<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Inkwizycyjne więzienie nie było naówczas bardzo surowém, dla kogo innego mogły się drzwi jego otwierać i przystęp ludzi potajemnie był możliwy. Wilczka wszakże pod pozorem iż był bardzo niebezpiecznym człowiekiem, popędliwym, przewrotnym, trzymano pod ścisłą strażą. Niechętni mu powiadali, że miał zamiar ujść aby broić znowu, i że, choć się sam oddał w ręce sprawiedliwości, teraz lękał się jéj wymiaru.
Odmawiano więc żonie przystępu do niego, Pętlakowski tylko w obec świadków mógł się widywać z klientem, na co, choć się uskarżał, rad był w duszy z tego.
W początkach determinowany i mężny, pewny siebie, gdy się zamknięcie i sekwestr przeciągać zaczęły, jak każdy człowiek temperamentu gorączkowego, niecierpliwego — przebywszy pierwszy kryzys gwałtowny, na siłach opadać zaczynał, rozpaczał niemal o sobie.
Nie wiedział o tém, że żonie się z nim widzieć nie dopuszczano, bo o niéj z obcymi mówić nie chciał i nie pytał nawet co się z nią działo, w przekonaniu będąc, że ona go opuścić, wyrzec się musiała, któż wie, może mścić chciała nawet za krew zabitego.
Po długiém milczeniu, wybuchnął z tém raz przed Pętlakowskim, który, choć bronił Chorążynéj, czynił to tak mdło, nieskutecznie, półgębkiem, że w Wilczku utwierdził przekonanie, iż w niéj miał najzajadlejszego nieprzyjaciela.
Nie mówił już nawet więcéj o tém, a gdy adwokat wspomniał o niéj, usta mu zamykał i odezwać się nie dozwalał. Cóż w tém było dziwnego zresztą? Czuł sam, że jego obejście się z żoną serca jéj pozyskać mu nie mogło.
— Chce się odemnie uwolnić, bo mnie zawsze nienawidziła. Jak mi łeb zetną, łatwo znajdzie drugiego — młoda jest. Biedne moje chłopcy... zmarnieją w cudzych rękach — wola Boża! pomsta Boża!
Z téj rozpaczy, tęsknoty, przewidując już, iż się przyjdzie pożegnać ze światem, do serca nie ze wszystkiém zepsutego skrucha wstąpiła, zrodził się żal szczery, chęć pokuty, wstręt własnéj przeszłości. Zmienił się popędliwy człowiek w pokutnika.
Zaraz po zabójstwie biegł już był instynktem do ołtarza, szukając ratunku; toż samo uczucie, które go rzuciło krzyżem na podłogę, kazało w religii szukać pociechy i spokoju.
Nie łudził się nadziejami próżnemi, wiedział ilu i jak zajadłych miał nieprzyjaciół, a jak mało mógł mieć obrońców. W żonie i matce jéj upatrywał też swych prześladowców. Miał się już za zgubionego. Pozostawało Boga przebłagać i zginąć mężnie, jak szlachcicowi przystało. Życia nie było mu wcale żal — żałował tylko dzieci.
Ile razy na myśl mu przyszedł chłopak, co do szabli jego skoczył tak raźno, Wilczek mokre łzy ocierał i mruczał — biedna ty sieroto moja! Ani opieki, ani litości nie będą mieli nad tobą, boś mój — a takiego ojca dziecko... niechaj ginie jak i on!!...
Dnie i noce myśli te go dręczyły, samotność, do któréj nie był nawykłym, niemal o chorobę przyprawiała. Próbował czasami pić, ale wino w nim wściekłość zwiększało, a w końcu, jak wszyscy do gromadnych hulanek nawykli, sam-na-sam z sobą pić nie umiał. Nie smakowało mu wino tylko z ludźmi.
Upiwszy się z rozpaczy, chorował potém i sromał się przed sobą.
Z tych co do niego przystęp mieć mogli, dla obrony w sprawie, mało się kto późniéj pokazał, Pętlakowski jak najmniéj.
Z tego znękania i rozpaczy urosła chęć wielka modlitwy, pobożność gorąca i łzawa. Klęczał pół dnia i odmawiał secinami pacierze za duszę zabitego.
Korzystając ze zbliżającéj się Wielkiéj-Nocy i spowiedzi, zażądał w końcu księdza Chorąży.
Lecz i w wyborze duchownego dano mu uczuć jak go sobie lekceważono. Dla dostojniejszego więźnia należał z prawa jeden z jezuickich patrów, jemu, jakby dla okazania że już osądzonym jest i nic innego nie wart, posłano bernardyna, człeka prostego, ojca Bonifacego, który zwykle skazanych na szubienicę dysponował.
Wybór ten, którym go chciano dotknąć i upokorzyć lub nastraszyć, był jednak daleko szczęśliwszym niż się złym ludziom zdawało.
Ojciec Bonifacy był w istocie prostym człowiekiem, doktorem teologii tytułować się nie miał prawa, ojcowie jezuici wyśmiewali się z jego nieświadomości w zawikłanych kwestyach teologicznych, z niedokładnéj znajomości łaciny i naiwnego rozwiązywania trudności natchnieniem jakiemś serdeczném — ale był to człowiek szczerze pobożny, miłosierdzia wielkiego, poświęcenia bez granic, pracy niezmordowanéj, i, jak św. Franciszek, kochał się w ubóstwie swém, w sukni połatanéj, w umartwieniach ciała, które, jakby na złość, im je srożéj karcił, tém piękniéj kwitło i bujało.
Spojrzawszy nań nie domyśliłby się nikt w nim człowieka tak na cierpienia bliźnich czułego, tak zapominającego dla nich o sobie. Ojciec Bonifacy wyglądał baryłkowato, rumiano, twarz miał okrągłą, w podbródki zawiesiste opatrzoną, pasek ledwie go mógł objąć, a choć żył często wodą i chlebem, z powierzchowności wziąć go było można za obżartucha.
On sam, w pokorze ducha, fizyonomią tę zwodniczą uważał za krzyż Pański, który nosił wesoło, jak inne swa krzyże i krzyżyki. Był to jałmużnik ubogich, pocieszyciel biednych, doradca ludu w łachmanach; wyręczano się nim w sądzie gdzie trzeba było o głodzie, chłodzie, niebezpieczeństwie iść na ratunek wstrętliwéj nędzy, chorobie lub zepsuciu.
Pod tym brudnym habitem krył się prawdziwy rycerz Chrystusowy, wierny syn mistrza z Assyżu. Z utrapień życia na niczém mu nie zbywało, nawet na pośmiewisku u ludzi.
Choć ze wszystkiéj swéj współbraci pewnie był duchem i czynem najświątobliwszym, nikt go nawet o świątobliwość nie posądził. Dla tłumu był to sobie, at, prosty bernach opasły.
Zdziwił się nieco pan Chorąży gdy oczekując na kapłana, zobaczył owego niepoczesnego ojca Bonifacego, który dnia tego — zmęczony daleką pieszą wędrówką na przedmieście, nad Kamionkę, do chorego nędzarza — nadzwyczaj czerwono wyglądał i potem się oblewał.
Uczynił na Wilczku przykre z początku wrażenie. Ale gdy usiadłszy, mówