu dwudniowemu.
Został tedy pan Michał sam, panem już własnéj woli, mienia i głową domu, a że na ojca żyjącego, póki go miał oglądać się musiał, i choć żonaty zupełnéj swobody nie kosztował, teraz dopiéro odetchnął i wszystkie w nim pochopy a zachcianki rozmaite rodzić się i rozrastać poczęły.
Naprzód tedy, gdy nań chorąztwo po zmarłym spadło, bo mu je pan Pruszyński kasztelan wyrobił, począł się stosownie do urzędu ekwipować, a dom urządzać wielce kosztownie i wspaniale. Za tém poszło, iż ludzie się doń garnąć zaczęli, dom i stół a piwnicę znajdując otwartą. Sam téż gospodarz przy żonie zawszą chłodnéj dlań, nie znajdując pociechy, u ludzi rozrywki szukać poczynał.
Na tę drogę raz wszedłszy, już trudno powiedzieć zawczasu, gdzie się człek oprze; zwłaszcza takiemu Wilczkowi, który jak ukraiński koń z tabunu, gdy pot poczuje, świata nie widzi i zadarłszy ogona na oślep leci.
Więc i tu, gdy jejmość około kolébki Jurasia i przy gospodarstwie siedziała, dnie i noce spoczynku nie mając, młody chorąży albo do domu spraszał ludzi, zażywając dobrej myśli, albo, że mu tu żona zbytków nie dopuszczała, począł się absentować, u innych sprawiając pohulanki.
Kilka razy już się trafiło, że pana Michała omdlałego, po zbytniém użyciu trunku, z głową porąbaną, podrapanego przywieziono do domu; około którego żona z niewymowną troskliwością chodząc, pilnując, okładając, smarując, rady téż nie skąpiła, aby z niestatecznemi ludźmi towarzystwa się wyrzekał. Przyrzekał nawet zrazu, próbował doma siedzieć, ale nigdy długo to nie trwało. Przybył gość, którego przyjąć należało, zaraz się brała pijatyka i lusztyk wielki, po którym często i szable z pochew dobyto.
Widząc że perswazye i prośby nie pomagają, pani Agnieszka już nawet męża napominać przestała, gdyż raz czy dwa ostro jéj odpowiedział.
— Byłbym może inakszym, gdybyś mi jéjmość lepszą twarz i serce okazywała. Czuję to, że mię nie miłujesz, cóż mam czynić z exasperacyi?
Tak powoli wciągnął się Wilczek, iż drugiego roku, gdy znowu Pan Bóg dom ich drugim synem pobłogosławił, choć niby rad był, chrzciny sprawił dobrze winem oblane, przecie w domu już nieledwie gościem tylko bywał. Co miała czynić jéjmość? Musiała przy kolebkach czuwać i całe gospodarstwo wziąć na głowę.
Gdyby nie to, włodarze i pisarze roznieśliby wszystko, czując że chorąży na nic nie patrzył i nie pilnował niczego. Lecz zaledwie popróbowali, gdy jéjmość okazała, że jest w domu panią. Że była milczącą i łagodną, nie spodziewali się ażeby ostro się brać mogła; jedni zuchwalstwem, drudzy wykrętami poczęli się jéj z rąk dobywać — aliści choć słowa próżnego nie rzekła, natychmiast pozbyła się opornych i postawiła na swojém.
Wilczek się w nic nie wdawał. Biegali do niego na skargi, poprzepędzał ich. Dogodnie mu było, że się miał na kogo spuścić.
Drugiego roku o szczęściu domowém ani mowy ani nadziei jego nie było! Wilczek rzadko dzień u siebie przesiedział, a gdy przybył odpocząć, albo się kładł spać zmęczony, lub do żony szukał pretensji i wymówki jéj czynił, iż mu szczęścia w dom nie wniosła.
— Jakąście mię brali, taką mię macie, — odpowiadała cierpliwie pani Wilczkowa. Albożem zawczasu was nie przestrzegała iż serca dać nie mogę? Wiary małżeńskiéj dotrzymam wam święcie, bo to w mocy ludzkiéj jest, a miłować nie mogę, bo miłość jest od Boga daną. Poszanowanie i posłuszeństwo którem wam winna, w tych nie uchybiłam.
Więc, że coraz piękniejszą była, a rozkwitała właśnie jako róża, Michał coraz większą desperacyą się unosił, iż go wciąż chłodem swym odpychała.
Do dzieci téż, choć śliczne były, serca nie miał wielkiego i pociechy już coraz częściéj za domem szukał, to na łowy i myślistwa różne jeżdżąc, to do Żytomierza na roki i zjazdy, to do Owrucza, to po dworach, byle u siebie miejsca nie zagrzać.
A tak, w najpiękniejszych leciech została niemal pani Wilczkowa słomianą wdową, męża zaledwie widując kiedy, a przybywającego witać nie śmiejąc, bo z wymówkami zawsze na próg wchodził i z narzekaniami ruszał precz.
Prawdą zaś a Bogiem, narzekać nie miał na co; w domu szło jak nie można lepiéj, dostatek był wielki, ład najpiękniejszy, i grosz by się zbiérał nawet, gdyby go panu Michałowi, na owe kości, karty, frymarki końskie, zakłady różne, dla furfantów co go odzierali, siła nie było potrzeba. Ile razy jechał z domu, trzos brał nabity, a gdy powracał, znać go na nim nie było.
Tego mu żona cale nie wyrzucała, choć dla synków téż prawo miała o przyszłości myśleć.

∗             ∗
Choć pomiędzy tym krajem nadteterowskim a Żerdzieliszkami, rzadkie były kommunikacye, i to co się tu działo, rozgłosu mieć nie mogło, wszelako nie utaiło się to, co w Żebrach się działo.

Dowiedziała się pani Wojska o losie córki, a że była niewiasta wielkiego animuszu i męztwa, niewiele myśląc, w początku trzeciego roku pożycia chorąztwa, wybrała się do zięcia z tą determinacyą, ażeby mu dobrze zmyć głowę.
Wcale się jéj nie spodziewała pani Wilczkowa, tak że gdy bryczka się zatoczyła przed dwór i wyszła naprzeciw a zobaczyła matkę, niemało się zdumiała. Rzuciła się ku niéj płacząc, a choć obie do łez zbytnich skłonne nie były, w piérwszéj chwili spłakały się srodze, i to im ulgę przyniosło.
Prowadziła tedy Jagusia do dzieci, z których jedno jeszcze przy piersi było, prezentując robaczki swe babce, co się niemi nacieszyć nie mogła. Mimo zgryzot bowiem i wielkiego utrapienia Wilczkowa synów wychowywała tak, że jak pączki to wyglądało i było się czém radować.
Piérwsze momenta zeszły na uściskach i pytaniach ogólnych, dopiero gdy się dzieci pospały, a Jagnieszka sama z matką pozostała, odezwała się do niéj Wojska.
— Cóż to, twojego doma niéma? Ludzie mówią, że się często absentuje? Jakież pożycie między wami?
— Nie mogę się skarżyć — odparła Wilczkowi. — Mąż, jak zwyczajnie mężczyzni, i z urzędu i dla utrzymania się w zachowaniu u obywateli, często jeździć musi — ależ mi nie zbywa na niczém, i źle się nie obchodzi ze mną.
— Gadaj ty sobie jak chcesz, poczęła Wojska. Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, doszło to już do mnie że pan Michał do hulanek nawykł, że w domu z niego rzadki gość, a ty wypłakujesz oczy, niedarmo téż przybyłam i ład tu zaprowadzić muszę.
Poczęła wnet, przyklęknąwszy przed matką, błagać i prosić Jagusia, aby nie czyniła nic, wymówek nie robiła żadnych, bo to jeszcze pogorszyć może. I dodała:
— Miłości w małżeństwie nie było, a przecież po Bożemu się żyje. Żywot nie długi, do końca się go doprowadzi bez szwanku. — Michał się z czasem utemperuje, do domu zatęskni. Za żywota ojca młodości nie używał, dać mu się trzeba wyburzyć.
Wojska niby się nie przeciwiała, zamilkła i na tém się skończyło. Dosiadywała jednak w Żebrach uparcie, na zięcia czekając.
A stało się tak, jak to najczęściéj tam bywało, że przez tydzień Wilczek nosa nie pokazał.
Była jesień właśnie, wesel kilka w okolicy, przenosin, inkrotowin, chrzcin i zaręczyn, jeździł swym obyczajem, od komina do komina, nie śpiesząc do jéjmości.
Spytała Wojska raz i drugi: a pókiż to tego będzie?
Żona go tłumaczyła iż interesa miał, zjazdy, komportacyą dokumentów, sądy polubowne, kompromisa, dukty i wizje na różnych miejscach w Owruckiem. Tymczasem i drugi tydzień upływał, a pana Michała jak nie było, tak nie było. Kazała Wojska po niego słać, i dopiéro się okazało iż nie wiedziano gdzie go szukać; bo z polowania w lasach korosteczowskich daléj się puścił w Kijowskie i nikt o nim nie słyszał nawet, kędy się obracał. Widząc matkę gniewną a znając iż z nią żartów nie było, obawiała się już pani Wilczkowa, aby zięcia na wstępie nie przyjęła zaostro, bo i on zbytniéj cierpliwości nie miał. Konfliktu więc wielkiego spodziewać się było można.
Napisawszy więc słów kilka, fornala roztropnego pchnęła za jegomością z tem, aby go odszukał koniecznie, bo, choć nie wiedziano gdzie był, wszystkoć się znajdzie na końcu języka.
Tymczasem Wojska, któréj próżnować było trudno, zabawiała się z musu, gospodarstwo oglądając, tak że kąta nie było, gdzieby nie postała. Dziwiła się i chwaliła niezmiernie, tak tu wszyściuteńko znajdowała w porządku wielkim, że i męzka dłoń lepiéjby nie potrafiła.
Dola téż córki cierpliwéj i spokojnéj, nieuskarżającéj się na nic, dziećmi zajętéj, nie próżnującej na chwilkę, bolała ją okrutnie, może dlatego iż potrosze sama jéj winną była, dawszy ją za oczy, dla dostatku i imienia, choć serca do męża nie miała.
Trzeci już tydzień upływał, a fornala posłanego z listem ani Wilczka widać nie było. Wojska, niespokojna o gospodarstwo, choć tam drugiemu zięciowi na nie nazierać przykazała, już mówiła o wyjeździe, gdy jednego dnia bryczek trzy naraz, a na nich szlachty śpiewającéj wesoło moc, zjawiło się przed domem. Wilczek był z nimi, z jednego polowania przewożąc wesołą drużynę na drugie.
W spokojnym domu odrazu się zawichrzyło wszystko, gdy pan się zjawił. A że z fornalem i listem się gdzieś rozminął, o matce żony nie wiedząc, wpadł wedle obyczaju z szumem wielkim. Wojska go piérwsza w progu powitała, ale taką twarzą i humorem, że gdyby nie byli wszyscy pod dobrą datą, z nógby ich pościnała.
Wilczek się bynajmniéj nie zbił z tropu i wnet krzyczeć począł o wino, aby zdrowie matki dobrodziejki pić.
Że obcy ludzie byli, choć z gniewu pobladła, zmitygowała się Wojska, nie rzekła nic, tylko:
— Idź-no asindziéj wprzód choć przywitaj się z żoną, któréj oto trzeci tydzień temu nie widziałeś na oczy.
Posłuszny pan Michał poszedł, a tam mu jéjmość szepnęła, aby z matką ostrożnym był, bo do niego żal miała.
— To co? przez to się ja nie obwieszę! zawołał desperacko, a jak mi baba nauki prawić zechce, język téż w gębie mam niczego.
Że pod hełmem był, trudno było go powstrzymywać.
Wieczór jednak i wieczerza zeszły spokojnie, gdyż Wojska na trzeźwego czekać postanowiła do rana. Jakoż do dnia nazajutrz zawołać go kazała do swojéj izby. Stawił się Wilczek z fantazyą dobrą; gdy spojrzawszy na twarz świekry, spostrzegł, że tu nie przelewki były.
— Słuchaj-no acan, rzekła — ja tu nie w gościnę przyjechałam, ale jako sędzia, który sprawy ma pytać; nie do kogo, tylko do was. Córkęm wam dała nie na to, aby się marnowała opuszczona i pogardzona... Przysięgałeś, żeś ją miłował nad życie, a nieszczęśliwą ją czynisz i w oczach ludzkich potępiasz. Wiedziałeś coś brał...
— A no! pewnie! — odparł butno Wilczek — i jeśli tu kto winien, to nie ja, tylko jéjmość. Więc zamiast mię upominać, raczéjby przystało panią Jagnieszkę do rozumu przywodzić matce. W domu szczęścia nie mam.
— Cóż ci brak? — zapytała Wojska, gachów ci nie naprowadza, gospodarzy, daj Boże do wieku, posłuszną jest i w niczém ci krzywdy nie czyni.
— Ale miłości ku mnie nie ma! — rzekł Wilczek.
— Boś ją bez niéj brał i téj ci nie obiecywała — zawołała Wojska. — Co w małżeństwie przystojne i potrzebne, wszystko masz, ani wydziwiać się godzi. Sameś winien nie pilnując domu, rozpustując z luźnymi ludźmi. Jeśli ci na świecie źle, zatém lub się popraw, albo musi tak być jak jest, żonę wezmę ażeby się nie zamęczyła nadaremnie...
— I będzie temu rada — oprysknął rozgniewany Wilczek — bo może i ów pan Otwinowski się tam nadarzy, aby jéjmość zabawiał!
Jeszcze słów tych nie domówił Wilczek, gdy od Wojskiéj w gębę dostał.
Impetyk był straszny, chwycił się zrazu jak wściekły do świekry, ale spojrzawszy na nią, ręce mu opadły. Oglądnął się na stronę i pieniąc się prawie ze złości, krzyknął:
— Konie zaprzęgać każcie i żeby mi tu was za godzinę nie było! Żony nie dam! Fora ze dwora! Jam tu pan! Od dziś dnia między nami wszystko skończone.
I wypadłszy z izby, na nic nie zważając, dla Wojskiéj dysponował wnet aby brykę jéj gotowano, a sam na koń siadłszy, z przyjacioły jechał w las.
Tu tedy prawdziwie było można rzec, że trafiła kosa na kamień. Wbiegła stara jéjmość do córki w furyi wielkiéj, opisując jéj co się stało a żądając gwałtownie, ażeby z nią natychmiast, zabrawszy dzieci, do Żerdzieliszek jechała. A tu się okazał ów charakter wielki i animusz niezłomny Wilczkowéj, gdy matce do nóg upadłszy, zawołała:
— Nie żądajcie tego po mnie, ażebym ztąd szła, gdzie mię wiekuisty ślub wiąże, od tego który ojcem jest dziatek moich i któremu wiarę i posłuszeństwo przysięgała. Daliście mnie jemu, dajcież mi wypić moję czarę do dna, jakakolwiek jest zgotowana. Nie skarżę się, cierpieć potrafię i dotrwam, jako Bóg przykazał, do dni moich ostatka.
Wojska starała się jéj okazać, że teraz mąż, mszcząc się na niéj, męczyć i znęcać się będzie — lecz wcale nie poruszyła tém Jagnieszki, która cokolwiekbądź ją spotkać miało od męża, wytrwać odważnie, przy łasce Bożéj, postanawiała. Czém matka do łez prawie rozczulona, widząc że jéj nie zmoże i nie przekona, gdy nawet na krótki czas bez zezwolenia mężowskiego oddalić się nie chciała, musiała sama do domu powracać.
Jakże tam było między Wojską a córką rozstanie i żegnanie, na które się serce krajało obu, opisać trudno. Piérwszy raz w życiu odezwała się stara z tém, iż sama winna była, córkę dając przeciw skłonności jéj, dla któréj bodaj lepiéj było z ubogim los dzielić, albo wcale za mąż nie być wydaną.
Gdy odjechała Wojska, zakląwszy się iż tu więcéj noga jéj nie postanie, padła biedna Jagnieszka na modlitwę, młodszą dziecinę do piersi tuląc, a w męztwo się zbrojąc wielkie, bo czuła że się dla niéj ciężkie rozpoczną czasy.
Dzień cały zszedł na łzach i oczekiwaniu, ażali myśliwi z łowów nie powrócą. Dobry wieczór już był, gdy trąbki i ujadające psy, a myśliwska pieśń na całe gardło rzucona, oznajmiła iż panowie z łowów jechali, naprzeciw którym pani Chorążyna wychodzić nie myślała, za kolébki dzieci swych jako za mur forteczny się chroniąc i na wszystko będąc gotową.
Wieczerza zdawna była już dla myśliwych dysponowana, o którą natychmiast głodni dopominać się zaczęli. Pili tymczasem pogrzebowe, a wrzawa była że dzieci przestraszone usnąć nie mogły. Gdy w izbie stołowéj misy już stały i oznajmiono ichmościom że jadło gotowe, wszedłszy Wilczek, nie widząc żony, zachmurzył się i pacholika popchnął, żeby jéjmość zaraz do stołu szła....
Gdy jéj ten rozkaz przyniesiono, jak zawsze posłuszną była, tak i teraz, łzy otarłszy, obmywszy oczy, aby się obcy nie domyślali nic i nie szydzili, suknię włożyła i na rozkazanie mężowskie stawiła się do stołu.
Goście, że pewno nic o zajściu nie wiedzieli, poczęli witać panią z respektem, i tak biesiada się poczęła wesoło, choć jéjmości serce się krajało. Michał, patrząc na nią, że tak śliczną była iż się jéj wszyscy dziwowali, i z miłości jakiéjś dzikiéj i z gniewu oczyma płomienie na nią ciskał i pioruny.
Tu była potrzeba całego kunsztu niewieściego i odwagi nadludzkiéj prawie, aby cierpiąca kobiéta poznać po sobie nie dała, co się z nią działo. Musiała się do jednych uśmiechać, drugim na żarty odpowiadać i na tym stołku męczeńskim prawie do końca uczty dosiadywać, jak na żarzących węglach.
Przez trzecią izbę był pokój dziecinny, gdzie niańki synaczków do snu nie mogły ululać, więc głosy ich płaczliwe pod koniec ekskuzą były, iż się podniosła i odejść mogła, a nikt się temu nie dziwował.
Dopiéro po odejściu jéj, z pasyi wielkiéj Wilczek gąsiory kazał nosić i kielichy saskie ogromne, zachęcając do picia i zmuszając na wszelkie sposoby. A że mu tam i drudzy dobrze dostawali kroku, wszczęła się pijatyka na zabój, straszliwa, tak że słudzy, widząc to, prorokowali, iż daj Boże aby jednego tylko na marach ztąd wyniesiono.
Do białego dnia pito, a gdy się mieli rozchodzić, trzeba było służbę wołać, bo nikt o swéj sile do drzwi nie trafił, a dwu czy trzech pod stołem chrapali. Wilczek jako stał, że głowę miał mocną, choć zataczając się, wprost poszedł do żony. Od rana się z gniewem nosił i wydychać policzka świekry jeszcze nie mógł.
Jéjmość, mało co zasnąwszy, już była wstała, sposobiąc się do gospodarstwa iść, gdy Michał wpadł do niéj. Nie było co z nim mówić, ani rozprawiać.
Miał tyle przytomności tylko, że nim na łóżku legł, zawołał do żony:
— Matka twoja policzek mi dała; jeden to raz w życiu ręka ludzka twarzy mojéj dotknęła! Gdyby nie była kobietą, jużbym trupem ją położył; — uszła cało, ale ty mi za nią zapłacisz? Na co nic nie odpowiadając, uszła mu z oczów prędko.
Spał, rzucając się do pół dnia, a gdy się przebudził, już i drudzy, głowy wodą oblawszy, jeść wołali, więc się rozpoczęła uczta na nowo i trwała do nocy. Ledwie trzeciego dnia szlachta rozjeżdżać się zaczęła, a Wilczek, chorym będąc, bo się w nim krew i żółć zburzyła, w łóżko się położył.
Jéjmość ani słowa nie mówiąc, poczęła, jak wiedziała i znała, ziółkami go jęła leczyć, głowę okładać i pielęgnować, któréj on łajaniem i słowy bezecnemi za to płacił.
Więc co był czyściec w początku, teraz piekło istne w domu się rozpostarło.
Tydzień cały chorzał pan Chorąży, a gdy słabość snem długim, pokrzepiającym się skończyła, wstał nareszcie, albo się zwlókł, wcale nie polepszywszy na humorze. Do żony prawie nie gadał, a gdy ta nad zdrowiem jego czuwała, łajaniem ją odprawiał.
Kto raz takiego żywota zakosztuje, na jakie tu poszło, temu potém z niego się już wywikłać trudno. Zaledwie wydobrzawszy, ruszył Chorąży na łowy w Owruckie i tam kilka tygodni siedział, znaku życia nie dając. Byłoby to znośném jeszcze, lecz z powrotem przyjeżdżał gniewliwszy i, na ludzi nie zważając, nad żoną się znęcał. Anielskiéj trzeba było cierpliwości, aby znieść milcząc szyderstwa i obelgi, nie odpowiadając na nie. Czasem tylko rumieniec wybiegł na twarz, łza się zakręciła w oku, zadrżała biédna, jakby jéj zabrakło siły, potém na dzieci popatrzywszy, dźwigała daléj brzemię.
Złożyło się życie w osobliwy sposób, bo choć w jednym domu mieszkali, coraz się spotykali rzadziéj. Michał albo polował, lub jeździł, a jeśli do domu przybył, spał lub gości przyjmował. Czasem żonie wychodzić kazał, niekiedy, gdy weszła, precz ją pędził, nie chcąc widziéć na oczy.
Przy ludziach jeszcze wystrzegał się i szło jako tako, ale gdy go czasem wściekłość jakaś napadła, a samnasam się zostali, wydziwiał i wyszydzał się, jakby ją chcąc z cierpliwości wyprowadzić. Gniewało go to właśnie iż milczeniem zbywała, lub takiemi słowy, za które się srożyć nie było podobna. Niczém mu dogodzić naówczas nie było można; niecierpliwiło go milczenie, złościł się za to iż spokojnie odpowiadała, czasem zdało się iż porwie się bić, choć do tego nie przyszło.
Najczęściéj zaś wypominał jéj Otwinowskiego palestranta, obiecując uroczyście i zaklinając się, że gdziekolwiek go napotka z życiem mu nie ujdzie.
W początkach męczeństwa tego, gdy jéj odchodzić nie pozwalał, a godziny całemi dokuczał biednéj kobiécie, łzami się zalewała, — potém już i tę moc nad sobą uzyskała, że mogła słuchać krzyku i szyderstw, kropli nie uroniwszy.
Więc ją kamienną zwał i bezduszną — a z téj pasyi przeciwko matce, zawziął potém nienawiść dla dzieci, że im się prawie na oczy pokazywać nie dawał i musiano je przed nim chować, aby wstrętu do rodzica nie powzięły.
Rok w takich utrapieniach upływał już, a najszczęśliwsze chwile miała pani Chorążyna gdy go w domu nie było. Naówczas spoczywała, dzieci pielęgnując i gospodarstwem się zabawiając. Ludzie téż wszyscy patrząc na to co się działo litość nad nią mieli i poszanowanie takie, że skinienia jéj słuchano.
Ze wszystkiém w świecie powoli się obyć można, a gdy kto wielką ma siłę duszną, hartuje się jako stal w ogniu i krzepi.
Tak właśnie Chorążyna mocy nabierała w téj nieznośnéj walce, jaka na nią przypadła, i niktby był po niéj nie poznał co cierpiała, bo miała postawę piękną, spokojną, czoło pogodne a umysł zawsze przytomny.
Działo się to za panowania saskiego, gdy poczynały się mnożyć rozwody, o które bardzo było łatwo, nie jeden więc z sąsiadów i sąsiadek wotował, aby Chorążyna do konsystorza się udała o rozdział prosząc, któryby jéj otrzymać było nie trudno.
Nie dochodziło to do niéj, bo mało kogo widywała, a z tych którzy się zbliżali, nikt odwagi nie miał z tém wystąpić. Nie zapraszała do domu, żyjąc ustronnie i zamknięta. Raz jednak sam Wilczek na polowaniu będąc w sąsiedztwie, pana Baranowskiego do siebie wezwał, aby mu się wywdzięczył; wówczas pani Baranowska stolnikowa, kobieta rezolutna, rzekła mu wbrew:
— A mnie to asindziej do siebie nie prosisz? Przecie bym rada choć zobaczyć jejmość dobrodziejkę, o któréj wiele słyszymy, a mało ją, chyba w kościele widzimy.
— Cóż państwo o niéj tak wiele słyszeć mogli? odparł Chorąży.
— Wiele dobrego, rzekła Baranowska, aleś pono waszmość o nią zazdrosny, że ją zamurowaną trzymasz.
— Jako żywo, — odezwał się Wilczek, — ona sama w dziurze siedzieć woli — a ja jéj gwałtu zadawać nie chcę.
Tak się zręcznie wzięła do tego Baranowska, że ją musiał zaprosić. Pojechała tedy do Żebrów, a że wiedziała jak się obejść, rozumna była i zręczna, wcisnęła się łatwo, w dobrą zachodząc komitywę z Chorążyną, a tak się Wilczkowi stawiąc, że i on przeciw temu nie miał nic. Był pewny, że żona się nie poskarży przez samą dumę, jaką w niéj znał.
W téj samotności Chorążyna pani Baranowskiéj była rada, zwłaszcza że przy pierwszych odwiedzinach dzieci zobaczywszy wychwalać je zaczęła, co serce macierzyńskie połechtało.
Wilczek się nie sprzeciwił, aby żona odpłaciła sąsiadce odwiedzinami, pojechała więc do niéj Chorążyna. Baranowska starsza była, doświadczona, filut wielki ale stateczna. Nie okazywała tego po sobie, że Wilczka cierpieć nie mogła, bo głośném już to było jak się z żoną obchodził. Postanowiła zwolna nakłonić Chorążynę ażeby albo do matki się z dziećmi wyniosła lub o rozwód prosiła.
Nierychło jednak przyszło do otwartéj o tém rozmowy.
Dopiero raz we łzach zastawszy biedną kobiétę nad kolebką, wybuchnęła Baranowska.
— Moja Chorążyno — patrzeć na waszą dolę suchém okiem niepodobna. Już się w tém poprawy spodziewać darmo; człek dziki, mściwy, życia masz przed sobą dosyć. Wydali cię przeciw woli, rzuć do licha tego kata, nikt nie powie inaczéj, tylko że się dobrze stało.
— Niech Bóg mię od tego uchowa — odparła Wilczkowa, nie kuście mię i nie mówcie tak. Rodzona matka nawet nie wymogłaby tego na mnie.
Przysięgąm się związała u ołtarza, dotrzymam jéj póki życia.
Napróżno na różne sposoby starała się ją konwikować, nie pomogło to nic, Wilczkowa i słuchać nie chciała, uszy sobie zatykając, wreście wziąwszy z kolebki młodszego synka, przyniosła go Baranowskiéj.
— Patrz, moja droga pani, rzekła, toć dziecię jego. Miałażbym sumienie odrywać od ojca jego potomstwo, albo sama je rzucić? Odbierać mu dzieci nikt nie ma prawa, a dla mnie one są wszystkiém życiem i jedyném szczęściem.
— A właśnie, odparła Baranowska, dla synów powinnaś to uczynić abyś ich zabrawszy precz ztąd szła. Co się oni tu, przyszedłszy do rozumu, nauczą dobrego? Będą patrzeć na rozpustę ojcowską i ją naśladować.
— Moja to rzecz abym im widzieć jéj nie dała, i zawczasu obrzydziła — rzekła Wilczkowa.
— A obrzydzając ją musisz im zarazem ojca zohydzić, — przerwała sąsiadka. Toż dla miłości ojca należałoby aby na niego nie patrzyli.
Twarde to były argumenta, na które nie miała co odpowiedzieć biedna kobiéta, wszelako w sumieniu swém czuła, że dezercya z domu, potępieniem męża była i zerwaniem z nim, a ona się pocieszała nadzieją tą, że młodość wykipi i człek się ustatkuje.
Tymczasem się jednak na to nie zanosiło.
Wcale nie zmieniając się, życie takie jak przedtem trwało ciągle, tyle tylko że jakąkolwiek pociechę miała pani Jagnieszka z pozyskanéj przyjaciółki, kobiéty statecznéj, lecz daleko śmielszéj i rezolutniejszéj niż ona była.
Baranowska, przyjaźń dla niéj powziąwszy i spoufaliwszy się z obojgiem, bo mąż jej zapalony myśliwy żył dobrze z Wilczkiem, pracowała po swojemu nad jaką taką poprawą losu Chorążynéj.
Ona też sama szczęścia się w młodości marzonego wyrzekłszy, już tylko spokoju i ładu w domu pilnowała; a umiała z męża zrobić różnemi środkami, co chciała, nie wahając się, gdy tego była potrzeba i przymilić się i nasrożyć. Na Wilczkowéj zaś tego nie mogła wymódz by się uśmiechnęła na żart i z musu, albo nachmurzyła dla grozy. Chodziła jako posąg, nie zadając sobie trudu aby osłodzić życie.
Widząc że jéj nie przerobi, pani Baranowska szepnęła coś mężowi, z którym czyniła co chciała, i kazała mu ściągnąć Wilczka na kilka dni do siebie. Obmyślano polowanie z obławą, a miały téż być i charty dla tych co karku nadłamać życzyli.
Przybył Wilczek, a to była rzecz w nim osobliwa, że jak w domu nieznośnym był i zjadliwym, tak z obcymi najmilszy człowiek w świecie. Trudno nawet uwierzyć było, kto go lepiéj nie znał, że ten wesoły, powolny, żartobliwy, zawsze gotów każdemu do jego humoru i zabawy Chorąży — doma tyranem był.
Ale kto zna ludzi wie to dobrze iż częstokroć ci kochani powszechnie, a dla obcych wylani, dla swoich są ciężarem i utrapieniem.
Po wieczerzy myśliwskiéj, gdy w dobrych wszyscy humorach od niéj wstali, Baranowska się do Wilczka przysunęła.
— Byłam u Chorążynéj! — rzekła.
Wilczek zerknął i marsa nastawił, usta mu się skrzywiły, Baranowska patrzyła mu w oczy.
— No cóż tam w Żebrach słychać? odparł szydersko Wilczek.
— Dobre pytanie, ciągnęła daléj jejmość — bo istotnie pan Chorąży możesz czasem obcych pytać co się w jego domu dzieje. Żona mi mówiła, że go dawno nie widziała.
— A poco się mam tam śpieszyć? — spytał przez zęby cedząc słowa, powoli Wilczek.
— To panu nie tęskno? rzekła Baranowska.
— A za kim mam tęsknić? odparł Wilczek. Dzieci jeszcze smarkate, a jejmość, toć to pani nie tajno, nie ma serca do mnie.
— Któż temu winien? odezwała się Baranowska.
— Ja nie wiem! szepnął Wilczek.
— Mnie się zdaje że asindziéj sam, — bo, dodała skromnie — w stadle małżeńskiém gdy się źle dzieje, zawsze mąż winien.
— E! e! rozśmiał się Wilczek, któż to panią tego nauczył?
— A no! własne doświadczenie.
— Co téż ja słyszę — bryznął Wilczek, bez urazy, chyba trzeba ażeby tak jak u państwa, mąż żonie był posłuszny.
Baranowskiéj oczy zaiskrzyły się.
— Choćby i tak, rzekła — kto w stadle słabszy, ten lepiéj ażeby mocniejszego słuchał, a nie wierzgał, bo to się na nic nie zdało!!
— Ja się słabszym nie czuję! Odparł Wilczek. Niech pani naukę tę da mojéj Jagnieszce.
— Cóż jéj macie do zarzucenia? pytała Baranowska, nie dając uciec Wilczkowi, który się już do kart i do maryasza oglądał.
— Nic nadto, że serca do mnie nie ma! — rzekł Chorąży.
— A gdyś ją asindziéj brał?
Tu Wilczek tak spojrzał na Baranowską groźno, że mówić daléj nie mogła.
— Znać że się acani dobrodziejce wyspowiadała! zawołał. Dobrze to wiedzieć, że się już skarży na mnie i arkana małżeńskie rozgłasza!
— Przepraszam pana Chorążego — zawołała jejmość, ręczyć mogę słowem uczciwém, że mi ona nie powiadała nic. To, co wiem, słyszałam od nieboszczyka ojca waszego, który was żeniąc rozpowiadał wszystkim, że panna choć idzie po woli, przez posłuszeństwo dla matki, dlatego żoną dobrą będzie.
Brałeś ją panie Chorąży, wiedząc iż posłuszną niewiastę mieć będziesz, ale nie rozmiłowaną w was; a teraz, daruj że prawdę powiem — nie starasz się jéj sobie pozyskać.
— Radbym żebyś mię pani tego sekretu nauczyła, jak to ja ją mam do siebie przywiązać — szydersko począł Wilczek. Robiłem co mogłem, dzieci dwoje Bóg dał i to jéj nie skłoniło ku mnie. Nie przystało mężczyznie dopraszać się jako łaski tego co mu należy z prawa.
— Bałamucisz, panie Chorąży — zawołała Baranowska. Z prawa ci się wiara, uczciwość i posłuszeństwo należą, więcéj nic. Serce trzeba pozyskać.
— Cóż? chyba się o lubczyk postaram, czy co? rozśmiał się Wilczek, a wnet dodał poważniéj. Wiem, że to pani mówisz z serca dobrego i przyjaźni, ale na to rady niema, chybaby Pan Bóg sam z niebios zstąpił i cud uczynił! Nie mówmy o tém.
— Owszem, mówmy — zawołała gospodyni. — Ja acaństwu obojgu życzę dobrze, mówmy.
Wilczkowi twarz pałała coraz mocniéj i zżymał się, ta go jak na uwięzi trzymała.
— Wie pani co! jest tylko jedna rada — zawołał bystro. Gdy gangrena się wda w ciało, to ją balwierz nożem wyrzyna. Muszę wyszukać moją gangrenę, tego dyabła rogatego Otwinowskiego, za którym jejmość wzdycha, i życie mu wziąć. To jedyny sposób; jak go na świecie nie stanie, odpłacze jejmość, bosiny odprawi, i może serce ku mnie nakłoni.
— Ku zabójcy? odparła Baranowska — co bo się panu dzieje?
Wilczek nie chciał odpowiadać; ażeby się od jejmości odczepić, która młodą i przystojną jeszcze była, przysiadł się do niéj, w żart obracając rozmowę, aby go ona przez miłosierdzie pocieszyć chciała. Uśmiechnęła się gosposia.
— Kobiéta się do waćpana żadna nie przywiąże, rzekła mu, ani go zechce pocieszyć, boś człek srogi i okrutny, a my lubimy łagodnych i dobrych. Naostatek, choćby który dobrym nie był, to przynajmniéj powinien się akomodować — a tego waćpan nie umiesz.
— I takem nieszczęśliwy, że mię żadna pocieszyć nie chce! rozśmiał się Wilczek.
Gdy to mówił podstolina pogroziła mu na nosie, głową potrzęsła, i pocichu, obejrzawszy się dokoła, rzuciła mu jedno tylko imię — półgłosem:
— A Rózieczka?
Wilczek się aż wstrząsł i wzdrygnął.
— Czy i o tém od mojéj jejmości pani słyszała? wybuchnął gniewnie.
— Nie, dzięki Bogu, ona o tém nie wie przynajmniéj do czasu, ale całe sąsiedztwo bębni.
— Hę? bębni! bębni! krzyknął Chorąży — niechże rozbębniają jako chcą, to mi wszystko jedno. Jak mi jejmość moja słowo rzecze, na złość jéj na folwarku ją posadzę!
Zerwała się Baranowska z gniewem téż wielkim, ale mitygując się dla oczów ludzkich, szepnęła cicho odchodząc:
— Zły z waćpana mąż i niedobry człek. Gniewaj się sobie, a ja tego utrzymać nie mogę!
I zostawując Wilczka z jego miną szyderską wpół, napół sierdzistą, poszła do innych gości. Chorąży pociągnął wnet do kielichów znowu.
Że się częstokroć w życiu ludzkiém składają przygody jak w bajce, temu nikt zaprzeczyć nie może: i zowią to trafem, co raczéj przejrzeniem Pańskiém zwaćby się powinno. Bywa iż ktoś na nieszczęście narzeka, gdy właśnie ręka Wszechmocna wyrywa go z przepaści, bywa iż się kto szczęściem cieszy, gdy już na skrawku stoi, a paść ma... W tém wszystkiém ciemno nam, stawiamy kroki omackiem, przecie gdy się rejestr żywota zsumuje, wypada iż Pan Bóg wiedział co czynił, a sprawiedliwości domierzył.
Lecz my tu jeno o przygodzie mówić mamy, bo w sprawiedliwości wykłady się wdawać nie nasza rzecz; niezawsze ona widna, choć zawsze na dnie siedzi.
Wilczek po rozmowie z panią Baranowską, co się miał poprawić, gorzéj się rozpuścił i rozsierdził na żonę. Nie chciał temu wierzyć ażeby jejmość od kogo innego wiedzieć miała sekreta małżeńskie jego, tylko od żony.
To go do passyi doprowadziło, ale się trzymał, i udawał jakby mu nic nie było.
Zawziął się tylko teraz na owego Otwinowskiego, którego nigdy w żywe oczy nie widział, o którym słychu nie było — w nim upatrując wszystką nieszczęść swoich przyczynę.
Klął go i bezcześcił bezustanku. Lecz gdzie go po świecie miał szukać? myśleć o tém nawet nie było sposobu. Tymczasem wypadło iż ów folwark w Łomżyńskiém, który teraz zastawą szedł, chciano mu wydrzeć, podstawiwszy rachunki i pretensye, kondykta różne i niepoczciwe jurysterye.
Z Wilczkiem sprawa łatwa nie była. Gdyby folwark na Rusi się znajdował, aniby pytał: zajechałby, zastawnika precz wyrzucił i — dopiero dał mu się prawować; — ale w Łomżyńskiém ów Juraha, bo się tak zwał zastawnik, wszystkich za sobą miał. Ani go ukąsić.
Trzeba się było procesować. Nie wiemy qui titulo sprawa poszła do Piotrkowa: musiał Wilczek jechać sam, żeby sobie ku pomocy wziąć prawnika.
Ani mu nawet na myśl nie przyszło iż w Piotrkowie z owym Otwinowskim zetknąć się może. Nie było mu to w głowie; inna go złość i gniewy opanowały, a z niemi tak zawsze jest, że który gniew jest świeższy ten mocniejszy i stare tłumi, aby sam królował. Nie szło mu nawet tyle o wieś, co o postawienie na swojém, i nauczenie rozumu zuchwalca, który się mierzyć z nim pretendował...
Ruszył tedy do Piotrkowa.
Trybunał w tym roku jakoś przypadał bardzo huczny i ludny; zjechało się szlachty moc, potentatów niemało, a że wszystkie naówczas sprawy nie nasucho się przygotowywały i nie sucho rozwiązywały, więc nim co do czego przyszło, szalano, pito i hałasowano okrutnie.
Wilczkowi w to graj.
Gdy tu wpadł, jednego drugiego poznał, z tym i owym podpił; że wesół był i towarzysz do biesiady, jak nie można lepszy, poczęli go w kumy brać, że ledwie owym chrzcinom z wina starczył. Ano głowę miał taką, że choć trunku nadużył, i nie dobrego (bo tam często kwas i lurę dla miłości braterskiéj chlać było trzeba) — nigdy mu to nie szkodziło.
Szedł naówczas pod studnią, choćby zima była, i pacholikowi sobie kazał na głowę ceber jeden, drugi świeżéj wody lać; wytarł się, wyszorował, przespał, spotniał a wstawał rzeźwy i zdrów, jakby po dryakwi weneckiéj.
W kilka dni bez Wilczka już tam nie było traktamentu, bo nikt nad niego lepiéj nie umiał kielichów wnosić z temi przypowiastkami staremi, które tak konwinkowały, że się nikt pod infamią i psem, wymówić nie śmiał.
Kochali go téż wszyscy, ściskali, podarkami obsypywali, a że on się téż w kaszy jeść nie dał, zaraz we dwójnasób oddawał co wziął. Tymczasem o zastawie swéj ledwo że miał moment wolny z mecenasem pogadać. Był pewny swego, że mu tu deputaci, marszałek, palestra cała krzywdy uczynić nie dadzą.
Schadzała się naówczas wszystka palestra, pacyenci i wielu deputatów u Janasza pod kościołem, który wprost z Węgier wina prowadził, a miał téż i małmazyą i cypryjskie, i czego dusza mogła zapragnąć. Jednak kto zdrów pragnął być, nie pił tylko węgrzyna, dlatego że fama chodziła, iż wszelakie inne wina Janasz ten, mądry człek, umiał z różnemi przyprawami tak podrobić jak chciał.
Wydało się to jednego razu, gdy z wieczora, rozstąp się ziemio, zabrakło małmazyi, a nazajutrz rano znalazła się tak przedziwna, jakiéj dawno nie bywało.
Janasz tylko w piwnicy posiedział, czegoś nalał, coś dosypał i z węgrzyna uczynił co mu się zachciało. Płacić téż sobie kazał dobrze, i prawda czy nie, podwójną kredką pisać umiał na desce. To téż potém majętność zebrawszy bardzo znaczną, córkę za szlachcica wydał, choć nie z dobréj woli.
Szlachcic mu ją w oknie upatrzywszy, że była piękna, czarnooka, biała i pulchna, gdyby świeżo upieczona bułeczka, nocą na dom naszedł, pannę porwał i ślub wziąwszy dopiero się z nią submitował ojcu. Ale to do naszéj sprawy nie należy.
U Janasza tedy siódmego czy ósmego dnia, gdy w najlepsze pito i przepijano od asana do asana — z nieznajomymi nawet, jak to bywa pod dobry humor — trafiło się, że Wilczek z kielichem się natknął na ogromnego draba, którego cale nie znał.
Był ów palestrant wzrostu takiego, że Wilczka głową przechodził prawie, w plecach szeroki i w karku mocny jak żubr, twarzy przystojnéj, włosów jasnych, oka wesołego, niebieskiego i w gębie mu język chodził jak koło we młynie, gdy je dobrze posmarują.
Wilczek się przemówił z nim o coś przy tym kieliszku, a od słowa do słowa, gdy sobie przypiekać poczęli, krzyknął:
— Coś waś zacz?
— A wy?
— Chorąży Wilczek.
— A ja dependent Otwinowski!
Posłyszawszy nazwisko, w mig jeden Wilczek już szabli dobył. Ten téż nie był bez żelaza i swoję obnażył.
Skoczyli ich godzić — ano sposobu nie było. Wilczek nic już słuchać nie chciał, krzycząc:
— Stawaj i rąb się!
— Nie od tegom! rzekł Otwinowski.
Widząc że ich nie przejednają, i że się na razach musi skończyć, odstąpili wszyscy. Niepierwszy to raz i nieostatni z wina się krew toczyć miała — chleb to był powszedni. Nikomu kresa przez łeb nie szkodziła, wielu do opamiętania pomogła. Obstąpili ich kołem, bacząc tylko na to, żeby się w śmierć i na kalectwo nie zasiekli.
Otwinowski o czém Chorąży nie wiedział, był rębacz sławny, siłacz okrutny, wzrost mu i pleczystość dawały zamach straszny, szabelkę téż miał niepozorną, ale do ręki przypadającą i damascenkę starą, co żelazo siekała na wióry.
Wilczek bił się nieszpetnie, tylko wadę miał, że sierdzistym będąc i zapamiętałym, zbytnio się nastawiał i plecu a karku nie szczędził. Jak osa skakał do oczów, rzucał się niespokojnie, i w pierwszém spotkaniu, kto go nie znał, niebezpiecznym był, a jeśli to przeszło, zawsze prawie sam szwank odnosił.
Cichusieńko się zrobiło w gospodzie, choć mak siać, ledwie gdzie lampka brzęknęła. Przybiegł Janasz gospodarz suplikując, ale go precz odepchnięto — w kark i za drzwi.
Zwarli się tedy i Wilczek na adwersarza skoczył jak kot, a ten murem mu stojąc, szablą się oganiał powolnie, jakby mu komary pod nosem latały.
Chorążemu w téj pierwszéj napaści nie udało się go drasnąć, ale téż i sam nic nie oberwał.
Otwinowski trochę się przygarbiwszy — bo mu wzrost wadził nieco, ciężkim go czyniąc — jak nogi w podłogę wwarł, stał kamieniem. Twarz mu pobladła, usta się ścięły, zmienił się — widać było iż mu i o reputacyą szło, aby się nie poszkapić.
Wilczek co przyskoczy doń, to tylko szable dźwiękną w powietrzu; raz, drugi, trzeci... jakby z sobą menueta tańczyli.
Chorążemu z czoła pot się począł lać, ani ukąsić Otwinowskiego; — parę razy ciął po sukni, nawet krwi nie upuścił, aż tu dependent, dopatrzywszy sposobny moment, kiedy chlaśnie — szabla wypadła z ręki Wilczkowi i drugą się chwycił za nią. Krew trysnęła do sufitu.
Patrzą, a i tu ręka zwisła, napół odcięta, tylko się na skórze trzymając; jeszcze Chorąży — Jezus Marya! krzyknął, i padł jak nieżywy.
Skoczyli wszyscy do niego, gdy Otwinowski najspokojniéj w świecie szablę połą zaczął ocierać ze krwi, już ani patrząc. Pobiegł pachołek po balwierza aby z plastrami śpieszył, sądzono bowiem że się ręka da przystawić.
Wilczka się dotrzeźwić nie było podobna, krew strumieniem się z niego lała. Nadbiegł balwierz, popatrzył i rzekł z flegmą, że z ręki nie będzie nic, tylko ją odciąć do reszty i na cmentarzu pochować, a ratować życie.
Napadli wszyscy na Otwinowskiego, który ramionami ruszał.
— Dostał czego chciał — rzekł, jam temu nie winien, siły w sobie strzymać nie umiem. Jaką mi Pan Bóg dał, takiéj zażywam. Drudzy się nań odgrażali, lecz nikt następować nie myślał.
Tymczasem Wilczka srodze pokaranego trzeba było do jego gospody nieść, bo coraz to omdlewał, krew się zatamować nie dawała i rękę musiał balwierz uciąć, bo się na nic nie zdała. Mniejsza zresztą było zostać mańkutem, byle życie ratować; i za te ręczyć nikt nie mógł. Ci co wiele i różnych ran widywali w rozmaitych przypadkach, takiego cięcia nie pamiętali. Srogie było, goliatowe, i żeby się w kark dostało, głowa-by od niego zleciała z karku, jak makówka.
Gdy nazajutrz z obwiązaną, obciętą ręką trochę oprzytomniał Wilczek, a spytał balwierza jak długo się lizać będzie musiał, ten mu nic powiedzieć nie chciał. Drugim pocichu oznajmił, że ta rana jeśli się do niéj nic nie przerzuci, goić się musi miesięcy kilka, a broń Boże krew się okaże popsutą nie wiadomo co z niéj jeszcze być może — srogie kalectwo lub śmierć.
Chorąży z powodu utraty krwi czuł się tak osłabłym, iż z łóżka ani mógł wstać ani się podnieść. Ludzie go musieli obracać... Przyplątała się zaraz gorączka, a że długiém hulaniem poburzone były humory, rzucał się w niéj jak wściekły, wywołując Otwinowskiego ciągle.
Kalmanse mu różne doktór dawał, okładania, mikstury, lekarstwa najdroższe, a gdy ustąpiła owa febris, przyszła po niéj słabość — ani ręką ani nogą.
Rana téż jak mówił cyrulik, nieciekawie wyglądała; krajali ją tam, palili, zasypywali, zaogniała się strasznie — ręka do ramienia puchła.
Wszyscy żałowali nieszczęśliwego, lecz nikt nie przeczył, że sam sobie winien był i przy pochmielu bez racyi słusznéj, nie wiedzieć zaco i dlaczego skoczył na dependenta.
Doznał Chorąży co się zwykle trafia wszystkim przy podobnych okazyach, że pókiś zdrów, wesół, potrzebny, na rękach cię noszą, niechże się ośliznie noga, niech przyjdzie choroba, mieszek wypróżni, pustki będą do koła, żywa się dusza nie zjawi.
W Piotrkowie o chorym nikt myśleć nawet nie miał czasu ni ochoty: pomówiono parę dni, zapomniano zapiwszy sprawę. Czasem kto w ulicy spotkawszy cyrulika — natrącił: a cóż tam plejzyrowany?
— A no stęka!
— Dobrze mu tak! choć biedne człeczysko.
Wszyscy, oprócz doktora, cyrulika i aptekarza, którzy rejestra nań pisali — odstąpili od kaleki. Płacić trzeba było ogromnie, darł każdy ze sposobności korzystając, co się rzadko trafia okazya taka.
Już myślał Wilczek czyby nie lepiéj było albo kolebki dostawszy w niéj do domu ruszyć, lub na noszach się dać nieść, choćby i pół roku podróż trwać miała. W Piotrkowie zostać nie było sposobu.
Gdy się jeszcze gryzł, nie wiedząc co pocznie, bo w domu téż życie mu nie miłém było, dnia jednego nadjechała Wojska. O nieszczęściu się dowiedziawszy, kobiéta z determinacyą choć pewną była że zięć jéj nie zapomniał policzka, nie wzdragała mu się na oczy stanąć.
Kazała tylko naprzód dać znać przez doktora, że przybyła do niego i po niego. Rzucił się Wilczek z krzykiem, żeby nie puszczano, że na oczy jéj widzieć nie chce. Ta tymczasem weszła, nic sobie z tego nie czyniąc, do łóżka się zbliżyła, witawszy go, rzekła tylko:
— Kolebkę wzięłam od pana Kasztelana dla waszmości, trzeba ztąd jechać przed zimą. Aże bez baby się w chorobie i nieszczęściu nie obejdzie, dopóki żona nie nadjedzie, ja jéj miejsce zastąpię.
Chciał się oponować Wilczek, ale mu usta zamknęła.
— No, nie irytuj się asindziéj, co było a nie jest nie pisze się w rejestr. Co obowiązek to obowiązek. Kochaj sobie nas czy nie kochaj, mnie to już wszystko jedno, a od nas co się należy, my zrobić musimy.
Wilczek, czy że chorobą był złamany, czy z innego powodu, bo to człowieka zrozumieć trudno, wyburzywszy się, narzucawszy, koniec końcem dał jéj z sobą robić co chciała i słowa nie pisnął. Wojska się wzięła tegoż dnia rozpatrywać we wszystkiem; kazała podać rejestra, kasę w trzosie zrewidowała, który na suchoty chorował, cyrulika zburczała, służbę w ryzę wzięła, i trzeciego dnia w kolebce dla chorego łoże usławszy, zajęła się przeprowadzeniem go do Żerdzieliszek.
Nim to jednak nastąpiło, miała jeszcze z panem Otwinowskim przeprawę. Ten dowiedziawszy się o swéj dawnéj dobrodziejce, choć się wahał czy ma przed nią stanąć czy nie, zięcia jéj obciąwszy, w końcu rezygnował się na traktament jaki wiedział że go musi spotkać, czując obowiązek pokłonienia się benefaktorce. Szedł tedy do niéj na gospodę, z pokorą wielką, ale ta ledwie go zobaczyła, słowa mówić nie dając, na drzwi pokazała.
— Idźże ty mi z oczów, rozbójniku jakiś! Znać cię nie chcę! Ha! powiesz że cię wyzwał! a nie mogłeś to go obciąć nie czyniąc kaleką! Jeżeli ty myślisz że zgładziwszy go ze świata, dopniesz tego coś sobie uplanował, to się mylisz; póki ja żyję, noga twa nie postanie u nas, a Jagnieszka wie moje rozkazanie — pod błogosławieństwem. Ruszaj mi ztąd — ani słówka.
Otwinowski poszedł jak zmyty.
Podróż do Żerdzieliszek, choć do niéj dla bezpieczeństwa cyrulika przybrano — srogą była męczarnią. Wilczek cierpiał i czasami wykrzyczeć się musiał, aby mu lżéj było; — kilka razy wśród pól i lasów burza ich napadła. Karczmy po drodze znajdowali szkaradne, dwory puste, wlekli się téż noga za nogą; Wojska jednak to wszystko przetrwać umiała cierpliwie, mężnie, często pieszo idąc przy kolebce dlatego, że gdy ją widział chory, sromał się i nie dziwaczył.
A gdzie mu już było teraz z dawną swą fantazyą na harc wychodzić; — stracił jéj wiele. Co spojrzał na rękę obciętą, wzdychał i łzy mu się toczyły.
Tu, choć nie w smak nam z tém, musimy dawniejszych sięgając czasów, wytłumaczyć, co pani Baranowska miała na myśli, gdy grożąc Wilczkowi Rózieczkę mu napomknęła.
Jeszcze za życia nieboszczyka pana Chorążego, gdy już pod wąsem będącego Michała, trzymał on w strasznéj ryzie, osobliwie od kobiét go strzegąc, na Owruckiéj majętności rządził u nich ekonom, szlachcic ubogi, niejaki Mazanowski. Ten miał córkę Rózię, dziewczynę ładną, jedynaczkę, pieszczoną, rozśpiewaną, rozbujałą, zalotną i niezważającą na panią matkę ani na ojca, gdy jéj co w głupiéj głowinie zaświtało.
Chorąży stary o téj dziewczynie prawie nie wiedział, bo ją kiedyś tam dzieckiem bosém raz spostrzegł i zapomniał. Ale to dorosło, rozkwitło i wypiękniało napodziw.
Jeżdżąc za rozkazaniem ojcowskiém w Owruckie panicz, dopatrzył się Rózi na folwarku. Rózia ładnemu paniczowi była rada. Rodzice albo nic nie wiedzieli, albo się z tego nic złego, owszem dobrego spodziewali. Wzięły się tedy schadzki u płota, na przełazie, we wrotach, po sieniach i bałamuctwo takie, że Chorąży coś zasłyszawszy, synowi bizunami zagroził. Pewnieby ich był nie dotrzymał, ale z tradycyi i obyczaju musiał je obiecać, bo zgorszenia żadnego w domu znieść nie mógł, a żenić się z ubogą ekonomówną, i to jeszcze Mazanowską, ani myślał pozwolić.
Wśród największych czułości, więc schadzki ustać musiały. Michałowi jeździć w Owruckie zakazano, a Rózia lamentując za paniczem, byłaby z desperacyi umarła, gdyby jéj prędko zamąż nie wydano. Małżeństwo było niedobrane, bo się z nią wprawdzie majętny bardzo szlachcic ożenił, ale piędziesiąt kilka lat mający, i na nogi chory. Tymczasem pan Michał o Rózi zapomniał, ojciec go zaswatał, nastąpiło ożenienie, a potém to cośmy opowiedzieli, — pożycie nieznośne.
Pojechał na polowanie Pan Michał w Owruckie, aż jednego razu z ostępu wracając napędził bryczkę. W dyszlu szedł koń brudno kasztanowaty, gruby, mocny, z konopiatą grzywą, jakiego właśnie do czwórki było potrzeba Chorążemu; dogonił więc brykę i zajrzał w nią, żeby się dowiedzieć czyje konie były. Gdy się z konia swego pochylił, ze środka budy krzyk się dał słyszeć. Woźnica nie wiedząc co się dzieje, zatrzymał konie. W bryczce siedziała Rózia, którą pan Michał poznał zaraz, choć była zmieniona znacznie, bo utyła, rozkwitła jeszcze bardziéj, i w dobrym bycie wyglądała jak róża prawdziwa.
Wilczek zaraz z wierzchowca skoczył, jéjmość z bryczki wysiadła, poczęli się witać, a że to młode amory rade się odnawiają, jak stare rany — oboje sobie byli bardzo radzi.
Co z sobą mówili, nawet woźnica nie słyszał, bo w bok zeszli, a gdy do bryczki wracali, pan Michał już o brudno kasztanowatego pytał, a Rózia mu odpowiedziała:
— Niechno pan Chorąży do nas przyjedzie, ja mężowi powiem, to kasztanowatego sprzeda.
Woźnica zaraz panią odjechawszy trochę reflektował, że brudno kasztanowatego się zbywać grzech było, był bowiem koń najlepszy do pociągu i nieopłacony.
— At! co ty tam wiesz! odparła pani. Jedź i nosa swego pilnuj. A stało się jak powiedziała. Chorąży przybył do nich, którego mąż jejmości do kolan się kłaniając przyjmował uroczyście, wielce szczęśliwy iż takiego pana miał u siebie. Brudno kasztanowatego pan Michał kupił i na tém się nie skończyło. Wzięła się nadzwyczajna przyjaźń między Chorążym a szlachcicem, tak że on z żoną jeździł do sąsiada, a sąsiad tam całe dnie przesiadywał.
Pili z sobą, maryasza grali i w komitywę taką zaszli, jakby równy z równym. A im sobie pan Wilczek więcéj przykrzył żonę i życie w domu, tem częściéj w Owruckie uciekał.
Szlachcic na nogi chory, jakoś wkrótce potém zmarł, bo mu ta puchlina do serca podstąpiła, a w testamencie Chorążego opiekunem naznaczył dla żony i synka. Z tego powodu musiał Wilczek często bywać w Owruckiém i u wdowy już przesiadywał jak w domu.
Ludzie o tém wiedzieli, gadali, dla tego to pani Baranowska napomknęła o niéj Chorążemu, i pogroziła mu.
Gdy Wilczek tak szpetnie został cięty w Piotrkowie, nie zaraz się to rozniosło i na Ruś doszło, ale Wojska jak się tylko dowiedziała, napisała do córki nie obwijając w bawełnę i rozkazała jéj przybywać, zmiarkowawszy że ta rana może dla małżeństwa być zbawienną. Nim się jednak Chorążyna wybrała, obmyślając co ma z dziećmi zrobić, brać je czy zostawić, rozeszła się wieść po sąsiedztwie i dobiegła do owéj Rózi. Téj dawny przyjaciel a teraźniejszy opiekun był widać bardzo drogim, bo synka zostawiwszy na łasce Bożéj i staréj baby ze wsi, nie wiele myśląc, kopnęła się do Piotrkowa.
Tu już Wilczka nie zastała, a w gospodzie więcéj jéj nie powiedziano nad to, że z cyrulikiem w Łomżyńskie ruszył.
Ponieważ Rózi tajném nie było iż Chorąży miał tam majątek, była pewną że go doń wieziono. Niecierpliwa kobiéta, nie spocząwszy nawet, na całą noc się puściła, goniąc Wilczka, łzami zalana, lamentująca, w rozpaczy. Właśnie się kolebka powoli piaskami w lesie wlekła, a Wojska opodal idąc bokiem różaniec odmawiała, gdy bryczka wioząca Rózię, nadciągnęła i ona wyskoczywszy z niéj, do Chorążego, płacząc i krzycząc, przybiegła.
Wilczek drzemał, a gdy ją zobaczył oczom mu się wierzyć nie chciało; wnet zmiarkował co to tu się za historya gotuje, gdy Wojska tę jéjmość zobaczy.
Rózia zaś zapamiętała, rozgorączkowana, na ludzi nie zważając, jak przyskoczyła do kolebki, którą zatrzymać kazała, krzyczeć poczęła, że aż Wojska dosłyszała. Chorąży chciał ją przestrzedz, ale się téż rozczulił witając, i nie miał czasu jeszcze oznajmić o świekrze, gdy ta stanęła z boku i podsłuchawszy jak się mu młoda jéjmość z sentymentami oświadczała, w okrutną furyą wpadła. Nie mogła się omylić, widziała jawnie co się święci, a choć nigdy o żadnéj Rózi nie miała najmniejszéj wiadomości, łatwo się domyśliła bałamuctwa.
Jeszcze się młoda jéjmość we łzach rozpływała, najsłodszemi wyrazy nazywając Chorążego, gdy Wojska przypadła.
— A nie pójdziesz ty mi precz! A co ty tu możesz mieć do zięcia mojego! Jak ty śmiesz...
Rózi téż na śmiałości nie zbywało, a że poruszoną była, postawiła się téż ostro.
— Jeszcze on waszym zięciem nie myślał być, kiedym ja go znała! zawołała. Opiekunem moim jest, mam prawo do niego...
— Ktoś ty, coś ty? poczęła Wojska. I na śród gościńca stanęły oko w oko, a tu się dopiero posypały słowa z jednéj i drugiéj strony, jak grad gęste, jak grad ostre i zabijające.
Co jedna drugiéj nagadała, tego my powtórzyć nie potrafimy. Onego czasu język był u ludzi niepohamowany w gniewie, a u niewiast gdy się zwarły, takie się trafiły wyrażenia, iżby ich dziś nie zrozumiano.
Koniec końców jak huknęła Wojska na ludzi, jak zagroziła, Rózia musiała się do swéj bryczki salwować, i nawet jechać już nie śmiała za opiekunem.
Wojska do popasu ani spojrzała na zięcia, ani przemówiła do niego — dała mu się wyburzyć. Spoglądała tylko za siebie, czy bryczka z tą jéjmością nie wlecze się za nimi. Wdowa zmiarkowawszy że z Wojską, będącą w swém prawie, nie da rady, musiała wypłakawszy się wracać do domu.
Dziwną rzeczą było, że gdy na popas potém stanęli i Wojska się musiała spotkać z zięciem, nie powiedziała mu słowa, nie uczyniła wymówki, nakarmiła, napoiła, ranę kazała opatrzeć przy sobie, a on téż ani z pretensyą się żadną nie odezwał, ani tłumaczył.
Drugiego dnia dopiero, ni ztego ni z owego, kwaśno rzekł do świekry:
— Niepotrzebnie jéjmość awanturę zrobiła, bo to kobiéta, któréj mnie opiekunem zrobiono...
— Niech i opiekunem — odezwała się kręcąc głową Wojska, acan teraz sam potrzebujesz opieki. Daj-no pokój! Ja takie pupille znam, ano gdzie ja jestem, tam im nie bywać. Mężczyznie się wiele przebacza, a zgorszenia publicznego — ja nie zniosę. Niechaj sobie starszego weźmie za opiekuna... Z oczów jéj dyabłem patrzy.
Wilczek nie odpowiedział, pomruczał tylko coś, dał się jejmości wyburczyć i na tem się skończyło. Ciągnęli daléj gdy Chorąży, nie śmiejąc świekry o to zaczepiać, bo z nią sprawa była trudna, u ludzi zaczął rozpytywać dokąd go wieziono — czy do jego folwarku, czy do Żerdzieliszek. Słudzy odpowiedzieli mu iż od Wojskiéj słyszeli, że wprost do niéj z chorym jechać mają. Tak téż mu oznajmili. Chorąży, choć się akomodował swéj opiekunce i był jéj posłusznym, mocno zmarkotniał, dowiedziawszy się o tém; gdyż wymiarkował, że w Żerdzieliszkach na łasce świekry i jak w niewoli by być musiał, pod panowaniem trzech aż bab: świekry, żony i siostry jéj, która często dojeżdżała. Tego mu już było zawiele i choć chory, osłabły, zamyślał się oponować.
Korzystając więc z tego, że przy kolebce często szła Wojska, to poduszki na których leżał poprawując mu, to pomagając gdy chciał położenie odmienić, zagaił zaraz Wilczek o tém, iż do domu chce być zawiezionym.
Wojska pomilczała trochę.
— Nic bym ja przeciwko temu nie miała, rzekła, ale acan się ruszyć nie możesz, pomocy potrzebujesz, ja przy was siedzieć ciągle bym nie mogła, bo mam gospodarstwo na głowie; a nim żonisko przybędzie, nie miałbyś dozoru. Więc — nie. Jak żona przyjedzie, jedźcie sobie gdzie chcecie, moja sprawa będzie skończona, tymczasem do Żerdzieliszek.
— Ja chcę do domu! rzekł Chorąży.
— Mało czego się komu zachciewa, odparła świekra, nie racya to aby zaraz się słuchać miało! Sobą waszeć nie władasz, jesteś chory, posłusznym być musisz. Pojedziemy do mnie.
— Ja chcę do siebie, do domu, powtórzył Chorąży.
— A ja zawiozę do mnie, — odparła sucho Wojska, — daremna rzecz, konie moje, ludzie moi, acan słaby i nie ruszasz się; w kurateli mojéj jesteś. Gniewaj się kiedy chcesz, inaczéj nie będzie.
I dłużéj dysputować nie myśląc, odeszła stara, a wedle rozkazania jéj daléj ciągniono do Żerdzieliszek. Klął pan Chorąży, lecz z babą wojny prowadzić nie mógł. Osobliwa kobiéta, bo choć mu wolę swą czuć dawała, i wykłóciła się z nim tęgo, gdy w téjże chwili potrzebował pomocy, obwiązania, posługi, — pełniła ją ochotnie, nie okazując wstrętu i z największém politowaniem nad stanem nieszczęśliwego. Rzadko od niéj dobre słowo usłyszał, lecz ręce jéj poczciwie i macierzyńsko około niego chodziły. Nieraz i w nocy wstała gdy jęknął, i siebie nie żałowała.
Nieraz-by się chciał sierdzić na nią Chorąży, a nie było sposobu, bo co językiem popsuła, to potém troskliwością naprawiła. Próbował pocichu ludzi przez cyrulika namawiać, aby go nocą z ostatniego noclegu do jego wsi dostawili, lecz ci się bali świekry i nie myśleli go słuchać.
Rad nie rad musiał do Żerdzieliszek jechać, dokąd przodem posłała jéjmość, dając znać starszéj córce, pani Borkowéj, aby jéj w pomoc przybyła, i izbę po nieboszczyku Wojskim dla chorego przyrządziła, wywietrzyła, wykadziła jak należało.
Na rękach go musiano wynieść z kolebki, bo jeszcze osłabionym będąc i znużonym drogą, o swéj sile nie chodził, i położono na gotowéj pościeli; — biedny Wilczek skazany na świekrę i panią Borkową, w oczekiwaniu przybycia żony, został na łasce ich, tylko-że nie płacząc z desperacyi i nudów strasznych.
Coto było dla takiego jak on człowieka, już znarowionego samowolą, nawykłego do swobodnego wykrzykiwania, hałasów, śmiechu, ba i pijatyki niepomiernéj, dostać się tu na takie suchoty i rekolekcye.
Świekra mu dla rekreacyi położyła na stole parę książek pobożnych, parę świeckich, jakie się znalazły w domu, a pod pozorem żeby się rana nie jątrzyła, choć karmiła zdrowo i dobrze, piwa i wina ledwie pokosztować dawała. Musiał za swój miły grosz przez cyrulika sobie sekretnie coś sprowadzać Chorąży, a i to gdy się wydało, burę dostał i pilność była odtąd, aby mu nic bez dozwolenia świekry nie przynoszono.
— Chcesz asindziéj krew w sobie popsuć i przedczasem umierać, jabym nic przeciw temu nie miała, ale wnukom moim i żonie jesteś potrzebny, a nie desperują że się poprawisz, Bóg łaskaw... Inni doktorowie przy ranach, gdy się jątrzą, radzi na kleiku i na owsiance z grzanką chorych trzymają, nawet mięsa nie dając.
Borkowa, starsza od pani Jagnieszki, któréj imię było Elżbieta, miała naturę do matki i siostry wielce podobną. Kobiéta była stateczna, chłodna, rozważna, w czułości się zbytnie nie wdająca, surowego obyczaju i skąpego słowa. Z nią pan Wilczek zabawy żadnéj mieć nie mógł, bo się nigdy ani uśmiechnęła nawet, a że go winnym znała względem siostry, obchodziła się z nim z pewnym wstrętem, którego mu nie taiła. Wszelako jak matka tak i ona pilnowały chorego poczciwie, a do przewinięcia rany, do obmycia jéj, do obandażowania nie było jak Borkowa, bo ani wstrętu ni obawy nie miała — rękę pewną i siłę dużą.
Że się przybycie pani Jagnieszki z tak oddalonego kraju, a pono i z dziećmi razem jadącéj, opóźniało, pani Wojska, widząc że codzień zięć był chmurniejszym i więcéj sobie pobyt przykrzył, nie miała innego sposobu, tylko musiała dla zabawy jego sprowadzić pana Sołotwinę.
Sołotwinę naówczas na kilkanaście mil wokoło znano, bo, uczciwszy uszy, grał po dworach rolę wędrownego błazna. A był to szlachcic i bene natus i possesionatus, niegdyś pan na dwóch tęgich wioskach, które wraz z kapitałem przez nieboszczyka ojca mu pozostawionym, w niewielu latach z wesołą drużyną przeszastał. I tak dawniéj po dworach ze skrzypką na któréj grywał, i śpiewkami a dykteryjkami jeździł, gromadząc ku sobie takich jakim sam był, tak i teraz nie zostało mu nic tylko w początku kałamaszka, potém już z żydkiem lub pieszo wędrować — myśl wesołą niosąc z sobą. Strata majątku i konsyderacyi nic go nie obchodziła. Powiadano o nim, że gdy mu na innéj kompanii zbywało, gotów był w karczmie z chłopami się zabawiać. Nieraz go gbury poszturchały, a co szlachta, to sponiewieranego człeka za boże nie miała stworzenie. Nieraz go i za drzwi wypchnięto i obito i wyłajano; — wszystko Sołotwina przyjmował żartując, odcinając się, śmiejąc i nigdy nie dając się pobudzić do gniewu.
Przybycie Sołotwiny do jakiego dworu — dzieci, młodzież witała jak najwyśmienitszą zabawkę, bo i sztuki pokazywał różne bardzo mądre z ogniem i wodą, i prawił takie rzeczy że się za boki trzymać było potrzeba. A umiał się zastosować zawsze do słuchaczów; przy dzieciach nigdy nic nieskromnego nie wybąknął, przy starszych jak statysta trefny różne historye opowiadał, dla niewiast wiersze i piosnki miał jakich dusza zachciała.
Był Sołotwina mały, pękaty jak dzbanuszek, z twarzą krągłą, nosem zawsze na końcu czerwonym, z oczkami krągłemi, czarnemi, z włosem na kołnierz spadającym już przerzedziałym; fertyczny, zwinny, podskakujący, a gdy się do skrzypki wziął, którą zawsze woził z sobą, najlepszego muzykusa zakasował. Przyczém nucił na różne tony, a w pewnych miejscach, palec zręcznie w usta włożywszy, gębą strzelał jak z pistoletu. Nikt lepiéj od niego nie śpiewał żydowskiego Majufesu, sławnéj pieśni o pożarze Lublina. Grywał téż na drómli cygańskiéj, a gdy sobie podochocił, choć otyły, kozaka tańczył z takiemi przysiudami, iż zdawało się patrzącym, że się w kawałki połamie. Słowem, człek był osobliwy dla rozerwania smutnych myśli, i pewnieby mu nigdy na kawałku chleba nie zbywało, bo go po dworach tygodniami utrzymywano, zwłaszcza że powinszowania, oracye, teksty różne komponował i pisał, ale z tem wszystkiém człowiek był niebezpieczny. Plotki siać, pośredniczyć do bilecików, do panien, usłużyć w lichéj sprawie nie wahał się nigdy, byle na tém co zarobił, choć i guza czasem się trafiło; a przytem nie poszanował nigdy nikogo, nie pokochał, nie przywiązał się. Ze wszystkich za oczy szydził, choć się im w oczy kłaniał nizko, kłamał jak pióro osmalił i na grosz był strasznie łakomy, choć go zaraz puścił, jakby mu w kieszeni świerzbiał...
Sołotwiny do dworu w Żerdzieliszkach nigdy w świecie nie puszczano, i on téż od niego stronił, bojąc się pani Wojskiéj, która w błazeństwach nie smakowała: przecież teraz, gdy trzeba było melancholią chorego rozrywać, posłano po niego, i pani Borkowa potrafiła go skłonić ażeby na czas przybył, obiecując mu i nowy kubraczek sprawić i talarów parę, jeśliby się uczciwie a dobrze zachował. Choć mu się do Żerdzieliszek nie bardzo chciało, przybył wreście Sołotwina.






Izba w któréj leżał chory, po nieboszczyku Wojskim, oddawna pusta, dla chorego teraz oczyszczona i przyrządzona, wcale była obszerną i dogodną. Dwoje okien z niéj na ogród wychodziło, było łóżko z pawilonem, stołów i stołków staroświeckich prostych podostatkiem, powietrza i słońca dużo. Przez sień tylko pokój jéjmości naprzeciw zaraz leżał. Wilczek miał zawsze na wszelki wypadek chłopaka, który na zydelku u drzwi na zawołanie siadywał, a było-li mu co potrzeba, Pawluczek zaraz do starszéj jéjmości znać dawał.
Wyjąwszy to że napojów mu nie dawano, i ludzi nie widział, nie mógł się na nic skarżyć Chorąży — miał wygody wszelkie. Ano ani z Wojską, ani z Borkową rozmowa nie szła, bo kobiéty były poważne, a Wilczek już temi kilką latami rozwydrzony. Więc mu jak dziecku popsutemu dla naprawienia humoru sprowadzono Sołotwinę. Temu naprzód sama Wojska dała instrukcyą.
— Człek chory, skwaszony, bo rękę utracił w zwadzie, nawykły nadto do wesołego życia, więc żeby teraz nie melancholizował acan go staraj się zabawiać — ino, proszę nie bardzo sobie pozwalać. Ja często gęsto za drzwiami słuchać będę. Jak mi się asan sprawisz dobrze, nagrodzę sowicie...
Sołotwina, który ludzi penetrował wnet jak skoro oczyma kogo zmierzył, a panią Wojską znał z reputacyi, skłonił się i czapkę podnosząc do góry, podskoczył fertycznie, nie tracąc rezonu od groźby.
— Jaśnie wielmożna Wojska, dobrodziejko moja najłaskawsza — zawołał, pochlebiam sobie że Sołotwina znany światu. Gdzie on jest ztamtąd smutki za góry uciekają, dobra myśl, zdrowie, wesele przylatują w gości!! Sołotwinę znają dalekie kraje — i zaśpiewa i huknie i potańczy i sztukę sprawi i wierszyk powie i do śmiechu umierającego pobudzi. Lepszy ze mnie lekarz niż niejeden fizyk niemiecki, którego dukatami nie opłacić; a ja honorowy człek, szlachcic, nic nie biorę, tylko co łaska panów braci. Z tém się tylko nie kryję, że gardło mi zasycha i odwilżać je potrzebuję, a wszelki kwas i lura mi szkodzi. Przyczem, submitując się, do pacyenta spieszę...
To mówiąc skłonił się i gdy mu drzwi wskazano, na palcach wszedł do izby Wilczka.
Jak żywo Chorąży go niewidział, a nawet jeśli kiedy słyszał o nim to zapomniał, aże mu go nie oznajmiono, zdziwił się zobaczywszy gościa tego, którego kwalifikacyi nie sposób się było domyśleć: oficyalista był, cyrulik, włóczęga — czy licho go wie co zacz.
Mała ta figurka zwinna, uśmiechnięta, pokorna z ustami już tak do wiekuistego wyrazu wesołości nawykłemi, że smutne być nie umiały — zbliżyła się w krygach i krokach osobliwych ku łożu chorego, skłoniła nizko, wyprostowała i poczęła.
— Mam honor submitować się panu Chorążemu dobrodziejowi, Mateusz Aleksy, dwu imion Sołotwina, herbu Kierdeja, dawniéj osiadły, dziś swobodny liber baro, rozpędzający złe humory; przyjaciel dobréj myśli... Pan Chorąży sobie mnie nie przypomina?
— Nie! odparł zdziwiony chory.
— Ano — dziwu nie ma, gdyż bodaj, że niemiałem honoru nigdy go spotkać, chociaż czcigodnego ojca jego szczyciłem się znajomością, i raz byłem przez niego obdarzony nawet.
To mówiąc Sołotwina stołek sobie przysunął i usiadł w pewném oddaleniu, na brzeżku, a że siedzenie było dla ludzi wzrostu większego obrachowane, nogami nawet zawisł nad podłogą i związał je bardzo misternie razem.
— Cóż-to, pan Chorąży, słyszę, chory? dodał Sołotwina.
Wilczek wpatrując się w niego ciekawie milczał, nie w smak mu był ten drwiącéj miny wesołek, przysłany, jak się domyślał, aby go zabawiał jak dziecko. Mierzył go wzrokiem dosyć pogardliwym, lecz Sołotwina się tém nie zwykł był zrażać.
— Pan Chorąży, ciągnął daléj gość — może się dziwuje że mnie tu widzi? Jestem obywatelem świata teraz, ani domu ani łomu, peregrynuję dyogenesowym obyczajem od komina do komina, wesołą myśl niosąc z sobą. I mogę się tém poszczycić, że nawet u pana Wojewody, u IMPana Kasztelana, wszędzie po dworach jestem widywany i przyjmowany łaskawie. Przechodząc tedy mimo Żerdzieliszek, choć czcigodnéj matrony pani Wojskiéj cale nieznany, zasłyszawszy o rannym bohaterze, za powinność sobie poczytałem pokłonić mu się i w téj samotności służby mu moje ofiarować?
Chorąży popatrzał nań.
— Coza służby? zapytał — cyrulikiem acan nie jesteś? doktorem téż nie, a i księdzem pewniéj jeszcze...
— A! nie księdzem, to nie! rozśmiał się Sołotwina, weneruję ten stan i suknią, ale jeszcze w szkołach byłem gdy ze mnie bizunem szatany wyganiano, i mimo to zawsze któryś sobie siedzibę w tym zlepku gliny upodobawszy, przycupnął w nim — więc do stanu duchownego się nie zdałem. Co się tyczy medycyny, téj się nie zarzekam. Trafiały mi się cudowne kuracye melancholii, ba i innych słabości.
— Ale nie ran jak moja! odparł ponuro Wilczek.
— Czemu? Czemu? począł ożywiając się Sołotwina. Jest to aksiomatem w medycynie, o czém słyszałem od doktora Anabiusa, iż od dobréj krwi zależy ran leczenie, a od dobrego humoru, dobra krew... Niech mi Chorąży uwierzy...
— A mądry byś był, gdybyś mię humorem obdarzył — odezwał się Chorąży kwaśno — bo oto i w téj chwili, gdybym chory nie leżał — biłbym kto z brzega!
Sołotwina się obejrzał ostrożnie, palcem pokazał na drzwi i chrząknął. Potém rękę przyłożył do ust i cicho rzekł — Baby!!
Wilczek kiwnął głową.
— O ile, począł Sołotwina, młode, piękne, wesołe a przylepki bardzo bywają zdrowiu i humorowi ludzkiemu pożyteczne, o tyle... Chrząknął, wskazując na drzwi.
To Chorążego usposobiło lepiéj dla gościa, nie rzekł jednak nic. Sołotwina już myślał czém daléj ma rozrywać melancholika.
— Pieśni pan lubi i muzykę? spytał.
— Daj mi pokój z niemi!
— Figielki mogę okazać cale zabawne...
Sięgnął do kieszeni po kubki.
Naprzykład...
Schowaj to — zawołał nakazująco Chorąży, jam nie dziecko!
Nie zmieszany Sołotwina, westchnął i włosy potarł...
— Jadę właśnie od pana Wojewody, rzekł; — stała się u niego we dworze pocieszna przygoda — słyszał pan?
— Zkądże u kata chcesz bym wiedział co się na świecie dzieje, gdym tu zamurowany! zamruczał Wilczek.
— A prawda! Historya godna, aby ją ktoś ku nauce zapalczywych młodzieńców zapisał w kroniki.
Wilczek milczał. Sołotwina mówił daléj:
— Na dworze IMPani Wojewodziny, jak wiadomo z wielkiego w Rzeczypospolitéj Lanckorońskich domu, bawiła, a raczéj wychowywała się panienka krwią z nią połączona, wielkiéj piękności i nie mniejszych zalet a przymiotów. We dworze IMPana Wojewody zostawał, ćwicząc się u boku dostojnego senatora, młodzieniec niemniéj z imienia i męzkich cnót estymowany, nazwijmy go naprzykład... Żubrem, choć innego zwierzęcia nosił godło. Ten tedy Żubr w owéj Europy imienia godnéj jałówce, IMPannie Emilii mocno rozkochany, płomienistą ku niéj gorzał miłością..... od zmysłów prawie odchodząc.
Aże fraucymer Wojewodzinéj w surowéj był trzymany klauzurze, do którego przystęp, szczególniéj dla młodzieży, cale się stawał niepodobnym, więc rozpacz ogarniała biednego Żubra. Nadzór zaś nad fraucymerem powierzonym był, niezbyt jeszcze wiekowéj, choć już podżyłéj matronie surowéj, pannie cześnikównie Horbaczewskiéj. W jéj tedy łaski usiłując się wkraść młodzieniec, ażeby przez nią miał do adorowanéj przystęp, począł się zalecać Cześnikównie. Ta choć może domyślała się kto był celem zabiegów dworaka, sama ku niemu powzięła gwałtowną pasyą. Udając iż pośredniczy między panienką a Żubrem, utrzymywała chłopca w nadziei, i w końcu pomoc mu swą przyrzekłszy oświadczyła, że panna się wykraść da, do czego ona, przez miłosierdzie, dopomódz jest gotową, byle kawaler księdza miał na pogotowiu umówionego, któryby mu ślub natychmiast mógł dać.
Cóż się tedy dzieje? Wykrada Żubr suponowaną pannę Emilią nocą, lecą co koń wyskoczy do kościoła, ksiądz zakwefionéj (jako było umówiono) ślub daje, stułą ich przy świadkach wiąże, a gdy twarz odsłoniła, okazuje się, że Żubr Horbaczewską zaślubił.
Klamka zapadła! lament i narzekanie, ale próżne żale, kawaler wyposażoną Cześnikówną, o lat dziesięć starszą od siebie, musiał się kontentować, z czego wszystkim uciecha i nauka wielka, jako po nocy zakwefionych panienek, kota w worku, zaślubiać niebezpiecznie.
Wojewoda i Wojewodzina dla przykładu drugim obstali przytém, aby się małżeństwo utrzymało.....
Tą dykteryjką począł Sołotwina, lecz spodziewając się z niéj rozweselenia, postrzegł zdziwiony, że Wilczek w ścianę patrzył i cale go nie słuchał.
Gdy zamilkł, Chorąży nań popatrzył z politowaniem.
— A historya srokatego charta pana Podkomorzego, znana panu czy nie?
— Z chartami i takiemi błazeństwy daj ty mi pokój — zawołał Wilczek — dobre to przy kuflu, nie na klejkowym sosie.
— Kleik owsiany, panie Chorąży dobrodzieju — przerwał Sołotwina, ma przymioty wielkie. Widzimy moc owsa na koniach, które nim żyjąc ogony przecież zadzierają i człowieka siłą przechodzą.
— Ano do owsa trzeba koniem być — rzekł Chorąży.
I odwrócił się ku ścianie.
Sołotwinie się nie wiodło, lecz nie zdesperował — czekał aż się powoli horyzont rozjaśni, probując poczynał z różnych beczek, i w godzin parę do tyla rozruszał Chorążego, iż się kilka razy uśmiechnął. Do wieczoru już było lepiéj i Wilczek drwił z niego, co mu robiło satysfakcyą. Humor się poprawił, chory rozgadał, błazeństwa zaczynały go śmieszyć.
Tak przeszedł dzień pierwszy, a na drugi gotowe już były podwaliny. Sołotwina przyszedł z gotowym planem, z przysposobionemi dykteryjkami do smaku chorego, który miał czas poprzedzającego dnia rozpoznać. Na baby w ogólności wygadywał straszliwie. Chorąży mu pomagał. Upokarzało go to, że Wojska się okazała wyższą charakterem i energiczniejszą nad niego. Przewidywał, że żona téż nadjedzie i miłosierną się dlań okazując, zawstydzi go.
Sołotwina, choć wprowadzony do domu przez Wojską, obyczajem swoim, gdy tylko mógł, figla spłatać, gotów doń był. Jak tylko dostrzegł, że Chorąży coś ma na sercu, począł go na słowo wyciągać. Wojska choć się odgrażała, że podedrzwiami słuchać będzie, wcale o tém nie myślała, widząc sama i wiedząc przez Borkowa, że Sołotwina nie mógł Wilczka rozchmurzyć i nadto sobie pozwalać nie myślał.
Trzeciego dnia Sołotwina i Chorąży szeptali z sobą poufnie, w doskonałéj będąc komitywie.
— Słuchaj, bratku, mówił Wilczek — ja tu z rany się może wyleczę, ale z nudów i babskiego regimentu — zdechnę. Salwuj mi życie, nagrodzę po królewsku. Jedź do mojéj wsi, powiedz ludziom, niech się z dobrze wysłanym wozem nocą pod dwór podkradną zbrojni i mnie ztąd wezmą. Jak tu jeszcze moja magnifika do tych dwu, co tu są, się przyłączy, tom przepadł z kretesem....
Chociaż niebezpieczną było rzeczą w wojnę z panią Wojską się wdać i przeciw niéj w intrygę taką wchodzić, Sołotwina nie namyślał się długo. Gdyby się sekret wydał, a jego złapano co najgorzéj plagi by mógł dostać na kobiercu. Chorąży zaś obiecywał remuneracyą usług znaczną i uśmiechało się to, że wściubski mógł tęgiego figla spłatać, którego opowiadanie po dworach by w około obwoził jak nowalią.
Cicho więc szepnął Sołotwina:
— Pomyślimy — ale sza! bądź pan dobréj myśli, trzeba baby obałamucić!
Nazajutrz poszedł peregrynant do Wojskiéj.
— Pani Wojska dobrodziejka mi dozwoli się absentować na dzień jeden. Słowo się dało, muszę.
— Dokąd? poco? gdy właśnie zięcia mi cokolwiek rozruszałeś! dajże pokój!
— Ja wrócę jutro... Chorąży tymczasem nie zakwaśnieje mi — rzekł Sołotwina.
Puszczono więc szlachcica, powrót mu zalecając, a ten do karczemki na trakcie się dostawszy, furkę do Maczków wziął i ruszył...
Miał informacyą do dzierżawcy zastawnego, że Chorąży z nim gotów dobrą zgodę zrobić, mimo że proces miał nadzieję wygrać, byle go teraz wspomógł ludźmi, i wziął do siebie do dworu.
Proces był na tym stopniu, że zastawnik mógł po nim wyjść bez koszuli, chwycił się więc szczęśliwego składu okoliczności i ofiarował pomoc swoję.
Stanęła umowa, że dzierżawca IMPan Kwasota z ludźmi dworskimi nocą podjechawszy pod Żerdzieliszki, ogrodem wnijdą pod dom, zkąd oknem chorego na rękach wynieść będzie łatwo. Drzwi sypialni miały być wewnątrz zatarasowane, aby nikt tu wtargnąć nie mógł, a gdyby się Wojska obudziła i opór stawiono, broń ludzie z sobą mieli wieźć i stanąć z nią dla odstraszenia — w gotowości.
Tak pocichu o dzień i godzinę się ułożywszy Sołotwina wrócił wesoluteńki do Wojskiéj, pokorniejszy niż był, submitujący się, całujący stopy i sławiący wysokie cnoty téj „heroiny chrześcijańskiéj,“ jak ją nazywał. Nie posądzała go wcale o czarną zdradę, ani się jéj mogła domyślać.
Parę dni upłynęło spokojnie; — wesoły człeczyna czując zbliżający się termin fatalny, rad się był zawczasu wynieść z Żerdzieliszek. Zrana zawiązał sobie gębę chustką, zrobił minę smutną i cierpiącą, i jako nie czujący się na siłach do spełniania rozweselających obowiązków, prosił o uwolnienie, z tego téż powodu, iż pewnego korzenia, nader na opuchlinę skutecznego, w lesie musiał iść poszukiwać.
Wojska dała mu talara, serek zawiędły, bułeczkę i kawał kiełbasy wędzonéj na drogę, poczém Sołotwina rękę jéj ucałowawszy drapnął do Maczków.
Przed nocą, choć jeszcze sił miał niewiele, Wilczek, chłopca spać odprawiwszy gdzieindziéj, pod pozorem iż chrapaniem mu swém zasnąć nie daje, dźwignął się z łóżka, drzwi zaryglował sam, okna pootwierał i czekał przyobiecanych oswobodzicieli.
Jakoż z północy stawił się pan Kwasota z dobrze zbrojnymi dziesięciu parobkami; z wozem podjechał pod ogród, furtkę wyłamano pocichu i ludzie pod dwór wtargnęli. Ale w Żerdzieliszkach gdzie pilność była wielka, stróże chodzili nie tylko przy gumnach, ale i koło dworu, natychmiast larum zrobiono i co żyło pozrywało się, sądząc że rozbójnicy na dwór napadli. Kobiéty przestraszone powybiegały w podwórze wołać ludzi, nim się ci jednak pobudzili i chwycić mogli niektórzy koły, inni rusznice, Kwasota się uwinął ze swymi i Wilczka na wóz wyniesiono. Gdy uchodzących już napadli dworacy kupą, dwa razy do nich na wiatr strzelono, więcéj nie było potrzeba.
Drzwi od izby sypialnéj zamknięte, okna pootwierane od ogrodu wnet tajemnicę wydały. Wojska, która ze wszystkich najmniéj była przestraszona i strzelbę z kąta chwyciła na obronę, zrozumiała zaraz nie tylko co się stało, ale kto do tego dopomógł.
— Niechajże ten łotr, zdrajca Sołotwina, mija zdala Żerdzieliszki, bo jak go złapię, jakem poczciwa, sto bizunów go nie minie.
W wielki gniew wpadła jejmość na zięcia, że od niéj tak nocą, przy pomocy obcych ludzi uszedł jak gdyby go ona więziła nieprawnie i sekwestrowała. Gdyby nie córka, nazajutrz by była pojechała się kłócić do Maczków; Borkowa ją ledwie uprosiła i wstrzymała.
— Jeżeli myśli łotr ten, że się od nas uwolnił, rzekła stara, myli się bardzo; — żona za nim pojechać musi, gdziekolwiek będzie, i póki rozwodu niema, a do tego nigdy nie dopuścimy — będzie nas miał nieodstępnych.
Na nieszczęście opóźniało się jakoś przybycie pani Chorążynéj. Tymczasem owa Rózieczka kołowała po okolicy na pastwę swą czatując, śledząc co się działo, i jak tylko chory do Maczków przybył, drugiego dnia już przy nim się znalazła.
Panu Kwasocie powiedziano, że to krewna jegomościna blizka, więc, choć przystał na to, nie mieszał się do niczego, pół dworu dziedzicowi ustąpiwszy.
Chorąży dopiero odetchnął gdy się na swobodzie uczuł. Tu już kleikowi dawszy za wygranę, zaraz posłał po wino i z Sołotwiną celebrował cudowną swą z rąk świekry eliberacyą. Pomagała gadatliwa Rózieczka, która po spotkaniu na gościńcu nienawiść okrutną powziąwszy do pani Wojskiéj tryumfowała z tego wyzwolenia.
Mieszkańcy Żerdzieliszek, leżących o miedzę od Maczków, wiedzieli wnet co się tam działo, nie utaiło się więc przybycie pupilli i jej rozgospodarowanie w domu, ani bytność Sołotwiny.
Wojska chodziła chmurna na córkę oczekując.
— Niedoczekanie ich, żeby sobie tu pod nosem naszym gody sprawiali — niedoczekanie!! Choćby przyszło z komornikiem żonie miejsce sobie przynależne zająć, to je zajmie a pupillę precz wyrzucimy.
Po długiéj i ciężkiéj podróży przybyła biedna Jagnieszka, dzieci małe z sobą wioząc, bo ich na obce ręce zostawiać nie mogła i nie chciała. Niewiasta była mężna, więc choć cierpiała wiele, a to co przed sobą miała równie dla niéj straszném być mogło jak to co przebyła, szła na męczeństwo z czołem pogodném.
Sądziła, że męża zastanie u matki, dowiedziała się tu o wszystkiém, i trwoga ją ogarnęła wewnętrzna; lecz wolą matki było ażeby nie opuszczała stanowiska, sama czuła obowiązek, — nie było się co wahać. Dzieci miała zostawić na pierwszy początek w Żerdzieliszkach, a nazajutrz Wojska sama z nią ofiarowała się do Maczków.
— Jeżeli myśli, niepoczciwy, że od nas uciecze, to pozna dopiero, że my żartów z Sakramentu czynić nie dopuścimy.
Wyprawa do Maczków z pewną uroczystością została przedsięwziętą. Najlepszy powóz, konie najtłuściejsze, ludzie najśmielsi użyci zostali, bo się tam wszystkiego spodziewać było można.
Wilczek, choć mu tu było raźniéj i weseléj, więcéj sobie pozwalając i jadła i trunku i wszelkiego poruszenia bo się nieustannie sierdził, odgrażał, krzyczał i miotał, co był w Żerdzieliszkach wydobrzał trochę, dostał gorączki zaraz, rana przygojona zaogniła się i tego dnia tak znacznie gorzéj być poczęło, że po doktora posłano do pana Wojewody.
W nocy chory stracił chwilowo przytomność i pupilla się mocno przelękła; usnąwszy jednak, nad ranem zbudził się nieco uspokojony — gdy Sołotwina wpadł wylękły i oznajmił, że powóz i konie Wojskiéj na grobli poznano.
Rózieczka ze strachu i aprehensyi poszła się schować do Kwasoty, Sołotwina drapnął, bo go doszły groźby pani Wojskiéj; przy chorym zostało pacholę, a temu rozkaz dano aby Wojskiéj nie puszczać. Saméj pani się nie spodziewano.
Wyszedł w ganek uproszony pan Kwasota, który miał napaść odegnać.
Gdy powóz stanął, kobiety wysiadły, ani patrząc na dzierżawcę i wprost dążąc do środka. Ten im grzecznie drogę zastąpił.
— Jegomość pan Chorąży mocno chory i potrzebuje spoczynku — rzekł.
— To mu go ani żona ani matka żony nie przerwą, dumnie odparła Wojska, ręką odsuwając zastępującego odedrzwi szlachcica. Idź asindziéj — myśmy tu w domu.
Z okna, zza doniczek patrząca Rózieczka, poznała Chorążynę, i oczy sobie zasłoniła. Tymczasem kobiéty obie szły wprost do pokoju chorego. Słysząc je nadchodzące, już i tak podrażniony a rozgorączkowany Wilczek kipiał. Żony się domyślał — obaczywszy ją w progu osłupiał.
Wojska szła przodem.
— Żonę waści przywiozłam, ażeby go pielęgnowała, jak jéj obowiązek nakazuje, odezwała się spokojnie. Niegodzi się obcym dać to czynić, co swoi powinni. Byłaby Jagnieszka dawno spełniła co do niéj należy, gdyby dzieci do pilnowania nie miała. Tymczasem one zostaną u mnie, a ona się tu gospodarstwem koło acana zajmie.
Chociaż determinowany zawsze, Wilczek na razie słów do odpowiedzi nie znalazł. Stara mu imponowała. Ile razy ją ujrzał, zdało mu się zawsze że policzek, który od niéj dostał, gorzał nanowo. Nie rzekł więc nic, tylko zamruczał i na poduszkę legł, żony nawet nie przywitawszy.
W izbie chorego, w któréj wprzódy Rózieczka przy nim siadywała, pozostawały jéj różne manatki, te Wojska starannie pozbierawszy do kupy, za drzwi precz cisnęła, nie mówiąc nic.
Wilczkowa stała w pośrodku izby, nie wiedząc co robić z sobą, gdy Wojska zadysponowała.
— Idź-no rozpatrz się zaraz w gospodarstwie i obejmij wszystko, aby ład wprowadzić; ja niedługo tu pobędę bo do twoich dzieci wracać muszę.
To mówiąc i na gniew z twarzy bijący pana zięcia wcale nie zważając, Wojska się zbliżyła do łóżka.
— Pokaż-że no rękę, rzekła, jestem pewna iż opatrywać nie umieli i rana się pewnie jątrzy.
Że tak było w istocie mówiliśmy już, bo i po doktora posłano. Wilczek, choć zły, że mu rana piekła i dolegała, prawie machinalnie rękę nastawił, którą jéjmość zaraz śmiało rozwijać zaczęła a gdy ją obnażyła — aż krzyknęła.
— Otóż to waszeć masz korzyść z tego, żeś się na wolność chciał dobyć. Tożto ręka opuchła aż strach i cała w ogniu, a, uchowaj Boże licha, możesz ją stracić lub życie.
— Posłano po doktora! odezwał się Wilczek.
— A co doktór pomoże temu, co się sam nie chce szanować! zawołała Wojska.
Pokiwawszy głową poczęła obmywać i okładać. Wilczek ani syknął zęby zacisnąwszy, choć rana go bolała wściekle.
Gdy się to działo w izbie, we dworze popłoch panował, bo pani Chorążyna z równą matczynéj krwią zimną wyszedłszy rządy obejmowała, obchodząc wszystkie kąty, pytając o klucze i ludzi zwołując. Zmiarkował Kwasota, że się nie obronią i widząc jak rzeczy stoją, poszedł się sam submitować i pomagać.
Rózieczka tymczasem widząc, że tu miejsca nie zagrzeje, płacząc do drogi się sposobiła, tymczasowo przytułku szukając w alkierzu u państwa Kwasotów. Desperowała ręce łamiąc. A tu już głos pani Jagnieszki po domu brzmiał, jak czysty dzwonek loretański. Dysponowała wszystkiém, kazała sobie sprawę zdawać z każdéj rzeczy.
Nadjechał doktór niemiec.
Ponieważ jéjmość sama chorego opatrywać miała, szła tedy z nim do łóżka, dokąd się i cyrulik przystawił, aby widzieć co robić.
Doktor Niemiec milczący, nawykły do wielkich dworów, kręcąc nosem wszedł do pokoju chorego i dopiero u łóżka kapelusz zdjąwszy, gdy do opatrywania przychodziło, nietykając ręki, cyrulikowi kazał bandaże zdejmować. Widać było z miny, że mu się rana nie podobała. Zaczął tedy na polaków wydziwiać ze szwabska po polsku i zżymać się, że chorego źle kurowano.
Podstąpiła jéjmość tłumacząc mu, że jéj tu nie było, lecz że na przyszłość ona sama pilnować będzie chorego, byle wiedziała co ma czynić.
Niemiec głową kiwał i mruczał. Okazało się, że ranę od dzikiego mięsa i nieczystości trzeba było uwalniać z niemałym bólem, ale Wilczek przez hardość dał się krajać i palić nie syknąwszy nawet. Pani Jagnieszka wziąwszy instrukcye sama i co i jak ma robić, co choremu dawać, czém go karmić, odprawiła Niemca, który na obiad poszedł do Kwasoty, gdzie nanowo polaków łajał i przedrwiwał. Ponieważ tu doktora rzadko widywano, co było zadawnionych chorób i guzów zbiegło się do niego, na czém szwab dobrze wyszedł, bo sobie za każdego pacyenta osobno płacić kazał. Tynfy do kieszeni zmiatał i dobry humor odzyskał. Sołotwina miał narość na karku, któréj żadném zielem własnego wynalazku nie mógł rozpędzić, bardzo téż pragnął się poradzić, ale tak się obiecanych bizunów pani Wojskiéj obawiał, iż wolał w cieniu pozostać, czekając wieczoru, aby się w świat puścić.
Taż sama ostateczność oczekiwała Rózieczkę, która miarkowała że tu cierpianą nie będzie, a z tego co o Wojskiéj słyszała, i najrzawszy przez szparę we drzwiach Jagnieszkę, nie ważyła się stawać z niemi do walki.
Co myślał Wilczek tego się dorozumieć było trudno: ścierpiał wszystko dla rany, dyssymulował dla Wojskiéj, dopiero się okazać miał jakim był, gdy żona z nim sama pozostanie.
Izba w któréj leżał, miała kilkoro drzwi bocznych, a jedne łączące ją dawniéj z oddzieloną dla dzierżawcy połową. Przez te szpary i Kwasota i płacząca Rózieczka gotowali się śledzić i podsłuchiwać, co się między małżeństwem dziać będzie.
Wyjechał w końcu doktor, wybrała się ledwie zięcia słowem pożegnawszy świekra, pani Jagnieszka została sama z Chorążym, porządkując w jego izbie, obok któréj drugą zajęła dla siebie.
Gdy zostali sami, Wilczek zrazu odwróciwszy głowę milczał długo. Już się miało ku wieczorowi, gdy jęknąwszy i westchnąwszy obejrzał się na izbę. Jagnieszka u okna siedząc pończochę robiła.
— Poco się to jéjmości aż tu było wlec? zawołał — poco? dzieci męczyć, gospodarstwo rzucać, doczego? niby to ja dozoru nie miałem? Waćpani mi tu nie byłaś potrzebna.
— Ale mnie potrzeba było okazać, iż mi jegomość nie jesteś obojętny — odparła żona spokojnie. Dosyć nas i tak ludzie na języki biorą.
— A mnie to co obchodzi — odparł Wilczek. Tyle z tego pociechy że tam gospodarstwo, jedyna rzecz do któréj mi się acani zdałaś, dyabli wezmą. Ludzie rozszarpią i rozkradną co jest, a dzieci u pani Wojskiéj podziczeją.
— Juści my tu wiekować nie będziemy, odezwała się jéjmość, acan pozdrowiejesz, zabierzemy się wszyscy na Ruś. Tu siedzieć jak w komornem, nie przystało nam.
— A jak mnie na Ruś się nie zechce? odparł Wilczek. Cóż to, pilno mi ma być popisywać się z tém, że mnie asińdzki amant kaleką uczynił?
Pani Jagnieszka zarumieniła się jak jabłko i dumnie głowę podniosła. W chwili téj podobną była do matki, tak spojrzała groźnie.
— Nie był on nigdy moim amantem — odparła zimno — tego mi nie dowiedziesz. Chowaliśmy się z młodu razem, przywiązałam się do niego. Byłabym z nim pewnie szczęśliwszą niż z człowiekiem, który własnéj małżonki i matki swych dzieci szanować nie umie — ale mi waćpan nie zadasz nic... Sam się uderz w piersi.
— A co się ma bić i zaco? rozśmiał się Wilczek. Albo to ja kryję się z czém? Nie chciałaś mnie asińdzka kochać jak przystało, musiałem afektu szukać gdzieindziéj.
Moja pupilla tu była gdyś acani przyjechała, i jest jeszcze pewnie; a to muszę jéj powiedzieć, że chcę aby przy mnie pozostała.
Po tych słowach zapanowało głuche, długie milczenie. Jagnieszka siedziała w oknie jak posąg, tylko jéj pończocha, którą robiła, na kolana upadła, i chwilę namyślając się była jak martwa.
— A ja to waćpanu muszę rzec, że ja z nią pod jednym dachem mieszkać nie będę — rzekła.
— No, to jedź do Żerdzieliszek, zawołał szydersko Wilczek; najlepiéj uczynisz...
— Ja nie pojadę — a jéj tu nie będzie — odparła stanowczo Jagnieszka. Sromu domowi memu uczynić nie dam — słyszysz waćpan! Gdy ozdrowiejesz, możesz mnie przepędzić, teraz jam tu pani — i co każę stać się musi.
Wilczek tylko zębami zgrzytnął i głowę odwrócił. Czy się uląkł, czy uczuł bezsilnym, czy zawstydził, ale nie odpowiedział.
Rozmowy téj zza drzwi Rózieczka owa słuchała i z lamentem odbiegła od nich, prosząc Kwasoty o konie. Nie chciała się oddalać zbytnio, ale we dworze pozostać obawiała się dla jakiego, uchowaj Boże, despektu.
Po chwili, ponieważ godzina opatrywania rany się zbliżyła, zawołała Jagnieszka cyrulika do pomocy i razem z nim się wzięła do chorego, który twarzy nie ukazując, rękę wyciągnął i dał z nią czynić co chciano.
Zdaje się, że oczekiwał na to aby żona go opuściła i przeszła do swéj izby, bo korzystając z odsunięcia się jéj, szepnął cyrulikowi, aby mu Kwasoty zawołał gdy sam będzie.
Nadeszła jednak noc, a Jagnieszka siedząc w krześle nie odeszła ani na moment od chorego, pić mu podając, oganiając muchy i w milczeniu posługując.
Kilka razy spać ją odprawiał, ale go nie posłuchała. Kwasota napróżno wyczekawszy do północy, ażali go nie powołają, klnąc poszedł na spoczynek. Chory téż usnął znużony, a pani Jagnieszka całą noc przedrzymała na straży.
I nie nadaremnie, bo Wilczek nocą znowu gorączki srogiéj dostał, rzucał się, łajał, Otwinowskiego wyzywał, Rózi swéj wołał, klął i sadził dyabłami aż włosy na głowie stawały. Dopiero nad rankiem zdjął go sen kamienny, tak, że do pół dnia prawie nie ruszając się przespał. Gdy tylko na brzask się mieć zaczęło, jéjmość drzwi pozamykawszy, sama na palcach poszła do gospodarstwa, i Kwasota zawstydził się głos jéj usłyszawszy, gdy pospanych ludzi do roboty budziła...






O małą milkę od Maczków, w równém od Żerdzieliszek oddaleniu, były naówczas miasteczkiem ochrzczone, do królewskich dóbr należące Przepłoty. Jeden z przeszłych gubernatorów dóbr do których one wcielone zostały, zapragnął z nich uczynić miasteczko, ustanowił za przywilejem królewskim jarmarki, ściągnął izraelską ludność aby handel ożywić, pobudowano domy dokoła ogromnego targowiska, wśród którego widać było pod daszkiem stojącą kłodę czyli miarę na zboże urzędową.
Usiłowania te stworzenia mieściny, popierane gwałtownie, ale krótko, nie powiodły się i Przepłoty pozostały czémś pośredniém między wsią a miastem. Zyskały tylko kilka ubogich rodzin żydowskich, kramiki liche i targowicę, na któréj kozy izraelskie i krowy mieszczan swobodnie się pasły przez większą część roku.
Tak zwani mieszczanie Przepłotów, dawnego swojego trybu życia i gospodarowania wcale nie zmienili; pozostali rolnikami i więcéj się zajmowali polami i łąkami niż rzemiosłami, które dodatkowo stanowiły powołanie. Kilku z nich nosiło tytuł murarzy, cieślów, krawców, szewców i ślusarzy; lecz na prawdę nie biegli byli w swym fachu i rzadko go praktykowali, będąc w nim dyletantami. Czasu żniw i sianokosu żaden się murarz za nic nie podjął obwalonego postawić pieca. Szewcy mieli czeladź, a sami taki woleli chodzić na pola, niż siedzieć do stołka przykuci.
Urosła tylko wielce buta panów mieszczan, czapki nosili wysokie, kolorem pasów poczęli się od prostych włościan odróżniać, i sukmany ich, z takiego samego sukna szyte co okolicznych wieśniaków, przybrały krój kapotowy.
Na wzgórku, ponad targowicą, z jednéj strony był cmentarz, kościół i plebania, z drugiéj cały szereg domostw żydowskich połączonych owemi mistycznemi sznurami, które je za jednę całość czasu świąt uważać dozwalają.
Wśród owych zajazdów, przez znaczniejszą część roku pustych, czasu jarmarków tylko na św. Wawrzyńca, na Trzech Króli, na Rachmańską Wielkanoc zapełnionych wozami chłopskiemi, odznaczało się domostwo z półpięterkiem, drewniane jak inne, pokaźniejsze od nich, należące do sławnego z bogactw i znaczenia w okolicy Moszka Zabużańskiego. Zwano je Austeryą, nazywano także Ratuszem, gdyż ongi ona zastępowała Giełdę mieściny.
Ratusz miał chorągiewkę na dachu, z wyrzniętym na niéj rokiem 1753, miał malowane okiennice z wyrazistemi illustracyami szynkownemi; wrota zamykające się szczelniéj, z furtką w nich wyrzniętą na dnie powszednie, a Moszko Zabużański przyjmował najdostojniejszych gości, nie potrzebując się wstydzić swéj piwnicy i sklepu. Handlował on trunkami, bakaliami i w ogóle towarem wszelkim, jakiego okolica potrzebować mogła; handlował zbożem téż, drzewem, skórami i w wypadkach ważnych pieniędzy pożyczał. Moszko był uniwersalnym człowiekiem, nic, na czém tylko zarobić było można, nie czyniło mu wstrętu. Chodził téż w jedwabiach, żona jego miała czółko szyte perłami i kolce dyamentowe, a trzej synowie żonaci tymczasowo przy familiach żon odbywali zwykły nowicyat, już każdy na swą rękę handlując.
Honoracyores nie zajeżdżali tylko do Moszka, było uwłaczającém stawać gdzieindziéj. Nie dziwno téż, że Rózieczka zmuszona się oddalić z Maczków czasowo, szukała tu przytułku.
Przepłoszony Sołotwina, który pieszo był się salwował ujrzawszy Wojską, spotkał nieszczęśliwą wygnankę na drodze i przysiadł się na jéj bryczkę.
Wzajemnie się pocieszając w tém strapieniu, dojechali do austeryi i tu Rózieczka sobie izbę zajęła w téj sperandzie, że wkrótce ją opuści, gdy jegomość pozdrowieje i do siebie ją powoła.
Sołotwina był pod wrażeniem doznanego strachu, tak że humor jego nieco szwankował.
Niepotrzebował téż mówić wiele i szafować dowcipem, bo piękna Rózieczka, potrzebująca się wygadać i wyżalić, przez całą drogę mełła jak w pytlu, opowiadając życie swe, przygody, nieszczęścia, losy i spowiadając się z sentymentów.
Kiedy niekiedy tylko Sołotwina rzucił słówko potwierdzające, pocieszające, sentencyą jaką lub szyderstwo, którego kobiecina nie czuła.
— Ale to, moja jéjmościuniu baby! to baby! panie Boże odpuść, mówił z cicha. Kto się im dostanie w kleszcze, żegnaj się z tym światem. Wilczek sierdzisty człek, nie ukąsić go, ano i tego one zjadły, ani mrumru... Musi milczeć nieborak. Zesłabł z téj biedy, niech-no do sił przyjdzie.
— I ja tak mówię; niech tylko odżyje, nie da on sobie po nosie grać — mówiła Rózieczka — ja go znam! Ho! ho! Co za dziw kiedy leży w gorączce....
— Pewnie, mówił Sołotwina — człowiek gorzéj dziecka gdy go chorobsko złamie. Ano — że baby odważne i zamaszyste... Słyszałaś asińdźka że na mnie Wojska dekret wydała — sto bizunów! Sto odlewanych!! Ani jeden mniéj! Pięknie bym po nich wyglądał? hę?
— A co mnie ona na gościńcu nagadała — aż uszy więdły! przerwała Rózieczka — ale niedoczekanie ich! ja się pomszczę! Niech tylko da Bóg pozdrowieje.
— Ja się tam już nie pokażę, westchnął Sołotwina, dopóki porządek w domu nie nastanie. Miałbym go za cztery litery, żeby dał sobie komenderować babom...
Dopiero wyrzekłszy to postrzegł się stary do kogo mówił i usta zagryzł, ale było poczasie. Chciał się jednak poprawić.
— Bo niechże nam króluje kto miłuje — rzekł, nie wstyd słuchać podwiki gdy się niewiastę kocha, a dać się za nos wieść, gdyby się chciało pięścią bić — to już srom gorzéj tatarskiéj niewoli.
Taką mniéj więcéj wiodąc konwersacyą, dojechali do Przepłotów, Rózieczka w bryczce, Sołotwina na koszu jéj z nogami zwieszonemi i skrzypką, w czarnym worku pod pachą.
Tu w progu stał słuszny, nie piękny, ale téż nie brzydki mężczyzna młody, plecu szerokich, twarzy niczego, z rękami w kieszeniach rozpatrując się po miasteczku. Czapkę miał na bakier ale minę dosyć kwaśną. Gdy Sołotwina zeskoczywszy z bryczki zapomniał dopomódz jéjmości do wydobycia się z niéj, ów nieznajomy galancko bardzo, nie proszony się zbliżył, a widząc że i stopień był wysoki i kobiéta zafrasowana, nie mówiąc nic ujął ją lekko w pół, a choć piórkiem nie była, jak piórko ją podniósł i na ziemi postawił.
Ta usługa przyjemne widać uczyniła na smutnéj wdowie wrażenie, gdyż zarumieniwszy się, wzrokiem wdzięcznym za nią podziękowała.
Młoda niewiasta, musiała téż na grzecznym jegomości uczynić nie mniejszą impresyą, gdyż pokręcił wąsa, czapki uchylił i powiódł za nią oczyma.
Taki był pierwszy wstęp do miasteczka Rózieczki, która tu przytułek znalazła. Sołotwina nie mógł jéj długo kompanii dotrzymywać, raz dlatego, że ją posądzał niesłusznie o szczupłość funduszów, a w tém położeniu zostającym usług swych ofiarować nie mógł; powtóre, iż żadnych widoków innych w miasteczku nie miał. Potrzebował tylko wydychać strach, spocząć i pomyśleć dokąd zwrócić kroki.
Wdowa więc z wyrostkiem i służącą pozostała sama jedna w Przepłotach. Smutném to było dla niéj bardzo, a gdy nazajutrz ujrzała w sieniach austeryi owego pokaźnego młodzieńca, który ją dnia wczorajszego z bryczki wysadzał, zarumieniła się, niby cofnąć chciała, lecz doznała uczucia miłego.
Sołotwina, który tegoż wieczoru zabrał z nim znajomość, przymówiwszy się do kubka miodu, chociaż nie dowiedział się co zacz był, opowiadał mu obszernie nie tylko własne dzieje, nie pominąwszy obietnicy stu bizunów, ale i historyą Rózieczki mu zakomunikował.
Dodać należy, iż jako towarzysz jéj podróży starał się wdowę w lepszém nawet świetle przedstawić niżeli ją sam widział. Nie zataił tylko, że była niegdyś narzeczoną pana Wilczka, że wyszła za mąż, owdowiała — i że miała wiosczynę w Owruckiem — za światem. O Wojskiéj, o jéj przybyciu, o położeniu Chorążego, wygadał co widział i wiedział tylko.
Młodzieniec słuchał z ciekawością wielką, kilka razy tak się żachnął i rzucił, jakby go ta historya zblizka obchodziła, ale tragiczność jéj to wzruszenie nawet w obcym usprawiedliwiała. Sołotwina miodem się pokrzepiwszy bawił gościa dosyć długo, a gdy w końcu chciał mieć honor dowiedzieć się z kim tak poufale obcował, szlachcic mu odparł z półuśmiechem.
— E! co tam jegomości po mojém nieznaném nazwisku, kończy się na ski, to po wszystkiém. Mnie tu ludzie nie znają, bom obcy i przejazdem.
I tak go zbył, wykręciwszy się sianem. Sołotwina téż nie napierał się tak bardzo.
Nazajutrz miał wędrować już, gdy ów szlachcic go na śniadanie poprosił. Był dzień piątkowy, kazał więc dać śledziów, sera, zakąsek różnych, wódki dobréj gdańskiéj, a gdy jeszcze zrobiono jajecznicy i miód wystąpił, tak raźno było Sołotwinie, że mu zza stołu wyłazić się nie chciało.
— A wiesz asińdziéj — rzekł mu śmiejąc się nieznajomy ów, że waćpana wdówka, z którą przyjechałeś, cale nie szpetna. Znalazłaby łacno konsolatora gdyby chciała!
Sołotwina nie zaprzeczył temu, a gdy po śniadaniu dobrze podchmielony wstał i poszedł się z jéjmością żegnać, zawsze mając na myśli Przepłoty opuścić — znalazłszy ją markotną, począł pocieszać po swojemu.
— E, co bo asińdźka tak melankolizujesz, rzekł — sroka z krza, dwie na kierz. Choćbyś i postradała owego Wilka z utrąconą łapą, znajdziesz sobie innych łatwo.
— Daj że mi acan z tem pokój! ofuknęła wdowa.
— A, jak szczęścia pragnę, prawdę mówię świętą, ciągnął Sołotwina, oto i ten szlachcic co jéjmość z bryki wysadzał, bardzo się coś zaszłapał.
Wdowa się zarumieniła.
— Nie plótłbyś!
— Kiedy mi się przy kieliszku przyznał sam — rzekł Sołotwina.
Rózieczka zapatrzyła się czegoś w podłogę i szepnęła.
— Nie wiedzieć bo co....
— Chłopak cale niczego, i nie można powiedzieć, w głowie umeblowano nieźle — dodał stary.
— Cóż-to za jeden? spytała wdowa, ot tak z niechcenia.
— Przyznam się, że przepomniałem nazwisko — mówił Sołotwina. Znać że w dorobku, ale koło niego extra z waszecia. No i przystojny.
Rózieczka wykrzywiła usta — na tém zamknęli rozmowę. Sołotwina się opatrzył, że późno było iść pieszo do najbliższego dworu, a okazya furą się nie trafiała — zatém na noc pozostał. Potrzeba zjedzenia wieczerzy nie własnym kosztem, w godzinie na posiłek przeznaczonéj, zbliżyła go niby trafunkiem ku stolikowi, przy którym gość na ski zajadał... Była to mile cebulą z pieprzem woniejąca ryba po żydowsku. Wkupując się w łaski począł od żarcików, przysiadł się stary, i, dyskursywe, po cichu, skłamał, iż wdówka go bardzo dopytywała o jegomości.
— A cóżeś jéj asińdziéj mógł o mnie powiedzieć, kiedy nie wiesz nic? spytał nieznajomy.
— Zmiłuj się dobrodzieju — odparł Sołotwina, ale to właśnie wtenczas kiedy się nic nie wie, najwięcéj powiedzieć można!
Rozśmiał się pożywający rybę.
— A tak! dodał Sołotwina — bo człowiek się nie krępuje niczém i może sobie cugle puścić, a panegiryk ciąć strzelisty. Znając kogoś już trudniéj, to i owo wstrzymuje, hamuje, zawadza, a tak hulaj dusza...
— I jakżeś mnie odmalował? zapytał zapraszając na dzwonko rozochocony szlachcic.
— Farby nie żałowałem — rozśmiał się Sołotwina — zapewniłem ją że possesionatus, z parentelą piękną, i że nie żonaty! Wszak tak.
— A! pewnie! albo bym to ożeniwszy się tak swobodnie mógł po świecie wędrować.
Trzeciego dnia Sołotwina rad nie rad powędrował po śniadaniu, obiecując sobie historyą Wilczka zużytkować kwoli uciesze sąsiadów; nie było téż tego pana na ski, ale ludzie Rózieczki wiedzieli, że on tu jeszcze powróci.
Miałbym moich czytelników za ba i bardzo, gdyby się odrazu nie domyślili że onym nieznanym szlachcicem szerokich plecu, a wzrostu dorodnego był pan Otwinowski.
Poco się on tu w okolicy zjawił, tego powiedzieć nie umiem, lecz że palestra po świecie całym miewa interesa, co za dziw że się znalazł w tym kącie i że traf, fatalizm jakiś postawił go w jednéj gospodzie z rozżaloną, a konsolacyi i opieki potrzebującą Rózieczką. Ta chociaż się sobie zaprzysięgała, że już w życiu chyba nikogo tak kochać nie będzie jak tego szalonego Wilczka, ale — mogła pokochać inaczéj.
A Otwinowski, który najdłużéj dni trzy miał stać w Przepłotach, pozostał tu tydzień cały.
My zwróćmy się do Maczków, gdzie króluje pani Jagnieszka.
Wilczek drugiego dnia po przybyciu żony zbudziwszy się późno, przetarłszy oczy, gdy oprzytomniał a żony przy sobie nie zobaczył, na cyrulika huknął.
Jejmość rozmawiała w dziedzińcu z Kwasotą, który sobie łaski jéj skarbił. Pierwszém pytaniem było Wilczka, zobaczywszy balwierza:
— Nie wiesz — czy pojechała?
— Kto?
— Głupiś! Któż ma być, Róża....
Cyrulik rękami machnął w dal ukazując:
— Dawno....
Wilczek się zmarszczył.
— Wołaj mi Kwasoty, rozumiesz, ale tak by jéjmość nie wiedziała.
— A jakże ja to zrobię, kiedy pani z nim gada!
— Co? już! i jego sobie zyskała! zawołał niecierpliwie Wilczek.
Cyrulik ruszył ramionami.
Powiedz Kwasocie niech sobie dobierze godzinę jaką chcę, a ja z nim mówić muszę.
— A pocóż się z tém pan ma taić! szepnął doradca.
— Masz racyą! wołaj go zaraz!
Cyrulik wyszedł, prosząc dzierżawcy, ale jéjmość jak tylko zasłyszała, że się pan obudził, pociągnęła razem z powołanym. Weszli do izby, aż Wilczek w progu ją zobaczywszy rzekł:
— Chcę z panem Kwasotą się rozmówić sam na sam, rozumie jéjmość.
Zarumieniona żona powoli do swéj izby odeszła.
— Co waćpan najlepszego robisz! odezwał się ręce załamując dzierżawca, poco draźnić kobietę? Byłbym chwilę znalazł.
— Już ty mnie nie ucz — opryskliwie rzekł Wilczek, — ja téż trochę wiem jak się z babami obchodzić. A po przestanku dodał:
— Pocóżeś wypuścił Rózię? Było ją u siebie zatrzymać, tam przecie się nie rozciąga panowanie jéjmościne? Dokądże pojechała?
— Do Przepłotów!
— To dobrze, — pojedź asan tam i powiedz niech czeka, abym wydobrzał tylko, inny tu ład zrobię; rozumiesz.
Kwasota na migi okazywał, że jejmość słucha i że jéj nie trzeba zniechęcać. Wilczek za całą odpowiedź kułak zdrowéj ręki ścisnąwszy, ku drzwiom izby żoninéj wyciągnął groźno.
— Będzie mądrą kiedy ona tu ze mną wytrzyma, począł mruczeć. Je ona mnie, potrafię ja ją jeść, zobaczymy kto mocniejszy, — czego chce będzie miała.
Skończył mrucząc niewyraźnie i kołdry na sobie rwąc. Kwasota już patrzył tylko ku drzwiom, tak mu było pilno się ztąd oddalić.
Cyrulik téż do choréj ręki się dobierał, a ledwie za dzierżawcą drzwi się zamknęły — drugiemi weszła już uspokojona jéjmość, trzymając flaszkę i bandaż w ręku. Spojrzał na nią Wilczek, nie było widać wrażenia żadnego na twarzy, czoło miała wypogodzone, oczy jasne, szła wprost do jego łóżka, przysiadła się przy niém i poczęła cyrulikowi pomagać — słowa nie przemówiwszy.
Wilczek téż przy obcym człeku rozmowy z nią, do któréj się gotował, poczynać nie chciał. Tylko drgająca konwulsyjnie twarz, marszczące się czoło, wejrzenia groźne, niecierpliwe ruchy zdradzały, że w nim kipiało.
Opatrzywszy rękę, jéjmość poszła po ranną polewkę, którą już sama przygotowała, przyniosła ją i grzanki, przysunęła stołek, ustawiła wygodnie śniadanie, opatrzyła czy nic nie brakło i dopełniwszy tego usunęła się na swe miejsce do okna, w którém zasiadła z pończochą.
Wilczek był głodny, rzucił się więc jeść, na chwilę zapomniawszy o gniewie.
— A co? postawiłaś jéjmość na swojém, wypędziwszy Rózię, odezwał się otarłszy usta.
Milczała pani Jagnieszka, popatrzył na nią mąż, złość go brała tém większa, że mu nie odpowiadała.
— Zabierz że te czerepy, krzyknął odsuwając stołek. Słyszysz?
Jagnieszka wstała składając robotę, podeszła do łóżka, zabrała naczynie, odstawiła stołek, odniosła niepotrzebne talerze do drugiéj izby i powróciła na swoje miejsce, zasiadając na niém z pończochą.
— Cóż-to wasani myślisz tu mi na karku siedzieć cały Boży dzień, żebym się jéj lepiéj mógł przypatrzeć?? zaczął chory.
— To mój obowiązek, możesz waćpan czego potrzebować — odezwała się Jagnieszka.
— Toć zawołam gdy zapotrzebuję, ceremonii czynić pewnie nie będę, a ciągle na tę twarz wypominającą mi głupstwo moje patrzeć, to się do zdrowia nie przyczyni!
Rozśmiał się złośliwie.
— Siądę więc w drugiéj izbie, ażeby zejść z oczów, i drzwi zostawię otwarte, abyś głosu nie zrywał — odezwała się Jagnieszka.
Wilczek mruknął coś niewyraźnego, klął. Chciał ją rozgniewać, a ta pokora i spokój z jakim mu odpowiadała, do wściekłości go drażniła.
— Idź jak najdaléj! krzyknął, idź do miliona kroćset... Bogdajem cię nie oglądał.
Odchodząca już jejmość wstrzymała się i rzekła chłodno.
— Pocóż się burzysz i łajesz? widzisz, że ja po części nawykła do tego, znoszę cierpliwie, a sobie tém szkodzisz. Rana się nie zgoi gdy się będziesz jątrzył dobrowolnie. Doktór spokój nakazał.
— A pocóżeś tu wlazła, co mi go nie dajesz! Dosyć na ciebie spojrzeć aby gangreny dostać! Zawiązałaś mi życie; jeszcze tego brakło aby gach jéjmościn rękę mi odciął...
Jagnieszka zabrała zapomniany kłębuszek i krokiem wolnym, milcząc wyszła do swéj izby, od któréj drzwi otworem pozostały.
Po wyjściu jéj Wilczek się obejrzał; wypędził ją wprawdzie, ale i to mu nie starczyło, dokuczać jéj teraz nie mógł. Na to potrzeba było wynaleźć sposób inny. Krzyknął na cyrulika. Nim on wszedł, ukazała się w progu izby żona.
— Ale ja ciebie nie potrzebuję! zawołał — niech ten przyjdzie kogo wołam.
Z cyrulikiem zwykł był Wilczek grywać w warcaby. Dawniéj po całych dniach Rózia siadywała obok na kufrze, a ichmość się rozprawiali w tę grę, przy któréj różne się wiodły rozmowy.
Posłuszny felczer przywlókł się ustawując warcabnicę. Wilczek umyślnie głos podniosłszy, począł z nim gawędę.
— Kiedy Róża wyjechała? zapytał głośno.
Cyrulik wskazał na drzwi otwarte.
— Co, milczysz? Boisz się? Nic ci się nie stanie. Sekretu przecie niema, że jéjmość tamta mnie pilnowała w chorobie, i daleko lepiéj niż ta, którą tu licho przyniosło.
Cyrulik truchlał, Wilczek się śmiał.
— Tamto bo była kobiéta jak ja lubię, mówił głośno Chorąży, z którą i pożartować było można i pośmiać się i wesołe słowo od niéj posłyszeć. Hę? prawda? Cóż ty, ośle jakiś, milczysz. Juściż nie inaczéj trzymasz, tylko tak jak i ja. Kwasota téż, ba i wszyscy jéj żałować muszą. A no — nie martwcie się, wróci, chybabym nie żył!
Cyrulik błagające miny robił napróżno.
— A to miła rzecz dla mnie — mówił Wilczek coraz się podżegając, patrzeć na panią Chorążynę, co chodzi skrzywiona jak środa na piątek! Oj! miła! bogdajbyś był w mojéj skórze, zobaczyłbyś jak to słodko nienawistną twarz mieć nieustannie przed oczyma.
Na warcabnicy co się podówczas działo, cyrulik już nie wiedział; grał tak że mu Wilczek bił ciągle, po dwa, po trzy, i śmiał się. Lecz śmiech to był straszny, zły, wrzący, żółcią zaprawny....
Nawygadywawszy tak z godzinę, odprawił cyrulika i warcaby precz, zapytawszy tylko czy Kwasota wyjechał.
— Jeszcze nie — odparł, rad z uwolnienia, zmęczony gracz.
— Powiedzże mu odemnie, niechaj dla jéjmości do Przepłotów zawiezie co trzeba na kuchnią i nakaże Moszkowi aby jéj dostarczał, czego tylko zapragnie.
Umyślnie i to powiedział Wilczek, aby żonie dogryźć. Z drugiego pokoju ani głos, ani najmniejszy szmer słyszeć się nie dał, któryby dozwolił Chorążemu pocieszyć się tém, że żonie dojadł do żywego. Płakała biedna kobieta cichemi łzami, a gdy się w niéj zburzyło wszystko i buchnąć miało, modliła się, usta zatykała chustką, aby kat głosu nie posłyszał.
Nadeszła godzina obiadu, znowu Chorążyna zjawiła się z talerzami i jadłem. Wilczek wydziwiać począł.
— A idźże ty mi do trzechset dyabłów z kleikiem twojéj matki, dosyć mnie nim nakarmiła w Żerdzieliszkach. Barszcz mi daj i kawał mięsa. Cóż ty chcesz mnie ze świata zgładzić, abyś prędzéj gacha dostała! a no, jako żywo, mnie kijem nie dobijesz... Dawaj mięso...
— Doktór nie pozwolił — odezwała się Jagnieszka cicho.
Wilczek gniewny, wszystko co na stołku było przygotowane, ręką uderzywszy, na ziemię obalił i talerz chwyciwszy cisnął nim za żoną.
Machinalnie zasłoniwszy się rękami, raz ów odwróciła od głowy i mały tylko czerep zadrasnął jéj skroń, z któréj krew się pokazała. Z przestrachem nie o siebie, ale o rozgłos w domu, Chorążyna natychmiast chustką ucisnęła czoło, i schyliła się czerepy zbierając w milczeniu.
Chorąży krew spostrzegłszy nieco się zmieszał i zamilkł... Tymczasem jéjmość coprędzéj zgarniała potłuczone farfury, wynosząc je do drugiéj izby; wytarła ścierką podłogę, odstawiła stołek i wyszła nic nie mówiąc.
W kwadrans potem głos grzmiący się rozległ po domu.
— Dawaj jeść! słyszysz! Cóż ty mnie tu głodem przyjechałaś zamorzyć. Jeść!
— Mogę dać tylko to co doktór pozwolił — rzekła z progu Jagnieszka.
— Bodajeś z doktorem razem przepadła — dawaj co jest.
Nanowo więc przynieść musiała jedzenie żona, a Chorąży łając i klnąc połykał co mu zastawiono.
Nadzwyczajna cierpliwość kobiety czyniła na nim wrażenie to, że budziła złość coraz większą; drażniła go blizna na czole, którą sam, cisnąwszy talerzem, zrobił przed chwilą i to, że się na nią nie poskarżyła.
— Zawiążże łeb — odezwał się w końcu, nie chwal się z tą blizną. Radabyś aby cię tu beatyfikowali jak męczennicę, bo nie wiedzą co za ziółko z jéjmości. Taka baba świętego by do wścieklizny przyprowadziła...
Jagnieszka zawiązała chustką głowę.
— Cóż chcesz abym czyniła — odezwała się wreszcie. Mów, uczynię.
— Mówiłem byś mi z oczów precz szła, odparł Wilczek. Do Żerdzieliszek, do Żebrów, na kraj świata, byle mi z oczów.
— Tu miejsce moje! odparła żona.
Wilczek splunął i odwrócił się. Jagnieszka wyszła do drugiéj izby.
Najstraszniejszą rzeczą było może to dla niéj, że słyszała wkoło szemrzących ludzi, którzy na te sceny podedrzwiami nadstawiali uszy. Rumieniła się za męża — wstydziła się za siebie; dzień wydawał się jéj wiekiem męczarni.
Nie wiedziała o tém jednak, że gdy w początku wszyscy tu we dworze stronę Chorążego trzymali przeciwko niéj i Wojskiéj, starczyło tego dnia jednego, aby dla niéj litość obudzić a wstręt do oszalałego człowieka. Żona Kwasoty słuchając zalewała się łzami, a że mąż jéj z początku próbował trzymać stronę Wilczka, pięściami mu groziła, wołając, że wszyscy oni są tacy — tyrani i despoci. W końcu téż i Kwasota, dla świętego spokoju w domu, począł się nakłaniać do uznania winy Chorążego, naganiał obejście się jego z żoną, ale przypisywał je chorobie i wypływającemu z niéj rozdraźnieniu.
Żona Kwasoty powziąwszy sympatyą dla nieszczęśliwéj Chorążyny, będąc niewiastą dzielną, zaraz poszła do niéj z ofiarą usług i pomocy. Jagnieszka podziękowała jéj grzecznie, ale żadna skarga na męża z ust się jéj nie wyrwała, a gdy coś napomknęła Kwasotowa o złym humorze chorego, odezwała się spokojnie, zmuszając do uśmiechu.
— Co za dziw moja kochana pani, że człowiek trochę zawsze prędki, z téj biedy czasem od zmysłów aż odchodzi. Trudno mu to mieć za złe. Pani to wiesz, że swojemu dużo trzeba przebaczyć. Przejdzie i to...
Następnych dni widząc Wilczek, że złość się na nic nie zdała, a łajanie skutku nie ma, zamknął usta i milczał jak mruk. Nie odzywał się do żony, nie gadał prawie do cyrulika, odwracał twarz do ściany, leżał całemi godzinami jak uśpiony. W końcu Sołotwina mu przyszedł na pamięć i spytał o niego. Powiedziano mu, że pierwszego zaraz dnia umknął. Zapragnął mieć go dla rozrywki. Ponieważ nic w tém zdrożnego nie było, jéjmość posłała aby go szukano, a że Kwasota napomnął iż się bizunów przyobiecanych obawiał kazano go zapewnić, iż może przybyć bezpiecznie.
Niełatwa to jednak rzecz była Sołotwinę znaleźć, prawdziło się na nim przysłowie — szukać wiatru w polu. Rzadko gdzie się dłużéj zatrzymał, a w pielgrzymkach swych nie miał żadnego stałego planu. Człowiek więc który za nim został wyprawiony, błąkać się musiał od dworu do dworu, pytać i języka nawet z trudnością mógł dostać. Tysiąc okoliczności wpływało na wędrówki tego jegomości: pogoda, przyjęcie, festyny o których zasłyszał, a na które nieomieszkał się stawić, wreszcie humor jego i — zabobonność. Niekiedy, spodziewając się jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia, ciągnął na węzełki dokąd mu iść należało za wyśnionym podarkiem magnata, który sobie obiecywał.
Tydzień téż upłynął nim nareście można było Sołotwinę wynaleźć i nakłonić aby się udał do Maczków. Dla ostrożności jednak i na wszelki wypadek drogę taką obrał, ażeby terrytoryum Żerdzieliszek ominąć.
— Babie wierzyć nigdy nie można, mówił w duchu — nuż się natknę na nią przypadkiem, każe położyć i wlepi sto odlewanych...
Więc choć miał towarzysza i obrońcę, poszedł manowcami i nie odetchnął, aż Żerdzieliszki za sobą zostawił.






Niewiele lat jeszcze upłynęło od śmierci nieboszczyka Chorążego, a już nowe rządy pana Michała dobrze się majętności czuć dawały. Hulając i pieniędzmi rzucając jak plewą, stracił dużo Wilczek, interesa poplątał, skryptów nawydawał, a że procentów nie miał zwyczaju płacić, a terminów nie pilnował, rosły długi straszliwie. Wśród tego bezkrólewia żwawsi wierzyciele pozywali i otrzymywali kondemnaty.
Oprócz procesu na Maczkach, który jeszcze stał jako tako, były inne zaniedbane na owruckiéj wiosce i na nadteterowskiéj.
Z Chorążym rozważnie o sprawie mówić nie było podobna, gorącował się, łajał, brał za obrazę gdy mu się kto o pieniądze upominał. Ludzie jak to pospolicie mówią, mający nosy, zwąchali już tu ruinę, na którą jak krucy na pastwę zawsze są lecieć gotowi.
Energiczne wzięcie się, rozumny zarząd majątków byłby mógł fortunę uratować, lekceważenie następstw groziło zupełnym wywrotem. Niektórzy wierzyciele, zmówiwszy się z sobą, grozili zajęciem majątków. Wilczek śmiał się, tymczasem dekreta po dekretach następowały, a źli ludzie z choroby i kalectwa korzystali.
Wiedziała pani Jagnieszka o tém co się święciło, ale do interesów prawnych się mieszać nie mogła i nie chciała.
Wilczek od czasu jak zachorował, nie myślał o niczem tylko o swéj ręce i prędkiém wyleczeniu się.
W Żytomierzu sprawy swe powierzył był pokornemu kauzyperdzie, niejakiemu Pętlakowskiemu, który miał dwa nieszczęśliwe w juryście przymioty: małą głowę i zajęcze serce. Niewiele rozumiał, a bał się wszystkiego. Na prowadzenie zaś spraw, które grosza wymagały, jako człek niedostatni i trwożliwy, grosza tego ani chciał wykładać, ani go miał wiele.
Co o sumieniu jego trzymać było trzeba — to się zaraz okaże.
Po wyjeździe pani Jagnieszki i rozsianych pogłoskach o niebezpiecznym stanie zdrowia Chorążego, gdy coraz naciskali interesowani, zrozpaczony Pętlakowski, po długich namysłach, nic nie umiał innego z siebie wydobyć nad to, że mu należało jechać cożywo do Chorążego, aby od niego wziąć rozkazy i pieniądze. Ruszył więc w tę podróż Pętlakowski, i jednego dnia, przez drogę jeszcze bardziéj nabrawszy strachu, przybył wieczorem do Przepłotów, gdzie postanowił przenocować, aby nazajutrz w przyzwoitém ubraniu i godzinie stawić się przed swym jurysdatorem (tak go dosyć niewłaściwie nazywał).
Wioząc papiery prawne, o których całość się obawiał, Pętlakowski dla bezpieczeństwa zajechał do najlepszéj austerji, do Moszka.
Przez drogę wymilczawszy się i wydrzymawszy do zbytku, niezmiernie był rad, że znalazł jakiegoś przyzwoitego człowieka do rozmowy, usposobionego. Był nim pan Otwinowski.
Poznawszy się potrosze, siedli razem wieczorem do niepoczesnéj wieczerzy, jaką im mogła dać pani Moszkowa. Powtarzała się ona codzień z małemi waryantami, a podstawą jéj była zawrze jajecznica i ryba po żydowsku. Pętlakowski, w którego powołaniu była wymowa, mówił łatwo, chętnie i nietylko dużo ale nadto.
Nie było nic w świecie łatwiéjszego, jak dobyć z niego co kto chciał, nawet dla najniezręczniejszego człowieka; a zręczny mógł go, jak się wyrażano naówczas, co się zowie wypatroszyć.
Na zapytanie zkąd i z czém jedzie, Pętlakowski rozpoczął jaknajbardziéj szczegółowe sprawozdanie.
— Od granic województwa kijowskiego, panie dobrodzieju, to nie lada jaka lokomocya, podróż co się zowie! Ale co obowiązek to obowiązek. Wziąłem, panie dobrodzieju, na głowę interesa Chorążego Wilczka, a co z niemi mam za utrapienie, jednemu Bogu wszechmogącemu wiadomo.
— Bogate panisko! wtrącił Otwinowski.
— Juściż, pewnie, byłby bogaty, gdyby — ale sza! obgadywać się nie godzi. Tymczasem łatwiuteńko z torbami pójść może. Jak Bóg miły... Kiedy z tym człowiekiem rozumnie pogadać nie można. Nie uwłaczam mu, animuszu wspaniałego, grosza nie skąpi, ale gorączka wielka i człek niepomiarkowany. Gdyby tylko to stracił co ma w Owruckiém, niewielka by szkoda była, bo to nieintratne i pustynne, ale nad Teterowem ziemia, panie, o któréj mówią, żebyś kapucyna posiał to się kozak urodzi! A i to może licho wziąć! Długów, skryptów, kwitów żydowskich bez miary.
— Nie, jużby tak źle być miało? spytał Otwinowski.
— Pan go znasz? wtrącił Pętlakowski.
— Nie, tylkom o nim słyszał, bo i tu wioskę ma w sąsiedztwie.
— A i na téj proces! dodał jurysta. Jadę do niego bo już głowę tracę. Na prawo pieniędzy nie daje, a prawa za sobą nie będzie miał nikt kto grosza nie ma, to darmo. Wierzyciele sypią i kondemnaty nam na kark jak grad padają, a potém powiedzą — kto winien? ten bałwan Pętlakowski. Przepraszam, nie bałwan — co nie, to nie, ale i Salomon z próżnego nie naleje. Nie prawdaż?
Otwinowski aksyomat ten potwierdził. Rozgadali się obszernie i do tego przyszło, że adwokat dobywszy zza kontusza konotatki, cały rejestr długów przeczytał, dodając, że o wielu jeszcze pewnie nie wie.
Szlachcic na to głową kiwał tylko i nie zdawał się zbytnio zmartwionym ani interesami Wilczka, ani kłopotliwém położeniem Pętlakowskiego, bo jadł i pił po młodemu.
— A tom się ja, proszę pani, wczoraj wieczór pięknych rzeczy podowiadywał — począł, siadłszy na stołku, Otwinowski. Przybył tu jurysta pana Wilczka z tego tam Żytomierza! Powiada, że tak się Chorąży zaszastał, iż mu majątki pozabierać mogą, i chyba na łasce świekry i żony zostanie.
Usłyszawszy to wdowa uderzyła w dłonie, chwyciła się potém za głowę i mało nie rozpłakała.
— A cóż ja nieszczęśliwa pocznę? zawołała, a toć to ja w nim jednym nadzieję miałam, przyznaję się panu. Moja wioseczka w Owruckiém téż nie bez grzechu... Tyle mi obiecywał!
Ale czyż może być, żeby taki pan wszystko miał utracić?
— E! proszę jéjmości, odezwał się Otwinowski, nie tacy jak on z kretesem się porujnowali! Niechaj pani na niego nie rachuje i o nim nie myśli.
— Był moim (tu łknęła) opiekunem!
— Albo to już sobie paniuńcia innego nie znajdzie, zaśmiał się Otwinowski. Niema co desperować, a dobrze zawczasu wiedzieć!
Zamyśliła się mocno pupilla.
— Tyle mi naobiecywał, nawet, że jakby się rozwiódł z żoną, toby się ze mną ożenił.
— No, to co? odparł wesoło Otwinowski, tak jakby się tém cieszył — to co? ożeni się ktoś inny, abyś jéjmość za mąż iść chciała.
Rozmowa nie posunęła się dnia tego.
A pan Pętlakowski jechał tymczasem do Maczków. Tu przybywszy zmiarkował, że choremu się tak insperate na oczy stawić nie godziło, że należało zasięgnąć informacyi, dobrać godzinę — bo dobrego nic nie wiózł, a w chorobie zła wieść czasem i śmierć z sobą niesie.
Stanąwszy więc u wrót, rozważny Pętlakowski udał się naprzód do Kwasoty, i temu wyśpiewał wszystko.
Kwasotowa uznała najlepszém, naprzód wezwać na naradę jéjmość i jéj oznajmić o przybyciu tego złowrogiego posła. Wyszła pani Jagnieszka, któréj jurysta był znany, a zobaczywszy go, już sobie nic dobrego nie wróżyła.
— Z bólem serca, pani Chorążyno dobrodziejko — odezwał się adwokat, cum moerore przybywam. Już żem się tu z zakraju świata przywlókł, łatwo się domyśleć że nie z korowajem! Bieda, pani Chorążyno, wierzyciele nas obsiedli, jak z pozwoleniem robactwo. Rady sobie nie dam! grosza nie mam! Dobra chcą tradować! co mówię, tradują już. Periculum in mora! Musiałem zbiedz wołając o ratunek. Jam proximus ardet Ucaligon! Giniemy! tak mi Boże dopomóż!
Łaciny pono nie zrozumiała Chorążyna, ale stanu interesów oddawna się domyślała i przeczuwała go. Na wspomnienie losu dzieci łza się jéj w oczach zakręciła.
— Chociaż mąż mój mocno jeszcze cierpiący i chorobą jest zirytowany, niema co robić tajemnic, gdy interesa są tak groźne. Żal by miał do nas słuszny. Oznajmię o was, i wprowadzę.
W dłuższą się rozmowę nie wdając już, poszła pani Jagnieszka do chorego, który leżał odwrócony do ściany.
— Pętlakowski przybył z Żytomierza, odezwała się. Zdaje się, że potrzebuje dyspozycyi co do interesów.
Wilczek się żywo odwrócił.
— Tego jeszcze brakło? zawołał. Licho go i tu przyniosło tego głupiego kauzyperdę! Dyspozycyi! Już ja wiem co za dyspozycyi mu potrzeba? Ssałby grosz aż do szpiku kości.
— Mam go wpuścić? spytała żona.
— A niech przyjdzie, niech przyjdzie, żebym mu dobrze zmył głowę...
Oparłszy się na zdrowym łokciu, Wilczek oczekiwał na adwokata.
Ponieważ od czasu owego pojedynku i rany nie pozwalał się Wilczek golić, wymizerniał mocno i postarzał. Spojrzawszy nań Pętlakowski ręce załamał i krzyknął.
— Co to się z pana Chorążego stało?
— Widzisz! odparł Wilczek, dyabli mnie biorą, a ciebie téż oni przynieśli abyś im pomagał. Czegożeś aż tu za mną gonił?
— Panie Chorąży dobrodzieju — rzekł z pewną oględnością adwokat. Są różne dubia, kwestye, okoliczności, w których rozkazy pańskie były mi potrzebne.
— No, nie obwijaj w bawełnę i nie łżyj, proszę cię — gadaj mi prosto z mostu. Co się tam stało? mów!
Postawiony był w téj alternatywie Pętlakowski, że albo musiał kłamać i dessymulować, albo chorego jak pałką w łeb uderzyć odrazu całą biedą, jaką wiózł z sobą. Oba tryby miały swą dobrą stronę, drugi zaś wydawał się łatwiejszym i sam pacjent do niego wzywał. Rzekł więc adwokat, macając się po kieszeni wydętéj od papierów.
— Cóż tu rozkładać na półmiski? Źle z nami i po wszystkiem. Onoszko zajeżdża w Owruckiem, Brandys i Smoliński z Zawistowskim dobierają się do Żebrów.... U mnie pieniędzy ani grosza... a kondemnaty się sypią jak grad!
— A bodajżeś sto tysięcy d... zjadł z takim swoim gościńcem, człecze przeklęty! Krzyknął Wilczek. Cóż ty myślisz że ja tu na złocie leżę i pieniądze kuję? A odczego rozum? Nie mogłeś to pożyczyć choć na lichwę?
— Nikt nie da złamanego szeląga! odparł obrażony Pętlakowski, zwłaszcza że sama jéjmość była przytomną.
— To już tak? nie mam wiary? zawołał Wilczek.
Adwokat ramionami zżymnął. Nie było już co i mówić, — Wilczek mruczał niewyraźne przekleństwa.
— Jeżeli o pieniądze chodzi, odezwała się od progu Chorążyna — jest jeszcze nieruszone wiano moje, a wiem że matka gotowy grosz znajdzie zawsze, trzeba więc to wziąć.
Gdy Pętlakowski spoglądał z radością niewysławioną na Chorążynę, bo mu się jakby niebiosa odsłaniały, Wilczek rzucił się straszliwie na łóżku.
— A! tak! krzyknął — tego brakło żebym ja na waszéj łasce był, i żebyście potém wzięły mnie w lepszą jeszcze kuratelę! Niedoczekanie! wolę u żyda na lichwę. Łaski waszéj nie proszę.
— Nie jest to żadna łaska, odparła Wilczkowa spokojnie. Sprawa to naszych dzieci, dla nich majątek ratować potrzeba.
— Święte słowa! potwierdził jurysta.
— U ciebie wszystko święte co ci da grosz do pazurów! odparł Wilczek. Ja tego nie chcę, słyszysz. Radź inaczéj.
Znikła z progu jéjmość, wprzódy znak porozumienia dawszy adwokatowi, który teraz już z lepszą fantazyą reszty czekał.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Zkądże ja pieniędzy mam wziąć? zapytał po namyśle Pętlakowski — zkąd? pytam?
— A odczegoż masz głowę? a doczegożeś ty mi potrzebny, jeżeli i na to rozumu nie masz? hę?
— Tandem — począł jurysta z nogi na nogę przestępując, wszystko ma swoje granice. Moja głowa, panie Chorąży, jest de jure, a nie de capsa. Pańska rzecz płacić, a moja prawować się.
Wilczek plunął gniewnie.
— Idź do trzysta!! zawołał i do ściany się odwrócił.
To był pierwszy akt dramatu, mieszczący w sobie ekspozycyą. Adwokat postał chwilę, poczekał, papiery starannie schował za nadrę i widząc że Wilczek odwrócony nawet nie patrzy, rzekł:
— Nóżki całuję!
Na to nie otrzymawszy odpowiedzi, zdążył ku drzwiom i za sobą je zamknął z przyciskiem.
Kwasota czekał go z przekąską, siedli wzdychając.
— Jak asińdziéj Chorążego znajdujesz? zapytał dzierżawca.
— Dużo zarosłym na brodzie i mocno umartwionym na sercu, — bo łaje okrutnie — rzekł adwokat. Już to po prawdzie, nigdy on nie był barankiem, ano teraz, szanując godność jego, — bodzie jak kozioł. Choremu się to wszakże przebacza...
— Gorący jest!
— Mało powiedzieć! westchnął jurysta. Prawda i to, że ja z bakaljami nie przyjechałem, ale co poseł winien?
— Cóżeście uradzili?
— Hm! chrząknął Pętlakowski, kazał mi iść za drzwi?
Weszła pani Jagnieszka, jak zawsze poważna i bynajmniéj nie skonsternowana. Na widok jéj powstali wszyscy.
— Panie Pętlakowski — odezwała się, z chorym niema co mówić o interesach. Wiele pan potrzebujesz pieniędzy?
— Ja? ochoczo się poruszywszy zaczął jurysta. Jak najwięcéj, pani dobrodziejko, jak najwięcéj! co tylko można. Zdam rachunek co do szeląga, do dytki.
Zdawała się jéjmość namyślać.
— Wiesz pan co — przemówiła naostatek. Jest ztąd nie więcéj mili do Żerdzieliszek, do matki mojéj. Ona lepiéj nademnie zna się na interesach, bo miała własne, ciężkie i wszystkie szczęśliwie doprowadziła do końca. Jedź waćpan do niéj; tam się ułoży wszystko.
Zamilkła chwilkę i dodała:
— Choremu o tém mówić nie potrzeba. Powiesz mu, że będziesz się starał poradzić na to...
Na wszystko się godził Pętlakowski, gdy mu zaświtała nadzieja zobaczenia pieniędzy. Gotów się był natychmiast wybrać do Żerdzieliszek, ale z pokoju chorego usłyszano rozlegający się głos, popierane klątwami wołanie tego — „bałwana Pętlakowskiego.“ Adwokat udał, że atrybutu nie posłyszał i pociągnął do izby, w któréj Wilczek znowu siedział oparty na łokciu.
— Żebyś téż ty — krzyknął obaczywszy prawnika, tego rozumu nie miał i nie wziął jakiéj pół kopy szlachty mojéj owruckiéj, a nie dał Zawistowskiemu sto kijów za jego szelmostwa?? hę? Ja mu je obiecałem dawno...
Tak przywitał nadchodzącego Wilczek.
— Widzi pan Chorąży — odparł Pętlakowski z flegmą, pan możesz i obiecywać i dotrzymywać takie rzeczy, jako dygnitarz i mąż w obywatelstwie mający znaczenie, to rzecz inna. Ja do tego plenipotencyi nie miałem, i, powiem szczerze, to nie moja rzecz.
— To są wszystko łotry, zbóje, którzy się spiknęli na moję zgubę, mówił Wilczek, — co tu się z nimi procesować! Krótko, węzłowato, zbić na gorzkie jabłko — będą znać mores.
Pętlakowski ramionami ruszył.
— Gdybym ja tam był! krzyknął Wilczek.
— A ręka? odezwał się reflektując prawnik.
Chorąży smutnie spojrzał na obwiązany, obcięty kłykieć i bolesne westchnienie z piersi mu się wyrwało. Zamilkł.
Ostygł trochę przypomnieniem swojego kalectwa.
— Więc tak jest źle? zapytał.
— Kryć nie będę, jest źle, niema co mówić, dodał Pętlakowski, jednakże nie zdesperowane to rzeczy, jak tylko pieniądze będą.
— A zkądże ja ci ich wezmę? zkąd? porwał się gorąco Chorąży. Dyabłu duszy nie zaprzedam...
Adwokat palec zwrócił w stronę drzwi pokoju jéjmości i mrugnął.
— A jeżeli chcą dać? szepnął.
— To tak jakbym duszę mą istotnie sile oddał nieczystéj! mruknął posępnie Wilczek. Ty ich nie znasz! o! ty ich nie znasz! Czyhają one na to! chcą tego! wszystko wziąć w garść i mnie w kuratelę!
Jurysta się niedowierzająco uśmiechnął.
— Bodajeś pan zdrów był! rzekł — oto strachu niema.
Wilczek, który dotąd siedział, położył się, jęknął i nie rzekł słowa.
— Cóż my tu, panie Chorąży dobrodzieju, wodę będziemy warzyli, przebąknął znudzony próżném oczekiwaniem Pętlakowski. Ja długo tu siedzieć nie mogę, w moich penatach niejeden proces na mnie czeka. Tu trzeba się rezolwować prędko — a nie, ja papiery zdaję i kłaniam.
— Ani mi się ty waż! krzyknął Wilczek. Znasz mnie trochę. Myślisz żem bez ręki, to sobie pod nos dam... kurzyć — ja ci drugą tak dogodzę, że już żadnego w świecie procesu potrzebować nie będziesz. Tak mi Boże dopomóż i bolesna męka Jego.
Adwokat zamilkł. Choć był nawykły do podobnych traktamentów od Wilczka, uczuł się przecie w godności swéj obrażony.
— Pan Chorąży się zapomina! wyjąknął. Kłaniam uniżenie!
— Bez fanaberyi ze mną! słyszysz — dodał spokojniéj Wilczek. Daję ci przestrogę i co powiedziałem dotrzymam. Pieniędzy weź na lichwę, na zastaw owrucki, na co chcesz, na własne gardło — a procesu mi nie rzucaj! ani się waż. Ja kiedyś przecie wyzdrowieję i wszystko się załatwi, a Zawistowski weźmie późniéj z procentem sto kijów, które mu należą. Ja w tém, gwarantuję!
Odwrócił się do ściany.
— Co powiedziawszy, piszę się najniższym sługą. Idź spać!
Odprawiony tak sumaryjnie wyszedł Pętlakowski trochę zły, lecz zaraz ochłódł przy maliniaku pana Kwasoty.
Ciemno już było na dworze, gdy na trzeci akt zawołano go znowu do Chorążego.
— Zapomniałem ci powiedzieć, odezwał się Wilczek do niego, że jeśli ty mi się ważysz wziąć pieniądze u mojéj świekry, albo u żony, to cię to co Zawistowskiego nie minie.
— Hm — odezwał się spokojnie Pętlakowski — hm, Contradictio in adjecto. Rano pan Chorąży mi mówisz, weź zkąd chcesz, na lichwę, na gardło, a wieczorem inna piosnka.
— Zkąd chcesz, ale nie od tych bab! dodał Wilczek.
— Tego ograniczenia nie było — odezwał się adwokat, i ja panu Chorążemu wprost powiadam, salwować będę interesa jak zmogę. A gdyby mnie to miało spotkać co Zawistowskiego — to pana wsadzę do wieży in fundum i takie grzywny wyprocesuję, że się kijów na wieki odechce.
Wilczek chciał się gniewać, ale się rozśmiał w końcu.
— Tęgi jesteś, bo widzisz że ja leżę, a jak wstanę! hej! patrzaj co cię czeka. Babskich pieniędzy i niewoli — nie chcę; — rozumiesz ty to??
Pętlakowski miał się ku drzwiom bez odpowiedzi.
Nazajutrz rano pojechał do Żerdzieliszek. Spytał o niego Wilczek, powiedziano mu że się wczora zgryzł mocno, na poty musiał wziąć i w łóżku leży.
— Jak się wygryzie i wypoci niech przyjdzie — zamruczał Wilczek.
Jadąc do pani Wojskiéj, adwokat, który jéj nie znał, pochlebiał sobie, iż tu, list od córki jéj przywiozłszy, nic nie będzie miał do czynienia, tylko zjeść dobre śniadanie i zgarnąć pieniądze. W tém się nieborak mocno przerachował; szczęściem że papiery wziął z sobą, nawykłszy je wozić zawsze. Wojska list odczytawszy, zasiadła do stolika i zażądała dokumentów.
Osłupiał Pętlakowski, gdy okulary włożywszy, zaczęła mu zadawać kwestye prawne, krytykować dekreta, wskazywać jego własne omyłki — gdy zamiast dobrodusznéj świekry, znalazł w niéj niebezpiecznego współzawodnika. Zmieniło to zupełnie postać rzeczy. Adwokat musiał się tłumaczyć, a wreszcie żądania swe ograniczyć znacznie. Jednakże po rozpatrzeniu się w dokumentach i w trybie postępowania Pętlakowskiego, jéjmość nie okazała ochoty powierzenia mu spraw i pieniędzy.
— Wiesz acan co — rzekła chowając okulary — przy dzieciach Wilczka Borkową zostawię; ona mnie tu zastąpi, a ja z nim do Żytomierza jechać muszę. Waćpan prawnik jesteś, nie ujmuję, doświadczony, ale ja dawniéj od niego miałam procesa. Nie zaszkodzi moja rada i wdanie się. Sędziowie, często czego dla mężczyzny nie zrobią, kobiecie dokuczliwéj akordują. Ja jestem dokuczliwa i znam się.
Wyrok ten wydany nieodwołalnie, dziwne uczynił wrażenie na prawniku; daleko może większe niż obietnica traktamentu Zawistowskiego od pana Wilczka. Nie było się co oponować — skłonił się tylko, trąc czuprynę frasobliwie, a w duchu powiedział.
— Jak Bóg miły, słuszność miał; baby są jakich drugich na świecie szukać i nie znaleźć.
Miał jednak nadzieję, że panią Wojską potrafi uchodzić i konfidencyą jéj pozyskać. Mimo to dalsze prowadzenie interesów skomplikowaném się przedstawiało. Wkrótce po otrzymaniu téj rezolucyi, adwokat pożegnał panią Wojską i powrócił do Maczków. Tu mu zaraz oświadczono, że się o niego domagał Wilczek i że go chorym uczyniono.
Poszedł do izby.
— A co-to, aż na poty musiałeś brać po wczorajszéj rezolucyi mojéj — odezwał się Chorąży. Jakże ci teraz? Nie radbym żebyś przed czasem się do Abrahama przeniósł, boś mi jeszcze potrzebny.
Pętlakowski głową potrząsł...
— Jutro jadę, rzekł krótko.
— Szczęśliwéj podróży — odparł Chorąży — a proszę cię Zawistowskiemu i tym urwipołciom co mnie myślą tradować powiedz, że ja do ich skóry wezmę intromissyą. Powiedz im to, niech wiedzą w co grają i co wygrać mogą. Donieś im téż że mnie widziałeś, że rękę jednę mam jeszcze — a na nich jéj starczy.
Cały niemal dzień toczyła się podobna rozmowa, dla któréj, co wyszedł adwokat to go nanowo przywoływano. Wieczorem się pożegnał, wziąwszy ponowione admonicye; nad rankiem już go nie było. Zajechał do Żerdzieliszek, a że Wojska do podróży nie była gotową, pozwoliła mu przodem jechać; i wyrwał się z téj łaźni tak zmęczony, iż w Przepłotach, gdzie lepszy kontusz mieniał na kitel podróżny, postanowił kilka godzin się przedrzemać.
I to mu się jednak nie udało.
Ledwie się na sianie ułożył, gdy Otwinowski wszedł z lampką w ręku.
— A co? z powrotem? zapytał.
— Tak, już.
— Z czémże?
Pętlakowski ręce obie pokazał próżne i wymownym ruchem dał do zrozumienia, iż nic nie zyskał.
— Cóż będzie? spytał Otwinowski.
— Co Bóg da.
Lakoniczne te odpowiedzi dopiero po lampce jednéj i drugiéj zmieniły się w regularne i kwieciste opowiadanie, Otwinowski się z niego dowiedział o wszystkiém.
Smutno to jest bohaterowi własnéj powieści odjąć aureolę, jaką nadaje stałość uczucia, lecz miłość prawdy wyznać nam każe, iż Otwinowski wcale na sentyment, jaki dlań była powzięła panna Jagnieszka, nie zasługiwał. Kochał się prawda mocno i gorąco, ale coraz w innéj.
Był zawsze szczerym, ale urodził się bałamutem; aże szczęścia jakoś do kobiét nie miał, i zawsze mu coś do osiągnięcia celu przeszkadzało, zakochiwał się łatwo i tracił zaraz głowę. Tak oto i teraz w austeryi się spotkawszy z wdową, odrazu jakimś magnetyzmem pociągniony ku niéj, choć wiedział, że miała inne w głowie i sercu myśli, okrutnie się w niéj rozmiłował. I co miał do Piotrkowa powracać interesa pokończywszy, z dnia na dzień wyjazd odkładał, coraz gorzéj się bałamucił, wreszcie powiedział sobie, że gotów się z nią ożenić. Może mu wyrządzenie figla Wilczkowi smaku dodawało.
Była to determinacya z jego strony szalona, bo wdowa niewiele mu przynieść mogła, i sama się przyznawała do tego, że pana Wilczka miłowała dotąd. Jednakże wiadomość o jego ruinie majątkowéj, miłością tą zachwiała mocno. Powtarzała ciągle:
— Co ja pocznę nieszczęśliwa.
A Otwinowski śmiejąc się odpowiadał:
— Niech-no pani w zwierciadełko się popatrzy, niema się czego frasować.
Przygotowywał ją tak dni kilka, a w końcu jednego dnia zebrało mu się na konfidencyą i rzekł:
— No, co długo mamy gadać — ja się z jéjmością ożenię!
Zpoczątku się bardzo wzdragała, wzięła to za żart, odmawiała, drożyła się, a w końcu rzekła:
— No, to zobaczymy. Ja tu pono nic nie wysiedzę — pojadę do domu, przyjeżdżaj waćpan do mnie. Ja sobie sama, wdowa nieszczęśliwa, rady nie dam.
Stanęło na tém.
Rozmyślali jeszcze, pocichu się umawiając dni parę, aż jednego rana kazała jéjmość zaprzęgać. O mil trzy ją Otwinowski odprowadził i za cztery niedziele obiecał przybyć.
W wigilią wyjazdu Sołotwina się znalazł w austeryi, gdyż uląkłszy się zapowiedzianego przybycia Wojskiéj, drapnął z Maczek. Dopiero gdy się dowiedział, że do Żytomierza wyjechała, odetchnął i wracać się zabierał. W czasie krótkiego swojego pobytu w Przepłotach, Sołotwina dowiedział się: primo, że Otwinowski gotów był się żenić z wdową, i że wdowa się od tego nie wzdragała.
Naostatek z okropną zgrozą przekonał się (z własnego zeznania jego), iż ten-to sam był Otwinowski, który Wilczka obciął tak haniebnie.
Digitus Dei! krzyknął Sołotwina — i niechże-to ludzie teraz gadają że fatalności niema...
Powróciwszy do Maczków, nie miał nic pilniejszego nad to, by Kwasocie powierzyć tajemnicę... Na oczy widział jak wdowa wyjeżdżała, i że Otwinowski siadł do niéj do bryczki, a służącą na swoję wsadził; powiadał że byli w takiéj z sobą komitywie, jakby się jutro pobrać mieli.
— A! zmiłuj że się — zawołał Kwasota, o tém nie gadaj Wilczkowi — bo się wściecze. Ja mu sam powiem, że wdowa do domu jechać musiała, a o Otwinowskim gdyby się dowiedział, gotów zwaryować! Dosyć już i tak z nim biedy mamy.
Sołotwina więc język za zębami zatrzymał i bawił Wilczka czém-inném; a ten z niego drwił niemiłosiernie i używał go do tego, aby żonie dokuczać. Kazał mu śpiewać pieśni niedorzeczne, zadawał pytania, na które odpowiedzi przykre jéj być musiały, a gdy Sołotwina wygadał się z czém, śmiał się i powtarzać mu kazał.
Pani Jagnieszka, siedząc z pończochą w drugiéj izbie, wielu tych lichych konceptów nie słyszała, a tych co ją doszły wcale do serca nie brała. Ale Chorąży chwilami się rozbawiał i z Sołotwiny był rad; a gdy stary się zmęczył, poił go na zabój, aby humor w nim obudzić nanowo. Pani Chorążyna kiedyniekiedy przychodziła odetchnąć u Kwasotów; tu jednego dnia, gdy się jéj nie strzeżono, trafiła na rozmowę o Otwinowskim i wdowie, i — choć cała drżąca dopytywać nie śmiała, dowiedziała się o wszystkiém.
Było to o mroku, nikt nie dostrzegł dwóch łez, które się jéj z oczu potoczyły i znikły.
Zabolała ją ta płochość człowieka, którego innym znała, lecz potém lżéj jéj było. Widziała w tém dziwne zrządzenie Boże, które ją uwalniało od nienawistnéj kobiéty przez tego właśnie, co mężowi jéj był wrogiem.
Zamilczano długo przed Chorążym o Rózi. Dopiéro gdy się zapytał raz Kwasoty, czy jéj tam drób i nabiał posyłają do miasteczka, rzekł dzierżawca:
— Niema-bo co i posyłać, już jéj tam nie stało.
— Cóż? gdzie! krzyknął niespokojnie Wilczek. Może się kto ważył? mówcie mi zaraz? Baby ją pewnie obsedowały, aż ztąd wypiekły.
— Jako żywo — odezwał się Kwasota, nikt jéj nie zaczepiał i nie pomyślał o niéj nawet, tylko — ot tak — zwyczajnie kobiéta słaba: płakała, narzekała, widziała że tu nie ma czekać na co — pojechała do domu.
Znać było po twarzy Chorążego, że go to dotknęło mocno.
— Nie dawszy nawet znać! nie spytawszy, nie opowiedziawszy się mnie! — zaczął mruczeć. Sama jedna znowu taką drogę podejmować!
Kwasota więcéj na pierwszy raz mówić mu nie chciał; i tego było dosyć, bo Chorąży wielce się zafrasował i cały wieczór nie wzdychał ale stękał i dyszał okrutnie, rzucając się po łóżku. Rano kazał dzierżawcę zawołać.
— Mój miły Kwasoto — rzekł łagodnie, co mu się rzadko trafiało, byłeś mi nieraz pomocnym, uczyń to dla mnie jeszcze, pojedź do Przepłotów i dowiedz się dokumentalnie jak się to tam z tym wyjazdem miało... Kiedy? jak? co przyśpieszyło? Wydaje mi się to prawie niepojętém, żeby tak zerwała się biedna bez racyi.
Dzierżawca przyrzekł pojechać i dowiedzieć się, lecz że nie oznaczył terminu, począł zaraz Wilczek przynaglać, aby co rychléj ruszał i powracał z wiadomością.
Kwasota w istocie miał interes do Moszka i pojechał, choć nie miał się o co dowiadywać, bo wiedział co mu było potrzeba. W mieścinie nowego nic nie napytał, oprócz iż mu żyd z pewném lekceważeniem mówiąc o wdowie, powtórzył, iż z Otwinowskim ciągłe miała konszachty. Otwinowski sam w wielkim ferworze i radości, że raz nareszcie do żony przyjdzie, rozpowiadał wszystkim iż się z jéjmością żeni.
Gdy dzierżawca powrócił i zawołano go do Wilczka, sama Chorążyna była naówczas u pani Kwasotowéj: mogli więc mówić otwarcie i — Kwasota odrazu mu pocichu rzekł, że tam gach jakiś był w téj sprawie.
Zatrząsł się aż Wilczek.
— Co-bo mówisz! Kobieta stateczna i przywiązana do mnie, to nie może być.
— Jak nie może być, rzekł Kwasota, kiedy tam wszyscy bębnią że od niéj nie wychodził, i nawet z nią pojechał kawał drogi.
— Ale któż? kto? do kroćstotysięcy! krzyknął Wilczek.
Dzierżawca zmilczał, nie chcąc go dobijać.
— Co tam to ma do rzeczy, kto? Jak mieszek skradną z kieszeni, to tam już niewiele o to idzie kto go wziął, ale że go niema.
— Przecież łotra, co skradł, należy obwiesić! przerwał Wilczek.
— A jak się ożeni?
— Mówże kto to ma być? kto?
— Ja tam nie wiem, bom go nie widział, żyd mi tylko nazwisko jego dał i mówił, że — Otwinowski.
Chorąży, zwykle jak siarka zapalny i szalony, nazwisko posłyszawszy oczy wielkie wytrzeszczył na Kwasotę, usta otworzył, jak gdyby nie wierzył uszom.
— Otwinowski?? zapytał głosem grobowym, który mu się ledwie dobył z piersi. Ten sam?
— Co ja wiem! Moszko twierdzi, że ten co go Wojska wychowywała.
Wilczek padł na posłanie.
Spodziewał się wybuchu Kwasota, ale to było owo drzewo z przysłowia, co na niedźwiedzia upada; — niedźwiedź ani jęknął. Zatoczył oczyma błędnemi po izbie i dał ręką znać Kwasocie, iż odejść może. Jak legł z tym ciężarem na piersi nieruchomy, bezwładny, tak już do wieczoru przeleżał. Zdawało mu się wszystko w świecie obojętném: pytano go — nie odpowiadał; chodzono — zdawał się nie widzieć; żona przyniosła jedzenie — nie tknął go. Wody tylko napił się parę razy, a Jagnieszka wpatrując się w twarz jego, ulękła się jéj wyrazu zrozpaczonego. Oczy miał jakby wypalone.
Nie obchodził się dzień jeden bez łajania żony, teraz słowa jéj nie powiedział złego; rękę dał opatrzeć, sam ciągle oczy miał w strop wlepione i stękał.
Jagnieszce nawet żal się go zrobiło. Wieczór gdy Sołotwina przyszedł dać dobranoc, Wilczek go ręką chwycił za kołnierz, i ku sobie przygarnął.
— Jedź ty mi do Przepłotów — odezwał się pocichu. Tam się historya stała jakaś, — to niepojęta rzecz: żebyś mi się dopytał jakto było.
Sołotwina do ucha mu się przytulił.
— Zkąd poszło, proszę Chorążego, to ja wiem, bo na to oczy moje patrzyły — zaczął szeptać. Jakeśmy ztąd uciekli przed panią Wojską i jéjmością panią Chorążyną, jam się do Przepłotów na bryczce pani Róży uczepił i tak z nią jechałem aż na miejsce. Całą drogę nieboraczka ino płakała a klęła, klęła a płakała. To się odezwie zza łez: a! ja nieszczęśliwa sierota! co ja pocznę? — to znowu: bodajby z piekła nie wyleźli.
Takeśmy dojechali do Przepłotów, do Moszka. Stanęła bryczka, ja zaraz zeskoczyłem, patrzę, we wrotach stoi w boki się wziąwszy drab duży, silny, łeb do góry. Pani się poczęła z bryczki dobywać, bo stopień wysoki był i niewygodny; co zobaczywszy ów szlachcic, poskoczył ku nam, ułapił ją w pół i na ręku wyniósłszy, postawił na ziemi. Ot, jak się poczęło, bo na to oczy moje patrzyły. Więc téż znajomość, konfidencya; a potém już ona w progu stała, on w sieni — i tak godzinami z sobą rozgadywali się.
— Chyba nie wiedziała coza jeden? krzyknął Wilczek.
— A nie! bo z początku i przedemną chytry człek nazwisko taił. A co pan Chorąży chce! co pan chce! Foemina, mości dobrodzieju, to jest zawsze, jak powiedział jeden sławny kaznodzieja — Fe! Mina! Tylko mina, mości dobrodzieju, mina ale pfe jaka mina...
Tego wywodu nie dosłuchawszy Wilczek, burknął. Jedź mi się na miejscu dowiedz — jakto było!! Chyba szatańska w tém sprawa. Sołotwina potrząsł głową, dając do zrozumienia, że się i bez interwencyi szatana obejść mogło.
Pojechała tedy pani Wojska dopilnować adwokata do Żytomierza, a o wyjeździe jéj Wilczek wcale nie wiedział, bo i tak jéj nie widywał. Podróż ta jednak, z wielkim frasunkiem i kłopotami podjęta, wcale się nie poszczęściła. Wojska wiele mogła, ale w miejscu obcém, wśród ludzi nowych, gdzie Pętlakowski miał stosunki, była na jego łasce.
Pętlakowski zaś przez drogę z myślami się bijąc, do tego przyszedł przekonania, iż baby mu się pozbyć wypadało, zbrzydzić jéj interes i psuć we wszystkiém, aby się stał jéj potrzebnym i sam wziąć mógł wszystko w ręce.
Pętlakowski ów, jak był niepozorny, maluśki, w potrzebie pokorny, pobożny bardzo, tak cichaczem chodząc różne praktykował drogi. Gdy szeroki gościniec był mu niedogodny, puszczał się na manowce.
Według niego wszystko to tłumaczyło i uniewinniało, że miał pięcioro robaczków, a nie było niepodobieństwa by się liczba ta jeszcze powiększyć nie miała. Dla tych robaczków pracował, dla nich się poświęcał — i oczy do niebios podnosił błagając o błogosławieństwo.
Uprzedziwszy panią Wojską, pierwszém było staraniem Pętlakowskiego, tak jéj drogi wszystkie zasiekami pozawalać, aby nigdzie trafić nie mogła. Wiedział już poniekąd z kim miał do czynienia, nie rachował jednak na taką energią jaką jéjmość umiała rozwinąć.
W pierwszych dniach, gdy się wzięła do interesów, powtarzał tylko pocichu:
— O! kuta! kuta baba!
Rozpoczęły się chodzenia i roboty. Powołano wierzycieli do układów, ale Pętlakowski im szepnął cicho, aby się mocno trzymali i na żadne się kompromisy nie zdawali, bo co zechcą wziąć mogą. Stanęli więc twardo, wdowa także, nie zrobiono nic — poszły rzeczy na drogę prawa.
Tu adwokat miał przyjaciół, znajomych, wpływy; przed Wojską grał rolę pomocnika, wistocie szkodził jéj wielce. Obróciły się więc interesa Chorążego jaknajgorzéj; świekra chrypła z gadania, nie dosypiała, nie dojadała, tymczasem owrucką wieś zatradowano, a do nadteterowskiéj przypuszczano szturmy. Wysiedziawszy tu kilka tygodni Wojska się przekonała, że sama nic nie zrobi, musiała się zdać na Pętlakowskiego. Obraziła go jednak tém, że pieniądze potrzebne na prowadzenie sprawy zostawiła nie jemu, ale w depozycie u kasztelana Pruszyńskiego, który je miał w miarę udowodnionéj potrzeby wydawać.
Pętlakowski zbladł posłyszawszy ten dekret, lecz zmitygował się.
— Czekaj, jędzo! rzekł w duchu — ja ci za to zapłacę! bekniecie wszyscy...
Z pokorą przystawszy na ten warunek, odprawił panią Wojską do domu.
Co tam się i jak działo, w szczegóły wchodzić nie potrzebujemy, dosyć zawczasu dowiedzieć, że Chorążego czekała nieochybna ruina.
On tymczasem leżał z niedogojoną ręką, doglądany przez żonę, zawsze dla niéj tak nieznośny jak był, lecz mniéj często do wybuchów gwałtownych skłonny.
Ręka zwolna się zaciągała, doktór obiecywał rychłe jéj wygojenie, lecz dopóki rana była otwarta, ani się bardzo poruszać ani wyjeżdżać nie pozwalał.
Cokolwiek sił odzyskawszy, Wilczek się przynajmniéj, z ręką na chustach, mógł przechadzać po izbie i poruszać, a i to mu było wielką pociechą.
Od czasu jak się o niecnéj zdradzie Rózieczki dowiedział, stał się dziwnie milczącym; nie gniewał się, szydził tylko i pogardliwemi doskwierał słowami.
Gdy mu milczenie dokuczyło, brał Sołotwinę do izby, kazał mu piosenki przeciw niewiastom śpiewać, powtarzał je i zawiązywał rozmowy zjadliwe, w których nie oszczędzał płci białéj.
Wszystkiego tego jéjmość z drugiéj izby, przesiadując w niéj, bardzo często godzinami całemi słuchać musiała, niekiedy jednak znaku nie dała by to ją obeszło.
Spory z mężem w początkach tak gwałtownie przez niego wywoływane, ustały. Burknął czasem, ofuknął, połajał, a nie otrzymując odpowiedzi rychło ustawał.
Biednéj kobiecie nudziło się straszliwie saméj, tęskniła za dziećmi, w których całe jéj życie tkwiło. Gdy czasem ze wsi chłopki przychodziły za interesami do dworu, przynosząc dziatki z sobą, a trafiło się, że pani Jagnieszka je u Kwasotowéj spotkała, szła do tych biednych chłopiąt, patrzyła na nie i łzy się jéj z oczów toczyły, przypominając swoje tak jak osierocone. Choć siostra, pani Borkowa, pilno ich tam strzegła i krzywdy nie miały, ale któż dzieciom matkę zastąpi?
Chorążyna trwożyła się zazdrośnie o to, że się one do siostry jéj przywiążą, że o niéj zapomną.
Często donoszono z Żerdzieliszek, że się chłopcy dobrze mieli — to jednak nie starczyło Jagnieszce. Byłaby pojechała do nich, lecz męża się nie godziło odstąpić.
Pisząc do pani Borkowéj ważyła się w końcu dodać raz; aby jéj kiedy dzieci choć na godzinę do Kwasotów przywiozła. Chłopcy mieli — starszy czwarty, młodszy rok trzeci, ale się dziwnie bujno i wcześnie rozwijali, a paplało to i swawoliło nad wiek ochoczo i głośno. Już w nich poczynała grać ta krew ojcowska kipiąca, niepowstrzymana, co i do wielkich czynów pędzi i do złego zagrzewa, jak nią losy pokierują.
Borkowa piękny dzień wybrawszy, młodszego chłopca na kolana wzięła, drugiego posadziła przy sobie i ruszyła z tą niespodzianką do Maczków.
Nakazała ona dzieciakom aby się cicho sprawowały, lecz gdy wysiadać przyszło, chłopcy zobaczywszy nowy dwór, psy w ganku, ludzi, oba głośno poczęli wykrzykiwać. Wilczek znał już we dworze wszystkie głosy ludzkie, uderzyła go wrzawa dziecięca. Chodził właśnie po izbie, otworzył drzwi i ujrzał żonę, która wybiegła, instynktowo poczuwszy dzieci, poklękła i z obu stron objęła za szyję rękami chłopaków, ściskała ich i całowała.
Obrazek ten, na który rzucił okiem, natychmiast trzasnąwszy drzwiami aby nań nie patrzeć, poruszył go niewypowiedzianie. Gniewał się nie wiedząc czego, chciał łajać, nie wiedząc za co, otworzył drzwi powtórnie, ale już w sieniach pusto było, znikły dzieci, żona z niemi pobiegła do Kwasotów, gdzie wesoły hałas, opowiadania i szczebioty słychać było. Wilczek uszu nastawił, serce mu biło.
W izbie z nim był tylko zwykle asystujący mu i błaznujący Sołotwina.
— Słuchaj no, stary — odezwał się do niego, zdaje mi się, że jéjmości dzieci przywieźli. Pochowali je przedemną. Cóż to jest? Myślą żem zbójca, że je zjem! Żeby mi tu zaraz chłopców przyprowadzili.
Gdy Sołotwina wbiegł z tym rozkazem naprzeciwek do Kwasotów, Jagnieszka zczerwieniała, pobladła, przycisnęła do piersi dzieci i stała niema.
— Niema co, odezwała się rezolutna Borkowa, juści mu dzieci trzeba pokazać...
— To je nastraszy, albo... nie mogła dokończyć Chorążyna, przyszła jéj na myśl blizna, którą miała na czole.
— Nie chcesz ty — to ja pójdę z niemi, odparła Borkowa, a że im nie dam nic zrobić złego, możesz być pewną.
To mówiąc śmiała kobiéta na ręce chwyciła jednego, za rękę drugiego i natychmiast zabrała się spełnić, co postanowiła.
Jagnieszka patrzyła na nią strwożona. Sołotwina przodem idąc drzwi otwierał.
Wilczek stał wpośrodku izby, widocznie spodziewając się żony z dziećmi, obaczywszy Borkowę pokręcił wąsa i sapnął.
Dzieci, które go już nie pamiętały i nie znały prawie, na widok tego strasznego, zarosłego z ręką poobwiązywaną mężczyzny, przestraszone tulić się zaczęły do ciotki.
Napróżno usiłowała zmusić je aby rękę ojca pocałowały. Młodszy, którego niosła Borkowa, gdy go przytknęła do ręki Chorążego rozpłakał się, a starszy rozbeczał za nim. Utulić ich było trudno.
Chorąży krzywił usta, hamując się tylko dla Borkowéj.
— Otóż to widzi jéjmość, jak mnie z łaski mojéj dobrodziejki dzieci kochają. Do téj pory jam ich prawie nie widział.
— A czy to Jagnieszka temu winna? spytała Borkowa.
— To mi się podoba! Któż? ja? Przecie dziećmi nie dysponuję.
To mówiąc chłopcom się przypatrywał, które do niego były dziwnie podobne.
— Dzieci nawet tu w tym dworku napół przez państwa Kwasotów zajętym, pomieścićby nie podobna — dodała Borkowa.
Po pierwszéj chwili przestrachu, dzieciaki się uspokoiły, ciekawie tylko wpatrując się w groźną twarz ojca.
Niewiadomo jaka fantazya przyszła Wilczkowi być na nie łaskawym. Leżało jabłek kilka na stole, dał po jedném chłopcom. Młodszy przyjął wprawdzie owoc, ale go obu rączętami ścisnąwszy, wolał z pod oka na ojca patrzeć; starszy opatrzył, ukąsił i jakby go to ośmieliło, wysunął się po pokoju sznurkować.
Stała szabla przy łóżku, którą już Wilczek nie mógł władać, chyba lewą ręką. Wisiały przy niéj purpurowe ubarwione rapcie, galonami świecące, chłopak wprost na szablę się puścił i jabłku dając się toczyć po podłodze, oburącz ją porwał, a oczy mu się zaiskrzyły.
Zobaczywszy to Wilczek, cały drgnął, rozśmiał się i impetycznie do chłopca przypadł, jedyną ręką tuląc go ku sobie i całując. Dzieciak tak był tą nową zabawką zajęty gorąco, że się nawet nie bronił.
— Prawy Wilczek będzie z niego wołał Chorąży — jak zoczył szablę, krew w nim do niéj zagrała. Hej! hej! trzeba byś się do niéj wziął zawczasu i ojca mańkuta wyręczył.
Łza mu się z oka potoczyła i wstał. Borkowa ledwie mogła starszego odwołać od szabli i z obu razem po chwili wyszła do Kwasotów, gdzie ją czekała niespokojna Jagnieszka.
Spojrzały sobie w oczy.
— Wszystko poszło jaknajśliczniéj — szepnęła siostra. Spisał się starszy i do szabli pobiegł, ojcu się tém serce rozradowało, myślałam, że go zjé!
Pierwsze to było lepsze poruszenie w człowieku, które z pod popiołów i zgnilizny żywą iskrę dobyło.
Jagnieszka pozostała ze swymi chłopcami u Kwasotów, aż do godziny odjazdu ich. Wilczek już się nie śmiejąc upominać o dzieci, Sołotwinę tylko raz wraz posyłał.
— Idźno zobacz, co oni tam robią, czy im choć jeść dali, bo te baby gotowe ich téż morzyć głodem, a to źreć potrzebuje.
Przed wyjazdem Borkowa poszła znowu z chłopcami pożegnać Chorążego. Tym razem zimniejszym się być zdawał, ale w końcu szepnął.
— Niechajby czasem się przetrzęśli... a przyjechali.
Gdy bryczka odchodząca zaturkotała, poszedł do łóżka i położył się, żony już dnia tego nie widząc. Jagnieszka była zarazem smutną, odżywioną i niespokojną.
Widok chłopców na myśl jéj przywiódł przyszłość ich, życie z mężem tym, wychowanie, wszystkie walki, które ją czekały i męczeństwo nie żony już ale matki, stojącéj w dzieci obronie.
Wilczek w Łomżyńskiém, choć u siebie w domu, czuł się obcym, nad Teterowem i Owruckiém był dopiero u siebie. Nudziło mu się coraz bardziéj, a że rana się dogajała, siły wracały, ciągle wzdychał do powrotu i podróży.
Nie mógł się téż z tą myślą pogodzić, że szabli wyrzec się musi; — szabli, bez któréj dawniéj stąpić nie chciał. Było to zostać bezbronnym na łasce ludzi, których ani w mowie swéj ani w obejściu się nie szczędził nigdy. Jedyną tedy pociechą było lewą rękę wprawiać do władania orężem. Słyszał o tém i widział takich co się lewą bijali, czemużby i on nie miał tego potrafić. Często więc dobywał swéj staréj przyjaciółki dożywotniéj i machał nią, a wywijał. W początkach szło to ciężko i niezręcznie, potém coraz lepiéj i raźniéj, choć do dawnéj wprawy i zwinności jeszcze było daleko.
Na tych próbach fechtowania najgorzéj Sołotwina wychodził. Wilczek kazał mu zwykle po obiedzie brać do ręki lada kij i bronić się, a sam nań nacierał. Stary Sołotwina, choć niegdyś nieźle nawet się rąbał, wprawę był stracił, ociężał i już mu to nie szło. Z wielką więc pociechą dla Chorążego bywał regularnie pobity i dostawał kilka płazów po plecach, które potém rozcierał.
— Bo jegomość masz taką ciężką rękę — wołał jęcząc, że choć niby łaskawie się ze mną obchodzisz, a przysiągłbym że sińce są.
— Bo powinny być! śmiał się Wilczek.
Ręka była zagojona, lecz jedno miejsce, błoną delikatną pokryte, razy kilka się na nowo otwierało — musiano ostrożności zażywać, bo się zaogniało.
Pani Wojska z Rusi już była powróciła, przebąkując że możeby nieźle było, gdyby Wilczek sam wrócił tam i interesów swoich pilnował.
Stosunek z panią Jagnieszką zawsze napozór był ten sam, chłodny, czasem do rozdrażnienia dochodzący, jednakże Wilczek się mitygował, a gdy z pokorą i spokojem swym zwykłym odchodziła, często za nią długo wzrokiem wiódł i powzdychiwał. Nie spojrzeli sobie w oczy nigdy prawie, a jedno na drugie potajemnie spoglądali, jakby badając wzajemnie. Jagnieszka o mężu przed nikim, nawet przed siostrą, nie mówiła wcale, albo mówiła tłumacząc go i nie dopuszczając przy sobie go obwiniać. Od czasu do czasu Borkowa przyjeżdżała z dziećmi, a Chorąży zaraz dowiadywał się o tego zucha, co się to brał do szabli, i przynosił mu ją do zabawy.
Oba chłopcy, że na nich nie wykrzykiwał i nie połajał nigdy, oswoili się z nim i dokazywali w jego izbie co chcieli. Śmiał się z nich i na chwilę dziecinniał. Jéjmość przeze drzwi przyglądała się i także uśmiechnęła się nieraz.
Stosunek jednak wogóle pozostał zimny, suchy — przykry. Ani jedno ni drugie pierwszego kroku do zgody zrobić czy nie mogło, czy nie śmiało.
Gdy pani Jagnieszka siedziała u Kwasotów a był Sołotwina, z którym najchętniej gwarzył Wilczek, odzywał się do niego często.
— Widziałeś ty kiedy taką kobietę? Ta, to jakby ten bałwan co go dzieci zimą ze śniegu robią, lód i mróz w niéj więcéj nic. Żeby się rozśmiała, żeby się poruszyła, żeby dała dobre słowo? Nigdy!
— Proszę Chorążego, odpowiadał Sołotwina, jakże można wymagać aby po wojnie — pobity pierwszy rękę wyciągał?
— A któż ją pobił! wołał Wilczek. One mnie pobiły, nie ja ich. Kto tu zwyciężony? Nie one — patrzaj, że przeprowadziły z Wojską co chciały, a ja w kpy poszedłem! Juści jéj do nóg nie padnę, miłosierdzia prosząc. Mam taką naturę, że mi o pokorę najtrudniéj! Co nie mogę, to nie mogę.
I tak się po staremu ciągnęło.
Wojska miała ciągłe listy i raporta od Pętlakowskiego, który jéj nie ukrywał stanu opłakanego interesów, zawsze dając uczuć, że ona w czémś zawiniła, nie dając mu swobody należnéj.
Staréj się to znudziło wreszcie.
— Niema na to rady, powiedziała Borkowéj, jedź powiedz Jagnieszce niech się zabierają i ruszają, niech sam się do jurysty weźmie. Już téż się wylizał, a może go bieda nauczy rozumu.
Pojechała pani Borkowa z tém naprzód do siostry, a gdy ta zmilczała, wdawać się sama nie chcąc, poszła do Chorążego.
— Matka się waćpanu kłania — rzekła. Kazała powiedzieć, że nieodrzeczy by może było na Wołyń jechać i interesów dopilnować, bo Pętlakowski zły czy dobry, ale i na niego oko mieć trzeba.
Ponieważ doktór tylko na ocieplone powietrze czekać kazał, a wiosna jakoś wczesna się okazywała, Wilczkowi zaś nawet ze Sołotwiną piekielne już dojadły nudy, chwycił się zaraz téj myśli.
— A! na miłego Boga, bodaj jednéj godziny jechać jestem gotowy. Już tego kraju mam póty i téj niewoli w jaką mnie wtrąciło kalectwo.
Z Kwasotą pomówiwszy na prędce, natychmiast dał Chorąży rozkazy do podróży, chociaż rękę jeszcze na chustce nosić musiał bo mu doskwierała. Pobiegła Jagnieszka pożegnać matkę i zabrać dzieci...
Szła tedy kolasa jejmościna w koni cztery przodem, z nią, chłopcami i dziewczyną niańką a służącą; za nią bryka pana Chorążego obładowana i wozik mały z kuchtą i rądlami, bo bez tego naówczas dłuższéj podróży odbyć nie było można.
Powoli się wlekli; często niecierpliwy Wilczek długie dnie wyznaczał na noclegi — i nocy zachwycił. Jechał chmurny i jakby sromając się kalectwa swego, dopiero gdy ku Wołyniowi zbliżać się poczęli, polesia okrążające go przerznąwszy, gdy się kraj ten i wesoły i żyzny a we wszelakie dary Boże obfity ukazał oczom jego, a przypomniał młodość tu spędzoną, poweselał Wilczek, raźniej mu się stało na sercu.
Już ku Żytomierzowi się zbliżając, na popasach i noclegach natrafił znajomych i dawnych towarzyszów wesołego żywota; tu dopiero ściskania się, wrzawa i kielichy musiały występować. Wracała buta dawna i humor ów kawalerski. Każdemu opowiadał ukazując rękę swoję, że to jeszcze rachunek nieskończony. Bóg miłosierny — mówił — zdybiemy się gdzieś jeszcze, moja lewa niczego już młyńca robi, jeszcze mu uszy poobcinam!
Na ostatni nocleg przypadła między pagórkami stojąca karczma ogromna, na wielkim trakcie do któréj przybywszy z wieczoru Wilczek, roztasowawszy się w niéj, wrota kazał pozamykać szczelnie i gospodarzowi oświadczył, że nikogo więcéj nie wpuści.
Tymczasem, co na wiosnę nie nowina, zerwała się burza z ulewą i piorunami, straszna tak, że i pod dachem niebardzo sucho było. Wilczek, uchowaj Boże piorunu, kazał ludziom być w pogotowiu, i sam chodząc po szopie czekał aż się nawałnica skończy, gdy we wrota karczmy walić poczęto i wołać:
— Otwieraj!
Przyskoczył sam Chorąży i odpowiedział, że gospoda pełna, aby sobie szli precz, bo im nie otworzą. Przez szpary wrót widać było kupę koni i wozów parę.
Głos z drugiéj strony groził i łajał, że wrota wysadzić każe. Odpowiadano sobie wzajemnie. Wilczkowi i tyle nie było potrzeba ażeby go do szału pobudzić.
Wyrostka pchnął aby mu szablę natychmiast przyniósł i parę pistoletów podróżnych. A tu już wrota trzeszczeć zaczynały, bo je z tamtéj strony drągami podważano.
— Jakem żyw w łeb palnę jak psu — kto mi się tu krokiem waży! wołał Wilczek.
— Patrz-ino abyś sam po łbie nie dostał! krzyknął zapamiętale podróżny z drugiéj strony. Gospoda dla wszystkich wolna.
Ledwie Chorąży miał czas rapcie przypasać i pistolety w rękę wziąć, gdy jedna połowa wrót wyłamana z wrzeciądzów, z ogromnym łoskotem padła na ziemię, i w téjże chwili Wilczek dotrzymując danego słowa, zmierzył do stojącego na koniu u wrót mężczyzny — palnął.
W zmroku rozjaśnianym na chwilę błyskawicami postrzegł, gdy dym się rozszedł, że ów napastnik za piersi się chwycił, zachwiał, ludzie do niego skoczyli i z konia walącego się wzięli na ręce. Krzyk i lament dały się słyszeć za wrotami.
— Dobrze mu tak, niechaj nie czyni gwałtu na publicznej drodze! zawołał Wilczek — ma czego chciał. Odstąpił jednak od wrót i nie bronił wnieść pod dach ranionego, jak mu się zdawało, człowieka, gdy posłyszał ludzi jego krzyczących:
— Jezu, Marya! w samo serce!
Mimowoli swéj zbliżył się i poznał zbladłą, już trupiejącą twarz — Otwinowskiego.
On to był, jadący na wesele! on, którego nieszczęśliwy traf jakby naumyślnie wpędził na mściwą kulę Wilczkową.
Chorąży poznawszy go, oczom jeszcze nie wierzył; stał osłupiały, jakby w ziemię wrósł. Dopiero po chwili zdobył się na pytanie:
— Kto wasz pan?
— Otwinowski.
Zszedł Wilczek jak obłąkany od wrót do gospody, gdzie żona wystraszona i burzą i strzałem, tuląc dzieci, modliła się drżąca. Postrzegłszy męża straszliwie zmienionego domyśliła się nieszczęścia...
Chorąży był prawie nieprzytomny. Stanął przed nią, popatrzył długo.
— Zabiłem! odezwał się — zabiłem! Przeznaczenie było! Bóg chciał! Nie wiedziałem kto...
Jagnieszka nie miała siły zapytać kogo zabił i krzyknąwszy oczy zakryła.
— Zabiłem Otwinowskiego! dodał Wilczek...
Stłumiony krzyk wyrwał się z jéj piersi — i płakać poczęła.
Chorąży przechadzał się po izbie niespokojny. Burza zaczynała ustawać — myślał długo, posępny, mrucząc sam do siebie.
W pół godziny potem kolasa, bryka, wóz, wszystko w posępném milczeniu wyciągało z gospody na całą noc w dalszą drogę.
Chorąży z trupem niechciał pod jednym dachem nocować.
Nie śmiał go nikt zatrzymywać a nie było téż komu; strwożony karczmarz pchnąwszy konnego do miasta, zaryglował się w izbie, truchlejąc o własne życie. Ludzie zabitego płakali nad nieboszczykiem.
Siadłszy do bryczki swej Wilczek półsenny, rozgorączkowany, jechał z takiemi myślami wijącemi mu się po głowie, jakgdyby rozum od nich miał postradać.
Nie zabójstwo go tak niepokoiło, bo pragnął zemsty i szukał tego nieprzyjaciela, — strwożony był tém zrządzeniem losu, który mu rzucił na pastwę tego człowieka, jakby mówił: — oto masz czegoś był głodnym! W przygodzie téj nocnéj, niespodzianéj, było coś przerażającego, jakby wdanie się jakiéjś niewidzialnéj siły i pomsta Boża.
Chorąży nie rozumiał czy mu to służyć miało na wybawienie czy na zgubę — w sumieniu czuł zgryzotę i obawę wielką. Mimowolnie myśl podnosiła się ku Bogu, modlił się gorąco, łzy z pod męzkich powiek tryskały, zaciskał ręce, jęczał.

W tém osłupieniu jakiemś, którego nie pojmował, bo mu nie podlegał nigdy, prawie zapomniawszy o dzieciach i żonie, nie dając ludziom żadnych rozkazów, sam niewiedział jak znalazł się nad ranem w Żytomierzu, a ujrzawszy miasto, dopiero oprzytomniał nieco. Z katedry, z kościoła jezuitów i bernardynów odzywały się właśnie ranne dzwony, wołające na mszę świętą. Mieścina tylko co się budziła. Bryka przeciągała wtedy około muru okalającego kościół bernardyński, na którym stał naówczas, zwrócony w ulicę, obraz śmierci z napisem starym, przypominającym ludziom ich przeznaczenie:

Śmierć goni, czas ucieka.
Bóg widzi, wieczność czeka.

Chorąży spostrzegłszy drzwi w kościele otwarte, wyskoczył z bryczki, nawet się koniom nie kazawszy zatrzymać i wbiegł do środka.
Ksiądz właśnie ze mszą wychodził; Wilczek padł przed ołtarzem krzyżem na ziemię, począł się modlić i płakać.
Sam nie wiedział jak długo tak przeleżał wśród gromadzących się ciekawie ludzi, rozmarzony wpół-obłąkany, narzekając i na siebie i na los swój nieszczęśliwy.
Jeden wyrostek tylko towarzyszył mu do kościoła, uląkłszy się o pana; konie, powóz Chorążyny pociągnęły wprost do dworku przy Wilskiéj ulicy, gdyż Jagnieszka, mimo całéj siły ducha, znękana upadała od znużenia i trwogi.
Gdy się ranna msza skończyła, a Chorąży przy pomocy chłopca powstał z ziemi, jakaś odwaga i determinacja gwałtowna wstąpiły weń. Gotów był czoło stawić wszystkiemu co go spotkać mogło.
— Dziéj się wola Boża nademną! zawołał.
Nie zwróciwszy się już ku dworkowi za żoną, nie chcąc spoczynku, wprost poszedł Chorąży do urzędu zameldować się sam jako zabójca podróżnego, który mu się nocą do karczmy przez niego zajętéj dobijał.
Zarazem prawie z nim wieść o tém morderstwie, przez konnego posłańca z gospody, doszła z drugiéj strony do urzędu.
Nie było zabójstwo tego rodzaju rzadkością w onych czasach, niekiedy o takie strzały przypadkowe czy umyślne długie się toczyły procesa (jak między Ciechanowieckimi i Strutyńskimi), często z nich obwinieni wychodzili bezkarnie. Miewała jednak sprawiedliwość paroksyzm surowości, gdy sprawcą był człowiek, na którego czyhali nieprzyjaciele, czego przykładem dekret na Wołodkowicza.
W podobném jemu położeniu znajdował się Chorąży, na którego oddawna czatowali ludzie przezeń lekceważeni a mściwi. Dla nich była to sposobność pozbycia się człowieka, którego się obawiali. Starczyło samych wierzycieli Wilczka i ich popleczników do podniesienia wrzawy i nawoływania u sądu, aby dano przykład surowy.
Dla wszystkich, których sobie wybrykami dawnemi naraził Chorąży, wieść o popełnioném przez niego zabójstwie była manną z nieba, radością wielką, tryumfem.
Na przyjaciół nie wiele można było rachować, bo ci dostoją w szczęściu, ale gdy się noga ośliźnie — kryją się, aby obżałowany nie pociągnął ich z sobą.
Mógł się więc spodziewać Chorąży wrzawy przeciw sobie wielkiéj, a mało głosów za sobą. Nie chciał jednak uchodzić sprawiedliwości, ani się kryć od kary.
Gdy pod wieczór, napróżno oczekując na męża, Chorążyna łamała ręce, sama nie wiedząc co ma czynić, nadszedł z lisią miną, zasmucony niby głęboko, Pętlakowski, zwiastując jéj tonem kondolencyjnym, iż pan Chorąży sam się oddał w ręce sprawiedliwości i do więzienia inkwizycyjnego został wzięty. Nie taił przed nią poczciwy człek, wyrażając trwogę wielką, że sprawa była bardzo niedobra, ludzie źle usposobieni, a skutki jéj mogły wypaść fatalnie.
— Zgrzeszyłbym, gdybym to taił przed panią Chorążyną dobrodziejką, mówił wzdychając i składając ręce. Jedna szczególniéj okoliczność może wpływ wielki wywrzeć na sędziów — któż uwierzy aby to być miało dziełem przypadku? Zabity był antagonistą jegomości, mieli z sobą do czynienia, powiedzą ludzie iż zasadzka była i morderstwo rozmyślne.
Chorążyna słuchała w rodzaju niemego osłupienia.
Pętlakowski, który zawsze w niéj wstręt jakiś obudzał, teraz wydał się jéj ze swą boleściwie skrzywioną twarzą fałszywym, niemal strasznym. Zmilczała przed nim niechcąc się ani rozwodzić ani tłumaczyć, ni zwierzać z tém co czynić miała. Zażądała tylko od prawnika, ażeby jaknajprędzéj z mężem, chociażby przy świadkach, widzieć się mogła.
Pętlakowski i w tém upatrywał trudności nieprzełamane, dopókiby inkwizycja zupełnie skończoną nie została. Do téj zaś tyle różnych musiano używać osób i świadków, iż rychłego jéj odbycia spodziewać się nie było można.
Natomiast, serdeczność wielką okazując prawnik, w sekrecie radził Chorążynie natychmiast na wieś pośpieszać, gdzie jéj tradycya groziła, ażeby w razie zajazdu choć mobilja i precjoza ratować mogła, gdyż przy zajechaniu majątku i to przepaść mogło.
Można było sądzić, iż się energicznej pani chciał ztąd pozbyć, tak usilnie o wyjazd nalegał.
Na to mu Jagnieszka żadnéj stanowczéj nie dała odpowiedzi.
Pętlakowski zakląwszy się, iż chorążego bronić będzie tak jakby własnego życia, odszedł zostawując wrażenie człowieka, który knuł zdradę i rachował na nieszczęście cudze.
Pierwsze godziny, dzień pierwszy złamał nieszczęśliwą niewiastę, czuła się bezsilną — wejrzenie na dzieci wróciło jéj energią i męztwo.
Przez matkę wrażony i z własnego instynktu wstręt miała ku adwokatowi, czuła potrzebę innego doradcy i opiekuna. Na nieszczęście przeszłe życie Wilczka odstręczyło od niego poważniejszych ludzi, odepchnęło lubiących spokój i unikających wrzawy a szału... Jeden Baranowski na myśl przychodził Chorążynie, który, chociaż do zapalczywego myśliwstwa dopomagał Wilczkowi, człowiekiem był (gdy nie polował) statecznym, poważanym powszechnie i zacnym. Bawić się w dobréj kompanii lubił, jak wszyscy swojego czasu, ale usłużyć umiał i narazić się nie lękał. Napisała więc Chorążyna do pani Baranowskiéj, prosząc męża jéj o pomoc i opiekę...
Pomimo rady Pętlakowskiego, nie chciała ani jechać do Żebrów, ani się od męża oddalać, bo mu się być pomocą spodziewała. Drugiego posłańca natychmiast do Wojskiéj wyprawiła wołając jéj na ratunek.
Drugiego dnia, chociaż wielce tą tragedyą przerażona, Baranowska nadbiegła sama, oznajmując iż mąż tuż za nią podążał.
Znalazła już Chorążynę zbrojną przeciwko wszystkiemu co ją spotkać mogło, gotową do walki z losem przeciwnym w imię obowiązku, zrezygnowaną niemal spokojną. Ten hart jéj duszy żywéj i namiętnéj pani Baranowskiéj wydał się niemal chłodem i obojętnością.
Ona zawsze upierała się przytém, że Chorąży wart jéj nie był, i że najlepiéj go było — porzucić. Ale — o tém i mowy być nie mogło.
Wprędce po żonie nadciągnął i Baranowski, który się z chętną oświadczał pomocą, nie kryjąc z tém, iż orzech był twardy do zgryzienia. Trzeba było starać się pozyskać ludzi, zwyciężyć uprzedzenia przeciw Chorążemu powzięte niemal słusznie, gdyż porywczość jego niepomiarkowaną i gwałtowność znali wszyscy. Na pierwszy odgłos o wypadku nieprzyjaciele Wilczka szerzyć zaczęli to przekonanie, że zabójstwo wcale przypadkowém nie było, że Wilczek czyhał na tego wroga, który go obciął i z jego pupillą miał się żenić właśnie. Ukartowaną więc było rzeczą zasiąść nań na gościńcu, wszcząć zwadę i bezbronnego zastrzelić. Zdawało się to daleko prawdopodobniejszém niż nocny strzał do nieznanego człeka.
Ktokolwiek chciał niewinności dowodzić i trafu — odpowiadano mu:
— Dajcież pokój! Mówcie komu chcecie — dziecko temu nie uwierzy. Dawno to było uplanowane, mieli z sobą na pieńku! Otwinowski chciał się żenić z jéjmością, któréj mu nie dano, obciął szkaradnie Chorążego, i wdówkę mu odmówił — to dosyć. Kto zna Wilczka, ten już wie co się tam z nim działo...
Wszyscy nieprzyjaciele Chorążego, których sobie słowy czy czynem naraził, wrzawę podnosili okrutną, krzyczeli, że powinien gardło dać, jako morderca, który zdradliwie bezbronnego w zasadzkę wprowadził.
Korzystając z bezbronności Chorążego, w nadziei że już żyw nie wyjdzie z więzienia, Zawistowski z towarzyszami wnet się wzięli do tradowania Żebrów, jakoś tak rozbroiwszy Pętlakowskiego, że nibyto się broniąc, biegając, protestując, nic na to poradzić nie mógł.
Pocichu téż posłano do ubogiéj familii Otwinowskiego, aby przybyła instygować przeciw mordercy i domagać się wymiaru sprawiedliwości.
Adwokat o wszystkiém donosił wiernie Chorążynie głosem jękliwym, ze łzami prawie, świadcząc się sumieniem, zaklinając, że na to nie było rady, że on sam tak się już naraził prześladowcom Wilczka, którzy się nań odgrażali, że przez ulicę mu przejść straszno było.
Chorążyna milczała — wiedziała odrazu iż na niego rachować nie mogła.
Zajechano więc jednego dnia majątek nadteterowski, a że wioska w Owruckiem już była zatradowana, a łomżyńska szła dzierżawą i stała pod procesem nieskończonym z Kwasotą, Chorążynéj pozostał jeden tylko nędzny dworek przy Wilskiéj ulicy i — pomoc matki. Dochodu ani grosza mieć nie mogła, zapasu nie miała, a obrona w sprawie kryminalnéj i inne procesa z wierzycielami ciągłych wydatków wymagały.
Pętlakowski przychodził po pieniądze, choć wiedział dobrze, że ich nie było, i tłumaczył się potém iż sparaliżowanym został nie mając ich w porę.
— Wszyscy potem powiedzą — winien Pętlakowski, a cóż on zrobi grosza nie mając przy duszy. Stracę reputacją Bóg świadkiem — tyle wszystkiego!
Baranowski, najlepszych chęci człowiek, jak największa część szlachty polskiéj, pieniędzy nie miał nigdy, kredytu mało. Cała nadzieja na pani Wojskiéj spoczywała.
Z tą znowu, nawet córce sprawa łatwą nie była. Z tego co miała wyzuwać się nie mogła, nie chcąc na łasce dzieci pozostać.
Codzień prawie ktoś do dworku ze złą nowiną i smutną przychodził twarzą. Sprawa jawnie obrót brała niedobry, Pętlakowski coraz dziwniéj bałamucił, gadał wiele, a potajemnie ujęty przez wierzycieli Chorążego nie robił już nic, narzekał tylko. Lamentował, sykał, na ludzi składał winę. Pana Boga nieustannie wzywał na świadectwo i w pomoc — rozpaczał, płakał nawet niekiedy przed panią Wilczkową, i pewien że się oczyścił, siedział w kątku.
Przed ludźmi jak Baranowski, składał winę wszelką na brak owego nervus rerum faciendarum, bez którego, jak mówił, i anioł z trybunału nie wyszedłby cało.
Oczekiwano więc pani Wojskiéj jak wybawicielki, a listu od niéj i jéj nie było tak długo, iż nieszczęśliwa Chorążyna drobne klejnociki, jakie z sobą miała, dla utrzymania siebie, męża i dzieci sprzedawać już musiała.
Czyniła to potajemnie, nie żaląc się, nie skarżąc, nie prosząc nikogo, a że Wilczek w więzieniu o niedostatku wiedzieć nie mógł i kwitki jego ciągle przynoszono — wszystko szło niemal dla niego. Odmówić mu było — narzekałby na opuszczenie. W téj nawale klęsk mnogich pani Jagnieszka zdawała się urastać do bohaterstwa cichego, kryjąc się z tém co cierpiała, okazując oblicze niemal obojętne, skąpiąc słów, krzątając się około dzieci i codzień na każdy turkot zwracając się z nadzieją do matki.
Wojska nie przybywała; posłaniec nie wracał, list nie przychodził, nie wątpiła więc że ją matka nie opuści.
Lecz dnie, godziny stawały się nieprzebytemi wiekami ciągle zawiedzionych nadziei.






Inkwizycyjne więzienie nie było naówczas bardzo surowém, dla kogo innego mogły się drzwi jego otwierać i przystęp ludzi potajemnie był możliwy. Wilczka wszakże pod pozorem iż był bardzo niebezpiecznym człowiekiem, popędliwym, przewrotnym, trzymano pod ścisłą strażą. Niechętni mu powiadali, że miał zamiar ujść aby broić znowu, i że, choć się sam oddał w ręce sprawiedliwości, teraz lękał się jéj wymiaru.

Odmawiano więc żonie przystępu do niego, Pętlakowski tylko w obec świadków mógł się widywać z klientem, na co, choć się uskarżał, rad był w duszy z tego.
W początkach determinowany i mężny, pewny siebie, gdy się zamknięcie i sekwestr przeciągać zaczęły, jak każdy człowiek temperamentu gorączkowego, niecierpliwego — przebywszy pierwszy kryzys gwałtowny, na siłach opadać zaczynał, rozpaczał niemal o sobie.
Nie wiedział o tém, że żonie się z nim widzieć nie dopuszczano, bo o niéj z obcymi mówić nie chciał i nie pytał nawet co się z nią działo, w przekonaniu będąc, że ona go opuścić, wyrzec się musiała, któż wie, może mścić chciała nawet za krew zabitego.
Po długiém milczeniu, wybuchnął z tém raz przed Pętlakowskim, który, choć bronił Chorążynéj, czynił to tak mdło, nieskutecznie, półgębkiem, że w Wilczku utwierdził przekonanie, iż w niéj miał najzajadlejszego nieprzyjaciela.
Nie mówił już nawet więcéj o tém, a gdy adwokat wspomniał o niéj, usta mu zamykał i odezwać się nie dozwalał. Cóż w tém było dziwnego zresztą? Czuł sam, że jego obejście się z żoną serca jéj pozyskać mu nie mogło.
— Chce się odemnie uwolnić, bo mnie zawsze nienawidziła. Jak mi łeb zetną, łatwo znajdzie drugiego — młoda jest. Biedne moje chłopcy... zmarnieją w cudzych rękach — wola Boża! pomsta Boża!
Z téj rozpaczy, tęsknoty, przewidując już, iż się przyjdzie pożegnać ze światem, do serca nie ze wszystkiém zepsutego skrucha wstąpiła, zrodził się żal szczery, chęć pokuty, wstręt własnéj przeszłości. Zmienił się popędliwy człowiek w pokutnika.
Zaraz po zabójstwie biegł już był instynktem do ołtarza, szukając ratunku; toż samo uczucie, które go rzuciło krzyżem na podłogę, kazało w religii szukać pociechy i spokoju.
Nie łudził się nadziejami próżnemi, wiedział ilu i jak zajadłych miał nieprzyjaciół, a jak mało mógł mieć obrońców. W żonie i matce jéj upatrywał też swych prześladowców. Miał się już za zgubionego. Pozostawało Boga przebłagać i zginąć mężnie, jak szlachcicowi przystało. Życia nie było mu wcale żal — żałował tylko dzieci.
Ile razy na myśl mu przyszedł chłopak, co do szabli jego skoczył tak raźno, Wilczek mokre łzy ocierał i mruczał — biedna ty sieroto moja! Ani opieki, ani litości nie będą mieli nad tobą, boś mój — a takiego ojca dziecko... niechaj ginie jak i on!!...
Dnie i noce myśli te go dręczyły, samotność, do któréj nie był nawykłym, niemal o chorobę przyprawiała. Próbował czasami pić, ale wino w nim wściekłość zwiększało, a w końcu, jak wszyscy do gromadnych hulanek nawykli, sam-na-sam z sobą pić nie umiał. Nie smakowało mu wino tylko z ludźmi.
Upiwszy się z rozpaczy, chorował potém i sromał się przed sobą.
Z tych co do niego przystęp mieć mogli, dla obrony w sprawie, mało się kto późniéj pokazał, Pętlakowski jak najmniéj.
Z tego znękania i rozpaczy urosła chęć wielka modlitwy, pobożność gorąca i łzawa. Klęczał pół dnia i odmawiał secinami pacierze za duszę zabitego.
Korzystając ze zbliżającéj się Wielkiéj-Nocy i spowiedzi, zażądał w końcu księdza Chorąży.
Lecz i w wyborze duchownego dano mu uczuć jak go sobie lekceważono. Dla dostojniejszego więźnia należał z prawa jeden z jezuickich patrów, jemu, jakby dla okazania że już osądzonym jest i nic innego nie wart, posłano bernardyna, człeka prostego, ojca Bonifacego, który zwykle skazanych na szubienicę dysponował.
Wybór ten, którym go chciano dotknąć i upokorzyć lub nastraszyć, był jednak daleko szczęśliwszym niż się złym ludziom zdawało.
Ojciec Bonifacy był w istocie prostym człowiekiem, doktorem teologii tytułować się nie miał prawa, ojcowie jezuici wyśmiewali się z jego nieświadomości w zawikłanych kwestyach teologicznych, z niedokładnéj znajomości łaciny i naiwnego rozwiązywania trudności natchnieniem jakiemś serdeczném — ale był to człowiek szczerze pobożny, miłosierdzia wielkiego, poświęcenia bez granic, pracy niezmordowanéj, i, jak św. Franciszek, kochał się w ubóstwie swém, w sukni połatanéj, w umartwieniach ciała, które, jakby na złość, im je srożéj karcił, tém piękniéj kwitło i bujało.
Spojrzawszy nań nie domyśliłby się nikt w nim człowieka tak na cierpienia bliźnich czułego, tak zapominającego dla nich o sobie. Ojciec Bonifacy wyglądał baryłkowato, rumiano, twarz miał okrągłą, w podbródki zawiesiste opatrzoną, pasek ledwie go mógł objąć, a choć żył często wodą i chlebem, z powierzchowności wziąć go było można za obżartucha.
On sam, w pokorze ducha, fizyonomią tę zwodniczą uważał za krzyż Pański, który nosił wesoło, jak inne swa krzyże i krzyżyki. Był to jałmużnik ubogich, pocieszyciel biednych, doradca ludu w łachmanach; wyręczano się nim w sądzie gdzie trzeba było o głodzie, chłodzie, niebezpieczeństwie iść na ratunek wstrętliwéj nędzy, chorobie lub zepsuciu.
Pod tym brudnym habitem krył się prawdziwy rycerz Chrystusowy, wierny syn mistrza z Assyżu. Z utrapień życia na niczém mu nie zbywało, nawet na pośmiewisku u ludzi.
Choć ze wszystkiéj swéj współbraci pewnie był duchem i czynem najświątobliwszym, nikt go nawet o świątobliwość nie posądził. Dla tłumu był to sobie, at, prosty bernach opasły.
Zdziwił się nieco pan Chorąży gdy oczekując na kapłana, zobaczył owego niepoczesnego ojca Bonifacego, który dnia tego — zmęczony daleką pieszą wędrówką na przedmieście, nad Kamionkę, do chorego nędzarza — nadzwyczaj czerwono wyglądał i potem się oblewał.
Uczynił na Wilczku przykre z początku wrażenie. Ale gdy usiadłszy, mówić począł łagodnie, gdy głosem się odezwał tak jakoś sympatycznym, serdecznym, płynącym z duszy — Chorąży poczuł na oczach łzy i o powierzchowności zapomniał.
Twarz téż ta pospolita, rysów grubych, bezkształtnych, gdy na nią zstąpił promień natchnienia zmieniała się w tak miłą, iż się stawała prawie piękną, jak owi odmłodzeni zakonnicy, których w raju Fra Angelico aniołowie do niebios prowadzą.
Bernardyn, obcując z ludźmi wielą, znał już nieszczęsną historyą Wilczka z powieści, widywał go przedtém, zasłyszał nawet coś o zabiegach nieprzyjaciół i niecnéj zdradzie Pętlakowskiego, o któréj pocichu szeptano. Zblizka jednak historya ta znaną mu nie była. Chorąży przekonawszy się o tém z pierwszych słów jego począł mu mówić o sobie, a choć wyznania te spowiedzią jeszcze nie były, skrucha i żal nadały im charakter, jaki ona tylko mieć mogła. W słowach jego, wyrywających się z piersi zbolałéj, czuć było upamiętanie, potępienie samego siebie. Nie starał się uniewinniać, potępiał się owszem, karcił popędliwość swą i butę, płakał nad życiem mizernie strawioném.
Im dłużéj mówił, tém się mocniéj uczuciem tém przejmował, a po księdzu Bonifacym, choć milczał, widać było jak gorące dlań miał współczucie. Nie groził mu, nie straszył go, pocieszać go zaczął.
Gdy przyszło do tego, że i przeciw żonie czuł się winnym, zarazem skarżąc iż go opuszczono, że rodzina jéj i ona sama instygować nań są gotowe, ksiądz mitygować począł, zaprzeczał rzeczy niedowiedzionéj.
W końcu mówili już jak starzy znajomi, przyjaciele, i Wilczek wylał mu się cały.
Siedzieli tak więcéj godziny, bo Chorążemu zwierzanie się tu widoczną ulgę czyniło, rad je był przedłużać, wstrzymywał odchodzącego, prosił by go nie opuszczał.
Ojciec Bonifacy coraz więcéj czując dlań litości, obchodził się z nim jak z dzieckiem, przemawiał słowy prostemi, ale te odrazu do serca trafiały.
— Pan Bóg karze, napomina, dotyka, dziecko moje, często tylko aby ku sobie nawrócił i do upamiętania nakłonił. Ażali to już nie jest dobrodziejstwem Jego iż was przywiódł do pokuty? Możecież się skarżyć, choćbyście życie doczesne stracili, gdy wiekuiste pozyskacie skruchą?
Oprócz téj pociechy religijnej, ojciec Bonifacy i po światowemu przemawiał, nie dozwalając tracić nadziei, ni wątpić o ludziach, boć — nie wszyscy już źli byli, zawzięci i mściwi. Żal mu było człowieka, w którym choć wiele złego naniosło burzliwe życie, jak powódź muły nanosi, przecież grunt w nim czuł zdrowy i do poprawy chęć szczerą.
Gdy się ta długa wreszcie skończyła rozmowa, a ksiądz powstał, pot z czoła ocierając, Wilczek się poczuł orzeźwionym i spokojniejszym. O. Bonifacy wyszedł z mocném postanowieniem przyczynić się, o ile potrafi, do oswobodzenia Chorążego.
Dla ubogiego księżyny łatwém to nie było, bo wielkiéj konsyderacyi u góry stojących ludzi nie miał. Pokornie się trzymał w progu, gdy do nich szedł z obowiązku. Tam téż nie myślał iść nawet, ale przypomniał sobie co o zdradzie Pętlakowskiego zasłyszał.
Człowieka tego znał niegdyś jeszcze małém i odartém chłopięciem i pochlebiał sobie, że na niego wpłynąć może.
Mówiliśmy już o wielkiéj pobożności adwokata. Nie była ona udaną ani fałszywą, owszem szczerą, wielką ale nierozumną; bo się tak modlił do Boga o bezkarne dokonanie szachrajstwa, jak włosi ślubują świece za zabicie nieprzyjaciela.
Pojęcia jego religijne mętne były, zasadzał wszystko na formie i literze.
Pętlakowski ile razy kogo oszukał, odpościł potém za to z suchotami. Zdawało mu się, że rachunek z Panem Bogiem został w ten sposób skończonym.
Bernardyn w domu jurysty był poufałym gościem, od tego jeszcze czasu gdy w nim bieda panowała.
Wprost więc z więzienia poszedł na Berdyczowską ulicę, do dworku Pętlakowskich i zastał adwokata w jego kancelaryi ciasnéj i brudnéj, samego, gdyż skrybenci się na odpoczynek wyrwali.
Zobaczywszy ojczulka dobrodzieja, Pętlakowski przybiegł go w rękaw pocałować i stołek mu podał, uśmiechając się doń przymilająco.
— A czemu ojczunio nie łaskaw był wprost do mojéj żonki i robaczków, bo to tu w tych papierzyskach i siąść niema gdzie wygodniéj.
— Wszystko jedno — rzekł ojciec Bonifacy — ja bo mam z acanem do pomówienia na osobności.
I powtórzył z akcentem pewnym:
— Tak, na osobności, we cztery oczy.
Jurysta się zdziwił niezmiernie.
— A o czémże to takiém?
— Boję się o was, panie Pietrze, żebyście sobie nie obciążyli sumienia. Idę z więzienia; opowiadał mi, ze łzami w oczach, wszystkie swe sprawy Wilczek, który siedzi za mężobójstwo. Człek nie jest bez grzechu, ale nie tak zły, jak go ludzie sądzą. Ty miałeś sprawy jego w rękach, widzi mi się, żeś nie bardzo pilno chodził za niemi, żeś się — nie daj Boże! — dobrowolnie opuszczał. E! e! patrzajże! Pan Bóg nie daruje gdy zaniedbasz co do ciebie należy, a, uchowaj panie, zdrady — los Judasza!!
Pętlakowski obie ręce podniósł do góry, jakby wzywał pomocy niebios.
— Boże wszechmogący! bądź świadkiem duszy mojéj! zawołał patetycznie. Jegomość stajesz w obronie tego kryminalisty, tego, można powiedzieć, zbója, który tyle nabroił, że go nic w świecie nie może oczyścić! Tyranem był dla żony, ani z niego ojciec dla dzieci, ani zięć dla świekry. Najgorszego życia, rozpustnik, gwałtownik, wkońcu zbójca! zbójca! Jakże go tu obronić? jak salwować?
— No — cicho! odparł ojciec Bonifacy. Ja mu do sumienia zajrzałem, i powiadam ci, zaręczam słowem kapłańskiém, że żałuje szczerze za grzechy i poprawi się. Nie sądźcie abyście sądzonymi nie byli.
— A ty na sumienie go nie bierz, panie Pietrze, bo mi się z tego nie obmyjesz.
(Nachylił mu się do ucha)
— Ludzie gadają, słyszysz, po ulicach się już z tém noszą, że ty go jak Judasz sprzedałeś, kiedy bronić byłeś obowiązany, kiedy on ci zawierzył? Hę? Ej!! Pietrze! w piekle gorąco. Zdrada, to smoła po same łopatki! Tego ty ani odmodlisz, ani odpościsz, ani odleżysz krzyżem, gdy na ciebie wdowa i sieroty płakać będą i wołać pomsty Bożéj. — Ej! Pietrze, Pioterku, powiadam ci źle będzie z tobą! Pójdzie on przed trybunał niebieski i oskarży cię, powołają i waszeci abyś stanął się tłumaczyć, a co powiesz gdy hukną aniołowie, żeś zdrajca!! E?
Pętlakowski zarzutem tym tknięty stał jak wkuty do ziemi, oczy spuścił, sapał ciężko. Miał już Wilczka za tak nieodwołalnie przez wszystkich potępionego, iż nikt nie mógł stawać w jego obronie. Przemówienie za nim ojca Bonifacego, samo to, że ludzie już o jego niepoczciwości wiedzieli i głosili, przestraszyło go.
— Ojczulku, dobrodzieju, niechaj nieba nie oglądam, jeżeli....
Tu chciał już skłamać, gdy trwoga go zadławiła, dokończyć nie mógł. A nużby go wzięto za słowo? Zmieszany zamilkł nagle i ojca tylko pokornie w rękaw pocałował, bijąc się w piersi. Tą mimiką dwuznaczną chciał zastąpić wyrazy których wymówić się lękał.
O. Bonifacy pogroził.
— Dobrze ci życzę, i przestrzegam, rzekł, Boga się bój! Rachuj się z sumieniem! Pamiętaj, że na gorszy i straszniejszy sąd, niż ludzkie trybunały sprawa twa przyjdzie, a tam żaden kondykt nie pomoże... tam akta w porządku i każda myśl twoja zaintabulowana.
To mówiąc wstał.
— Ej! pamiętaj — kończył — duszy nie gub. Obronisz go czy go nie obronisz, w tém wola Boża i łaska; stanie się co Opatrzność zadyktuje do serc sędziów, ale gdy ty zawinisz, powinności nie spełnisz, człowieka sprzedasz za grosz mizerny! ej! smoły wiekuistéj nie ujdziesz bratku.
Nie gub swojéj i jego duszy, nie czyń dzieci sierotami, bo zato, nie do czyśca na lat kilkaset jak ty sobie może projektujesz, ale pod widły Lucypera i na ruszt, na wieki wieków, amen.
A tak! a tak! w smole cię usmażą, smołą cię napoją.
Pętlakowski smoły i Lucypera obawiał się okrutnie, czyściec, połatawszy, byłby go akomodował, ale o piekle wiekuistém nawet pomyśleć się lękał. A tu ojciec Bonifacy w tych rzeczach znawca, obiecywał mu już na pewno smołę wiekuistą.
Raz jeszcze pocałował w rękaw bernardyna i palnął się w piersi z całéj siły.
— Ale cóż ja na to poradzić mogę? zawołał, morderstwo rozmyślne na gościńcu! Jakże go tu oczyścić.
— Morderstwo nie rozmyślne, ale przypadkowe, odparł ksiądz. Winien ci on, ale i ręka Boża w tém była! Zresztą, panie Pietrze, jam nie sędzia, do mnie to nie należy! ja nic nie wiem? Mówię ci tylko, patrzaj abyś sumienia nie zasarzał; patrzaj abyś Judaszem nie był. Los jego żony i dzieci drobnych mieć będziesz na sumieniu.
Pokiwał palcem ojciec Bonifacy i pośpieszył do drzwi, nie chcąc nawet zachodzić do pani Piotrowéj.
Po wyjściu jego, Pętlakowski stanął i zadumał się głęboko. Poczuł, że bernardyn miał słuszność i że dla przyjaźni Zawistowskiego do piekła iść, byłoby zawiele. Postanowił, aby wilk był syty i owca cała — bodaj wyrzec się prowadzenia interesów; zdać papiery i umyć ręce, dopóki jeszcze ostatecznie zawalane nie były.
Pochlebiał sobie, iż jego postępowanie w sprawie tak złego człowieka, nie będzie mu w górze za złe poczytaném, tymczasem jednak i ludzie już gadali. Musiała więc sprawa dojść do wiadomości władz wyższych i na rejestr grzechów być zapisaną! Trzeba było reparować co się zrobiło — aby smoły uniknąć.
Wezwanie bernardyna do pana Wilczka zeszło się prawie jednocześnie z przybyciem pani Wojskiéj do córki. Jagnieszka wybiegła na jéj spotkanie, do kolan matki pochylając się ze łzami. Bo choć moc ducha miała wielką, chwilami już ją opuszczała, czuła potrzebę opieki, widząc się tak osieroconą i nieprzyjaciołmi otoczoną.
Wojska, która miała czas w drodze i wypłakać się pokryjomu i dobrze rozmyśleć jak postępować należało, nie ukazała najmniejszego wzruszenia, choćby dlatego, ażeby córce nie dawać złego przykładu miękkości serca.
— Tu niema się co we łzach rozpływać, odezwała się energicznie, płacz nic nie pomoże. Męztwo trzeba mieć, wiedzieć co się robi, a rozmyśliwszy się dobrze, do celu iść bez wahania.
Możesz ty mi dziś powiedzieć, że ja co cię za niego wydałam, prawie poniewoli, wszystkiemu jestem winna.
Darmo to już dziś wyciągać na stół — nieszczęście się stało, wydobyć z niego trzeba.
Człek zły, niepoprawiony, gwałtownik, rozpustnik, utracyusz, szaławiła, tyran, niema się co nad jego losem rozpadać. Niech się sobie z nim dzieje co chce. Utną mu łeb, mała strata, krótki żal, pieniędzy na to tracić nie warto.
Przyjechałam po ciebie, dzieci zabieraj i jedź ze mną, stanie dla was chleba w Żerdzieliszkach. Z wierzycielami się późniéj rozprawimy.
Jagnieszka zdumiona spojrzała zza łez na matkę, w twarzy jéj jaśniało jakieś uczucie nie dające się określić. Wojska czekała na odpowiedź.
— Ale to nie może być, nieśmiało przemówiła Wilczkowa, potroszę się na odwagę zbierając — matusiu kochana! to nie może być! Samiście mnie mu oddali, a ja przysięgłam do śmierci! Ojciec to moich dzieci. Co ja im powiem, gdy dorosłszy mnie spytają — co uczyniłam z ojcem? gdy ludzie im powiedzą — żem ja go opuściła i zaparła się. Posądzą mnie żem zemstę w sercu miała. Matuniu! to nie może być! A! nie! nie! bronić go musimy i ratować — ty i ja! aż do ostatka! do grosza ostatniego i łzy ostatniéj!
Wojska słuchała z surową twarzą, brwi się jéj ściągały.
— Jeszcze czego! jeszcze czego! zamruczała. Masz ty go zaco bronić, kiedy on cię dla jakiejś tam pupilki porzucił.
— Więc i ja go porzucić mam? i za grzech grzechem płacić? Matuniu! I schyliła się za kolana ściskając matkę, tuląc głowę w jéj dłoniach. Wojska zamilkła, nie chcąc okazać wzruszenia, a nim się namyśliła co odpowiedzieć miała, Chorążyna porwała się, szybko łzy ocierając.
— Matuniu ratować trzeba i jego i mienie dla dzieci. Moja nadzieja w tobie? Mnie sił braknie, nas tu same wrogi otaczają. W twoje ręce los nasz składam, ty nas ratuj! matuniu kochana, ratuj.
Surowa i zimna pozornie, a przed dziećmi nigdy zbytniego nieokazująca uczucia, Wojska swoim zwyczajem córce nakazała milczenie, nie przyrzekając nic, ani się wyrzekając niczego. Gdy się do roboty zabierała, w słowach była oszczędną.
Chorążyna, znając ją, zrozumiała z tego milczenia, że przy pierwszém swém postanowieniu obstawać nie będzie.
Nazajutrz rano, nic nie mówiąc córce, Wojska poszła sama na miasto, wysłuchała mszy na intencyą córki i wprost się do sędziów udała.
Już oddawna czekano na nią z obiadem we dworku, gdy nadeszła z powrotem nachmurzona, zmęczona, zadumana ale pewna siebie. Chorążyna pytać jéj nie śmiała o nic, czekała czy sama co nie powie. Wojska zapytała tylko o dzieci, poskarżyła się na zmęczenie podróżą, o wycieczce rannéj nie mówiła ani słowa.
Po obiedzie nadbiegł, jakby strwożony, Pętlakowski z kupą papierów pod pachą i zamknął się z Wojską w osobnym pokoju. Zdala usłyszała tylko Wilczkowa podnoszący się głos matki, jąkliwe i płaczliwe tłumaczenie się adwokata, przerywaną żywą rozmowę, po któréj jurysta wyszedł zamyślony z głową spuszczoną.
Widać go było w podwórku odchodzącego pod wrażeniem odbytéj konferencji, podnoszącego ramiona do góry, machającego rękami, jakby sam tłumaczył się przed sobą. Dwa razy stanął w dziedzińcu, niby coś przypomniawszy sobie i chcąc powrócić, lecz zaniechał w końcu tego zwrotu i poszedł do domu.
U wieczerzy znowu Wojska mówiła tylko o dzieciach, o potrzebach domowych, o drożyźnie, niepoczciwości ludzi, a gdy się rozchodziły zamruczała; jakby sama do siebie:
— To łajdak!
— Kto? podchwyciła Chorążyna.
— Któż ma być, ten obwieś! jurysta; rękę podnosząc do góry dodała Wojska: — ale ze mną to nie ujdzie! Musi mi on inaczéj śpiewać, a nie — to źle będzie.
Przed matką nie śmiała odezwać się z życzeniem, ażeby jéj męża wolno było odwiedzić. Chciała zawieść mu dzieci i przekonać go, że pamiętała o nim. Czuła że to było obowiązkiem.
Zwierzyła się z tém poufnie przyjaciółce Baranowskiéj, prosząc aby ona przez męża się o to postarała, bo Pętlakowskiemu nie ufała, Inkwizycye były tak jak skończone.
Zaczął więc biegać za tém przyjaciel, i, co łatwo przewidzieć było, pozwolenie wyrobił, gdyż żonie przysługiwało prawo widzenia męża, i zła tylko wola mogła go jéj zaprzeczyć.
Nazajutrz, nic nie mówiąc Wojskiéj, zabrała chłopców jakby do kościoła na nabożeństwo i ze mszy powlokła się do więzienia z bijącém sercem i wielkim niepokojem w duszy. Iść musiała, nie wiedząc jak zgorzkniały niewolą człowiek miał ją przyjąć?
W samym tym wyrazie: więzienie, dla kobiety, która nigdy nie przypuszczała aby się kiedy o nie miała ocierać — było już coś przerażającego. Budynek w którym się ono znajdowało, wszystko co otaczało tak zwaną wieżę, zakratowane okna, drzwi pozamykane na drągi i kłódki, chmurne fizyonomje stróżów — odjęły prawie męztwo Wilczkowéj.
Trwoga jéj ogarnęła dzieci, które uspokajać było potrzeba i ośmielać. Młodsze musiała wziąć na ręce, starszy ciągnął za nią uczepiwszy się sukni, oglądając po brudnych murach, nie mogąc pojąć poco tu ojca miał szukać i dla czego tu był zamknięty.
Wilczek nie tylko nie spodziewał się przybycia żony, ale nie przypuszczał nawet aby ona go widzieć chciała. Od bytności ojca Bonifacego cały był teraz w modlitwie i książkach pobożnych, czytał właśnie gdy drzwi się otworzyły i w nich ukazała blada pani Jagnieszka z młodszym synkiem na ręku.
Wilczkowi zdało się to jakiemś złudném widzeniem, czémś nieprawdopodobném, wymodlonym chyba cudem. Podniósł ręce nie mając zrazu siły powstać ze stołka, tak go doń zdumienie przykuło. Tymczasem starszy synek, spoufalony z nim bardziéj, pobiegł ku niemu, rzucił się na szyję i począł wołać, śmiejąc się:
— Tata! tata kochany!
Wilczek przyciskał go do siebie i płakał.
Zbliżyła się powoli żona, spojrzał na nią z trwogą i wstydem, nie wiedząc jak miał ją powitać.
— Przyprowadziłam dzieci... odezwała się pocichu.
O sobie mówić nie śmiała — wiedząc, że pożądaną być nie mogła. Wejrzała na niego i oczy ich poraz pierwszy od lat wielu spotkały się z sobą. Litość wstąpiła w serce Jagnieszki, tak nieszczęśliwym się jéj zdał i zmienionym; żal i skrucha zbudziły się w piersi Wilczka, tak się czuł miłosierdzia niegodnym.
— Bóg zapłać, odezwał się głosem zniżonym, w którym dawnéj buty nie było — Bóg zapłać; wielka to dla mnie pociecha.
— Miałbyś ją daleko wcześniéj, dodała Chorążyna, ale na moje usilne prośby dotąd odmawiano. Starałam się ciągle napróżno.
— Starałaś się?? zapytał zdziwiony więzień.
— Starałam jak tylko mogłam.
Zamilkli, dzieci szczebiotały coraz głośniéj.
Zamiast rozweselenia mowa ich nierozważna coraz to nowe rany, ledwo zasklepione, rozjątrzała. Starszy synek chciał koniecznie, aby ojciec wyszedł z niemi a nie siedział osobno w téj brudnéj gospodzie; ciągnął go, całował, prosił. Nie mógł zrozumieć tego, że ojcu wyjść nie wolno było.
Wilczka dotykało to tém mocniéj, iż ciągle się karmił trwożnemi przeczuciami, że gardło dać musi. W mowie jego przebijało się ciągle to na śmierć przygotowanie.
— Dobrze żeście przyszli zobaczyć się zemną, rzekł napół do żony, pół do dzieci — Bóg wam to zapłaci. Godziny moje policzone, tyle mego szczęścia na ziemi. Uwolnię was od ciężaru i niepokoju. Wszystko już dla mnie skończone — oby Bóg miłosiernym raczył być duszy mojéj.
Chorążyna nieśmiałym głosem wtrąciła, wahając się:
— Matka moja przybyła — staramy się, robim co tylko można. Nie trzeba rozpaczać jeszcze.
Wilczek patrzył na nią.
— Albom ja komu tu na co potrzebny, wyjąknął. Co wam po mnie! Jam zawadą i postrachem. Kto wierzy bym innym potrafił być, choć dziś kajam się i żałuję?
Gdy głowę dam, przebaczcie mi moje winy! nie pamiętajcie!
Chorążyna nigdy go jeszcze tak przemawiającego nie słyszała, serce jéj się poruszyło, ale nie śmiała ani się odezwać, ani przybliżyć, ani dać znaku współczucia.
Chorąży długo na niéj wzrok zatrzymał, potém spojrzał na dzieci, sznurował usta wstrzymując się od wybuchu.
Tymczasem starszy chłopiec szczebiotał ciągle.
— Tata zarósł tak — i blady! Może głodny? Izba taka paskudna — lepiéj z nami iść do domu. Poco tu siedzieć?
Nikt nie odpowiadał, wiec szarpał ojca za ręce, a Wilczek, pomilczawszy zwrócił rozmowę do żony.
— Jéjmość téż zmizerniałaś, musiałaś się zapłakać, juści nie zamną, ale za tym, któregom zrządzeniem Bożem zabił.
Chorążyna zczerwieniła się z bólu, jakiś czas oczów nie śmiała podnieść, zwłóczyła z odpowiedzią, choć ona jéj drżała na ustach.
— Dawno mi on był obcym! rzekła krótko.
To wspomnienie zabitego padło na nich oboje jak brzemię, z pod którego się już nic dobyć nie mogło. Chorążyna szepnęła wkrótce, że odejść musi, obiecując z dziećmi powrócić, choćby dnia jutrzejszego, jeśliby tego życzył sobie.
— A! przez miłosierdzie przychodźcie czasem! często! odezwał się Chorąży wzruszony mocno. Zdawało się jakby poufaléj chciał się przybliżyć do żony, lecz zawahał się — nie śmiał, ona téż z daleka trwożliwém skinieniem głowy go żegnała. Dzieci jeszcze go z sobą ciągnęły. Tak doszli do drzwi. Wilczek nagle pochylił się, z respektem ujął za rękę żonę i pocałował.
— Przebaczcie mi wszystko, com wam zawinił, rzekł głosem cichym. W takiéj godzinie jak ta, w imię Boże godzi się darować.
Chorążyna zmieszana nie miała czasu odpowiedzieć, drzwi stały otworem przed niemi, a w nich człowiek obcy. Wilczek szybko cofnął się w głąb i na stołek padł, głowę kryjąc w dłoniach.
Z uczuciem litości, która się wypowiedzieć nie dawała, Chorążyna wyszła z więzienia. Mężna niewiasta postradała tu męztwo swoje, mąż, który tak długo był tyranem, budził w jéj sercu teraz więcéj niż miłosierdzie. Czuła, że dobrém słowem mógł całe jéj serce pozyskać.
Miłość ta spóźniona, krwią i łzami oblana, teraz dopiero przychodziła, gdy się może na wieki rozstać było potrzeba i owdowieć z ręki kata, i nosić przez całe życie żałobę krwi i sromu. Wilczkowa zapłakała połykając łzy, tuląc dzieci, ostatnie dobro swoje. Oba chłopcy, na przekorę jéj smutkowi, wesoło szczebiotali o ojcu, pytali, a prawdy im odpowiedzieć nie było można.
Tak doszli do dworku. Zobaczywszy zdala babkę dzieci się wyrwały do niéj, opowiadając o odwiedzinach swych u ojca. Wojska spojrzała na córkę z poszanowaniem, nie powiedziała nic. Nie pytała nawet, dając jéj odejść i w samotności odetchnąć po wrażeniu jakiego doznała.
Nie wiedząc jaką zmianę wypadek tragiczny sprowadził w usposobieniach Wilczka, była prawie pewna, że nieszczęśliwa córka musiała jak dawniéj, od męża cierpieć wymówki i łajania. Dzieci nie umiały jéj powiedzieć nic więcéj nad to, że ojciec się im wydał chorym, smutnym i że mieszkał w izbie brudnéj i ciasnéj.
Sądzenie sprawy, do którego się przygotowywano, odraczane pod różnemi pozorami, przeciągało się jeszcze. Tymczasem Wojska nie traciła próżno chwili, biegała trafiając wszędzie, wszystkich zdumiewając energią swoją, natarczywością, uporem. Nic ją nie zrażało, niczem się jéj zbyć nie było podobna. Sędziów gdy nie mogła w domu, łapała na ulicy, po kościołach, na wschodach, godzinami czasem czekała na nich w progu domu na zimnie i słocie; opłacała sługi, ujmowała żony, umiała się docisnąć gdzie chciała.
Gdy zaczęła mówić poważnie, zimno, surowo, nie łatwo ją zbić było i przeargumentować. Sędziowie w końcu konsyderacyą dla niéj i respekt powzięli, niektórzy się obawiali.
Pętlakowski także, czy nastraszony przez ojca Bonifacego, czy istotnie zaniepokojony na sumieniu, chodził czynniéj, słuchał rozkazów Wojskiéj, a czego sam uczynić nie mógł, z tém albo ją posyłał lub ostrzegał przed niebezpieczeństwem.
Zmieniło się nieco położenie, przekonania wielu skłoniły się na stronę obwinionego.
Z drugiéj jednak strony, ci szczególniéj co zawładnęli majątkami Chorążego, dobrawszy sobie jego nieprzyjaciół ku pomocy i mnogą liczbę gardłaczy, instygowali przeciw Wilczkowi, na czém świat stał, wołając aby go gardłem karano, ząb za ząb.
Cała publika podzieloną téż była na dwa obozy, roznamiętniające się i walczące z sobą przy każdém spotkaniu; przychodziło do wybuchów namiętnych, rwano się do szabel za i przeciw niemu. Jedni bronili zajadle, drudzy następowali wściekle.
Szczęściem może dla Wilczka jeden z sędziów, który znacznego używał wpływu, pośrednio był interesowany by Chorążego puścić z życiem, karząc go tylko wieżą i grzywnami.
Pamiętali bowiem wszyscy, że w młodości on sam miał bardzo podobną sprawę o mężobójstwo, zabiwszy szlachcica na gościńcu w zwadzie: kto ma komu z gościńca ustąpić. Było to zimą, zaspy ogromne śniegu wyminąć się nie dawały, dwaj nieznajomi sobie zapaśnicy tak się rozżarli, że się do rusznic w saniach leżących porwali, a pan sędzia wypaliwszy, przeciwnika ubił na miejscu.
Proces o to ciągnął się długo, a skończył ugodą z rodziną i odsiedzianą wieżą w wesołéj kompanii.
Rodzina uboga Otwinowskiego, krewni dalecy (gdyż bliższych nie miał i dlatego był na wychowaniu i łasce u pani Wojskiéj), rada była skorzystać z wypadku, pożywić się, wziąć okup za krew, i czekała tylko aby z nią traktowano.
Sama pani Wojska, dla któréj mieli poszanowanie, zagaiła o to układy, — Baranowski tymczasem zabiegał, aby sprawiedliwość rozbroić; chodził po sędziach, stawił im mnogie przykłady spraw podobnych ukończonych wieżą, rekollekcyami i nawiązkami.
Tymczasem Chorążyna uzyskawszy już pozwolenie widywania męża, codzień prawie dzieci mu przyprowadzała.
Od pierwszego spotkania z nią, dawny ton Wilczka, który do żony inaczéj jak ze wzgardą i szyderstwem nie przemawiał, zmienił się, jak widzieliśmy, zupełnie. Nie śmiał się zbliżać do niéj, ani przemówić czuléj, ale w głosie, postawie, w oszczędnych i dobieranych wyrazach, w tém co mówił do dzieci, zalecając im aby matkę szanowały i kochały, widać było że odmienił sentymenta, że sam ją szanował i kochać był gotów.
Zwyciężyła go nareszcie.
Lecz ile razy przyszło mu na pamięć jak się dawniéj z nią obchodził, gdy spojrzał na czerwoną jeszcze bliznę jéj skroni, zdawało mu się niepodobieństwem, aby mogła mu zapomnieć i przebaczyć przeszłość.
Z każdym dniem jednak teraz zmieniał się ich stosunek i poufalszym stawał. Chorążyna ośmielona mówiła więcéj, przynosiła mu wiadomości pocieszające, zdawała sprawę ze starań matki, z zachodów Baranowskiego, z poprawy Pętlakowskiego.
(O tym już mu i ojciec Bonifacy doniósł, że go porządnie zburczał i nastraszył, aby inaczéj się brał do sprawy.)
Wiedział już Chorąży, że mu wszystkie wioski pozajeżdżano, ale w obec gardłowéj sprawy jakoś go to niewiele obchodziło.
— Pani Wojska da temu rady, gdy na nią spadnie opieka nad wnukami — mówił prawie spokojnie — będą musieli zdać przed nią rachunek. Wiem że nie popuści. Zresztą chleba kawałek zawsze się dla Wilczków znajdzie, a ja już nic niepotrzebuję.
Długo tak gotował się na śmierć, lecz gdy potem nadzieja łaskawszego dekretu i życia zawitała, gdy Pętlakowski przyszedł pierwszy mu zwiastować, iż prawie pewnym był że się skończy na wieży i grzywnach, a żona to potwierdziła, stary Wilczek wnet się ze skóry skruszonego grzesznika wydobył.
— Niechajże Zawistowski z towarzyszami Pana Boga proszą aby mi łeb ucięto! zawołał z dawnym impetem, bo jeśli ja żyw wyjdę z téj sprawy, oj! skóra będzie w robocie... Tak mi Boże dopomóż! Ostrożności mnie nauczono, strzelać nie będę, ale bizuna zza cholewy nie puszczę i przy pierwszém spotkaniu co się rzekło, to się dotrzyma.
Gdy to potem przy żonie powtórzył, spojrzała nań wyraziście, nie mówiąc nic — zmieszał się i poprawił:
— Nie bójcie się, awantury nie zrobię, uchowaj Boże, ale wypłacę długi jak należy.
Chorążyna spojrzała jeszcze, Wilczek potarł głowę.
— Zresztą, dodał ciszéj — co tam ryby łapać przed niewodem... Kto tam wie co będzie? Jeszcze się jednéj biedy nie wydychało. Bóg z niemi. Lepiéj o tém i nie gadać.
Pani Wojska, chociaż milczała o tém i trzymała w tajemnicy, przewidując jakie tu mogą być potrzeby, wzięła znaczny kapitał z domu. Nie żałowała go téż gdy raz poczęła chodzić około sprawy zięcia, ale córce zawczasu zapowiedziała, że co wyda to jéj z posagu odliczy.
— Nie mogę dla ciebie Borkowéj krzywdzić — mówiła, choć mi żal, że ci się majątku uszczupli, a sprawiedliwą muszę być.
— Niech matka z mojego bierze co chce — choćby wszystko! odparła Chorążyna, ja nie pożałuję. Życie jegomości trzeba ratować, dzieci i ja nie będziemy sierotami.
Wojska, która zmianę w córce dawniéj już dostrzegła, uśmiechnęła się.
— W Bogu nadzieja, nic mu się nie stanie, choć drogo przyjdzie za swawolę zapłacić! A no, Pan Bóg już z wami, jeśli na to wyjdzie, że się pożycie odmieni i serca ku sobie nakłonią, nie pożałuję grosza!
Chorążyna odpowiedziała z cicha, nieśmiało:
— O! zmienił się pan Michał dużo i na lepsze — ani go poznać!
— No, no! byle to trwało — rzekła Wojska. Tacy ludzie jak on we wszystkiem zbytkują: pasya niemi owładnie — zabijać gotowi, przyjdzie skrucha — u nóg leżą, a wszystko to u nich ogień słomiany. Buchnie wysoko i już po nim. Ja ich znam.
— Ale nie — przerwała Chorążyna — innym jest! wierzcie matuniu, innym będzie. Ja go teraz poznałam lepiéj, a i on téż mnie inną znalazł, niż dawniéj sądził — Bóg łaskaw.
Na tém skończywszy pani Jagnieszka, synka starszego wzięła na kolana i uściskała go, on był zakładnikiem pokoju między niemi, kochali go oboje. Dosyć było przytomności dziecięcia ażeby Wilczek ochłonął i złagodniał, wejrzenie żony zaraz go do opamiętania skłaniało. Miała już tego próby w więzieniu.
Nadszedł nareszcie ów dzień sądu długo oczekiwany, wiedziano zawczasu jakim dekret być ma, obawy nie było ażeby przyszło głową opłacić. Krewni Otwinowskiego zagodzeni z pretensyi kwitowali, pewném było, że za mężobójstwo przypadkowe sądzić będą na wieżę i grzywny.
Sędziowie przypuszczali iż strzał dany był dla postrachu, bez zamiaru zabójstwa i świadomości do kogo rusznica była wymierzona; — zrządzeniem Bożem padła kula w piersi człowieka, który téż nie był bez winy.
Gdy już wyrok ferować miano, ci co go sobie jak najsroższym mieć życzyli, zbiegli się tłumnie w ostatniéj godzinie, aby jeszcze nalegać o surowość, wiedzieli bowiem iż oswobodzenie Wilczka mieć będzie dla nich następstwa niemiłe. Zawistowski z towarzyszami usiłowali jeszcze podziałać na sędziów i nastraszyć ich. Rozpoczęli swą robotę niezręcznie, uciekając się do odgróżek, wołając na przekupstwo, dowodząc że sędziowie podarkami i groszem pozyskać się dali.
Tém ich tylko rozjątrzyli przeciw sobie.
Na parę dni przed ogłoszeniem wyroku, miasto wrzało i kipiało podzielone na dwa obozy; cudem tylko obeszło się bez nowego krwi przelewu.
Zawistowski, nie mogąc gdzieindziéj, wywoływał publicznie po gospodach, że gdy Wilczka uwolnią, człowiek życia nie będzie pewnym ani jednéj godziny.
— Uda mu się bezkarnie zgładzić jednego — to czego sobie ma żałować; będzie po gościńcach rozbijał. Choć się wynoś do Bisurmanów, kiedy w chrześciańskiej Rzeczpospolitéj niema sprawiedliwości!
Wtórowali mu drudzy, nie wyjawiając nazwisk, ale dając do zrozumienia, że złotko pani Wojskiéj dużo na szali sprawiedliwości zaważyło. Wrzawa ta poróżniła wielu, zasiała nowych nienawiści dużo, ale już napisanego nie zmieniła wyroku.
Dnia tego, gdy go ogłaszać miano, Chorążyna się znalazła przed izbą sądową; zaledwie odczytano dekret, Baranowski jéj o tém przyszedł oznajmić, — pierwsza pobiegła do więzienia.
Chciała sama oznajmić o tém mężowi, który od dwóch dni między trwogą a nadzieją, nie śpiąc i nie jedząc, po izbie chodził, naprzemiany modląc się i bijąc z myślami.
Pętlakowski, ażeby podnieść cenę własnych starań, nie omieszkiwał mu donosić o tém co partya Zawistowskiego dokazywała, jak sędziów starano się zastraszyć, jak na nich naciskano, nie dając im pokoju. Wilczek więc do ostatniego momentu nie był pewien życia.
Gdy się drzwi otworzyły i żonę swą samę, bez dzieci, zobaczył w progu, z twarzą dziwnie zmienioną, z oczyma rozjaśnionemi, zadyszaną od szybkiego pochodu, tak że mówić nie mogła — Chorąży stanął niepewien co się stało — nie śmiejąc czytać z niéj co mu przynosiła — życie czy śmierć. Krótka chwila milczenia wydała się jak wiek długą.
Wtem Wilczkowa ręce rozpostarła i na szyję mu się rzuciła, wołając:
— Bóg łaskaw!!
Chorąży jeszcze uszom nie wierzył; stał osłupiały, chwycił jéj ręce, całował, potem pochylił się nagle, padł do nóg żonie i począł je ściskać upokorzony.
— Aniołem jesteś, kobieto ty moja! a ja byłem dla ciebie katem, anim wart mieć taką żonę. Samego siebie się wstydam i biję w piersi jako grzesznik wielki. Daruj ty mi, przebacz, królowo moja złota! Jeżeli cię słowem w życiu kiedykolwiek obrażę — niechaj głowę dam, bo nie wart będę żyć!
Chorążyna z ziemi go podnieść musiała. Pierwszy uścisk serdeczny połączył tę parę zwaśnioną, którą nieszczęście dopiero wspólnym bólem związało na wieki.
Wilczek nie mniéj czuł się szczęśliwym z odzyskanéj żony, jak z ocalonego życia.
— Dobrodziejko moja, klejnocie najszacowniejszy — wołał drżący, bądź teraz moją opiekunką i stróżem, pilnuj, ostrzegaj, abym nie popadł w dawne grzechy. Na ciebie się zdaję, w ręce twe oddaję wolę moję.
Domawiał tych słów, gdy gromada dawnych przyjaciół i znajomych, z Baranowskim na czele, wtoczyła się do więzienia z powinszowaniami, wołając: — Vivat Chorąży! Vivat!!
Jéjmość ustąpiła na chwilę, a Wilczek humor odzyskał. Zaczęto gwarno opowiadać o intrygach nieprzyjaciół, i z ust Chorążego znowu się wyrwała pogróżka. Ale wtém spojrzał na żonę i na dany znak z uśmiechem, otrząsł się zaraz.
— Przebaczono mi, — nie będę i ja krzywdy mojéj dochodził. Zechcą się ułożyć ci napastnicy, dam im ujść cało, dla miłości Bożéj. A no niech śpieszą, pókim dobry!
Chorążyna potwierdziła to nowym uśmiechem, a Pętlakowski się zaraz wysunął cichaczem dać znać Zawistowskiemu, że furtka do wyjścia była otwarta.
W tryumfie niemal Chorążego do dworku przeprowadzano, gdzie nań oczekiwały dzieci i Wojska. Na twarzy jéj nie było widać najmniejszego odbłysku radości wszystkich ożywiającéj. Stała chłodna i obojętna na pozór, jak była życie całe, a gdy Chorąży przystąpił do ucałowania jéj ręki — rzekła mu pocichu:
— Patrzajże asindziéj, abyś drugi raz w taką kaźń nie popadł, bo Pan Bóg raz jeden łaskaw.
— Niech jéjmość dobrodziéjka będzie spokojną — odezwał się Chorąży — baranka ze mnie zrobili, a gdybym znowu zębów miał dostać, to mi je teraz Jagnieszka upiłuje jedném wejrzeniem, bom się zdał pod jéj komendę.





Epilog.

Czegóż chcieć więcéj? powieść skończona. Prawda, a słówko jeszcze nie zawadzi, ażeby nie była tak jakby nożem ucięta. Zawistowski z towarzyszami nazajutrz wyprawili posłów i pośredników dla rozpoczęcia układów.
Wilczek był tak szczęśliwym, że się dosyć okazał powolnym, ale gdy przyszło do obrachunku — położył w nim sto bizunów, za których ustąpienie należało mu się bitych talarów tysiąc, bo sobie nie mniéj je cenił.
Zdołano przecie wmówić w niego, żeby je wymazał i z téj pretensyi kwitował. Pętlakowski biegał całe dwa dni z dworku przy Wilskiéj do dworku na Berdyczowską, nosząc wzajemne propozycye i starając się nieprzyjaciół przejednać.
Trzeciego dnia komplanacya nareszcie podpisaną została, ale gdy zażądano aby się zejść na neutralnym gruncie i podać sobie ręce — Wilczek odmówił.
— Zgoda zgodą, rzekł, ale z przyjaźni kwituję i nie chcę jéj. Niech się lepiéj z Żebrów wynoszą, bo mi tam pilno dzieci zawieźć i żonę, i odpocząć pod własnym dachem.
Powiedzcie im, że się jeszcze nie zabliźniły rany, więc i smarując je można zajątrzyć.
Na tém się skończyło. W dni kilka można już było jechać do domu, który wyglądał jak po tatarach, bo gospodarstwo choć krótkie dobrze się dało we znaki.
Nie mógł już strzymać Chorąży, aby na te nowe inkrutowiny do starego domu nie sprosić sąsiedztwa i nie sprawić lusztyku. Gdy mu to Wojska wymawiać i odradzać chciała, pocałował ją w rękę, poklęknąwszy.
— Od tego nie odstąpię, rzekł, będzie to moje wesele, bom dopiero teraz żonę poznał, pokochał i serce jéj ku mnie się téż nakłoniło, musimy obchodzić ten festyn wielki szczęścia naszego — jak przystało! uroczyście.
Tak się téż stało. Sprosił Chorąży tłum szlachty ogromny, sprowadził kilka beczek węgrzyna, kapele, postawiono moździerze pod oknami i cały tydzień trwała radość wielka a ucztowanie lukullowe. Kury i kaczki wyrznięto do nogi, cieląt mało co zostało, a po wyjeździe gości, oprócz lagrów, w piwnicy kropli nie było.
Odtąd Chorąży, choć charakteru nie zmienił, bo do śmierci gorączką pozostał jakim był, przez przywiązanie do żony mitygował się wielce. Dosyć czasem było jednego jéj spojrzenia, aby się utemperował i ochłonął.
Szedł potem jéjmość w rękę pocałować z uśmiechem i przepraszał że się uniósł.
Zaraz jakoś po tém weselu, ponieważ interesów było z dawnych czasów podostatkiem, musiał pan Chorąży do Żytomierza jechać, do Pętlakowskiego.
Stanął gospodą w swoim dworku, a że czas był skwarny, w ganku na ławce odpoczywał o mroku, gdy postrzegł nieśmiało, krokiem to przyśpieszonym, to bardzo wolnym, zbliżającą się kobietę.
Sądził, że do innego domu szła, więc niewiele zważał na nią, gdy nagle przypadła do ganku, i Wilczek poznał w niéj dawną przyjaciółkę Rózieczkę; co go tak zmieszało, że języka w gębie zapomniał.
Już mu ona całkiem z głowy była wyszła, ale stare grzechy, choćby człowiek żałował za nie, nie łatwo go puszczają.
Rózieczka płaczliwym głosem, niezmiernie czule, poczęła rozwodzić żale nad losem swoim, jakby suponowała iż w dawnych stosunkach nic się nie zmieniło i zmienić nie mogło.
Wilczek stał niemy, zafrasowany, oglądając się tylko, czy uchowaj Boże kto téj schadzki nie widzi, aby o niéj ludzie nie gadali.
Rózieczka weszła na ganek i usiadła, on stał i na parę kroków się od niéj oddalił. Namyślał się jeszcze, gdy jéjmość poczęła po dawnemu.
— Cóżeś to jegomość mowę stracił czy co, żeby nawet nie dać mi dobrego słowa, po tylu biedach, którem dla niego wycierpiała?
— Moja mościa dobrodziéjko — odezwał się Chorąży — mnie bo się widzi, że my już na tym świecie z sobą nic nie mamy do mówienia. Co było, skończyło się dawno, żonę moję kocham, i w żadne się nie myślę wdawać amory inne, bobym i moję duszę zgubił i waćpanią do zguby prowadził.
Kobiéta usłyszawszy to w płacz, lament wielki, aż się Wilczek uląkł strasznie — nuż ludzie zobaczą i posłyszą.
— Taka to wdzięczność za to, żem się poświęcała, że mnie ludzie ogadali, poczęła wykrzykiwać Rózieczka.
Ale na rany Pańskie! czego asińdźka chcesz? Mów! uczynię co można, byleś się odczepiła odemnie.
Znowu tedy płacz się począł i szlochanie i jęki, a Wilczkowi ze strachu włosy dębem stawały, tak mu wstyd było.
— Idź asińdźka zkądeś przyszła — odezwał się, tu ludzie podpatrzą, posłyszą i na nią a na mnie wygadywać będą. Chcesz czego odemnie, powiedz gdzie mam szukać, przyjdę sam, dam co mogę, bylem spokojnym był i wstydu nie miał.
Nie rychło jednak, i to z kłopotem niemałym, potrafił wymódz Chorąży na wdowie, iż łzy otarłszy odeszła, żądając aby w zajeździe u Arona odwiedził ją, gdyż musiała widzieć się z nim koniecznie.
Chorąży, gdy odeszła, siedział z godzinę, przyjść nie mogąc do siebie. Tego dnia ani mógł ni chciał szukać wdowy — wybrał się nazajutrz około południa.
Zastał ją nad potrzebę strojną i nad miarę czułą. Poczęła tedy mu przypominać dawne czasy, użalać się nad niestałością serca męzkiego i t. p. Wysłuchawszy tego Chorąży, zagadnął tylko, czém służyć jéj może, bo co się tycze serca, te żonie i dzieciom było oddane całe, rozerwać go nie mógł.
Znowu polamentowawszy nad losem kobiet nieszczęśliwych, padających zawsze ofiarą zdradliwości rodzaju męskiego, rzekła Rózieczka:
— Cóżem miała czynić nieszczęśliwa sierota, musiałam rada nie rada za Otwinowskiego iść, a i tegoś mi waćpan ubił; com płakała, com łez wylała, to Pan Bóg tylko policzy... nawet sześć tygodni po nim chodziłam w grubéj żałobie.
— No, już ja go jéjmości nie wskrzeszę — odezwał się Chorąży — to darmo...
Kołując długo i wiele mówiąc o losie swym nieszczęśliwym naprzód, potem o sieroctwie, potrzebie ratowania się i t. p., wyznała wdowa, iż miała pretendenta bardzo uczciwego człowieka, szlachcica, Imć Pana Safianowicza, który żenić się z nią był gotów choćby dziś, ale na różne potrzeby weselne i domowe brakło parę tysięcy złotych. I gdyby te miała, pogodziłaby się zresztą z losem swoim.
Parę tysięcy złotych w owych czasach wcale inne miały niż dziś znaczenie. Sumka to była, zwłaszcza na prowincyi, i trudna do dostania i ubogiego człowieka mogąca na nogi postawić. Nie było o nią łatwo a zwłaszcza tak zadłużonemu panu Chorążemu, lecz dla zbycia się tego wspomnienia siły nieczystéj, która nad nim panowała, dla świętego spokoju, gotów był i cztery poświęcić.
— Wiesz że co, moja dobrodziéjko — rzekł wstając — dam ci te dwa tysiące, choćbym u żyda je miał wziąć, a no — niechaj to będą i ostatnie pieniądze i widzenie się ostatnie.
Nie dawszy czasu na pożegnanie czulsze, na które się wdowie zbierało, drapnął natychmiast Chorąży, i Pętlakowskiemu pod kwit jéjmości pieniądze wypłacić kazał. Lękając się zaś podziękowania i nowych odwiedzin, tegoż dnia konie kazał zaprzęgać i na całą noc ruszył do domu.
Jechał zgryziony, gniewny i upokorzony, chociaż — wyznać i to należy, momentami mu biednéj kobieciny żal było, ale wnet tę pokusę odpychał.
W Żebrach się go tak prędko nie spodziewano, myślał więc i o tém co powie przed żoną, czy jéj wyzna prawdę całą, czy biedę tę czém inném załata. Zdało mu się niepoczciwém kłamstwo, i gdy pani Jagnieszka wyszła przeciwko niemu zdziwiona, pytając co się stało, iż prędzéj go widzi niż się obiecywał, pocałowawszy ją w czoło, z żołnierską otwartością ze wszystkiego się jéj wyspowiadał.
— Widzisz tedy, dobrodziéjko ty moja — dodał w końcu, primo że dla ciebie, klejnocie mój drogi, sekretów mieć nie chcę, że poczciwie chcę żyć i miłuję cię tak jako więcéj i goręcéj nie można. Jagnieszka się uśmiechnęła i, co osobliwa rzecz w niewieście, nigdy potém mężowi ani wypomniała, ani wymówiła owo utrapienie, którego się on sam wstydził.
Rózieczka wyszła tedy za mąż, za pana Safianowicza, i więcéj o niéj słychać nie było.
Żyli państwo Wilczkowie w najlepszéj zgodzie lat trzy jeszcze. Chorąży zdrów był i zawsze się myśliwstwem zabawiać lubił, bo kto w niém raz zasmakował, nie łatwo rzuca. Ostatniéj zimy, długo stojąc w mroźny dzień na stanowisku, gdy wilcy z kniei powychodzili, rozgniewało go to tak, że się zburzył mocno, żółć się w nim poruszyła, i zaraz po łowach w łóżko się musiał położyć. Posłano po doktora, zalewano go miksturami, pilnowała żona, robił fizyk co umiał, ale gorączka wzięła górę i Chorąży opatrzony Sakramentami, panu Bogu ducha oddał.
Owdowiała pani Jagnieszka jak przykładnie dzieci wychowywała, majątkiem zarządzała, jak piękne wiodła życie w tym stanie, ci co ją znali wychwalić nie mogą. Lecz Bóg ją widać przeznaczył na to, aby wszelkiemi boleściami była wypróbowaną. Dorośli już synowie, gdy się z nich pociechy spodziewać mogła, jeden ospy dostawszy zmarł, drugi kąpiąc się w Słuczy utonął.
Pozostała sama jedna na świecie z cieniami umarłych, znosząc bez szemrania cios, który ją dotknął. Wzięła na wychowanie jednę z córeczek Borkowéj, i tę wyposażywszy, przy niéj potem świątobliwego życia spędziła ostatki. Ci co pamiętają Chorążynę w starości, mówią, iż do najpóźniejszych dni mało co zmieniona, czynna zawsze, wyprostowana, z twarzą bladą, któréj wiek i smutek surowy wyraz nadawały, była jakby chodzącym posągiem, powagi pełnym. Ani uśmiechu na jéj ustach, ani łzy na oku nie widywano — skamieniałą się zdawała. A choć krzątała się wielce, nigdy chwili nie mogąc wytrwać bez roboty, rzadko nawet odezwała się słowem do ludzi. Żyła tak sama w sobie, i jakby cudem przewidziawszy swój zgon, przygotowawszy się do niego, usnęła spokojnie, pobłogosławiwszy wszystkich z wieczoru...













Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.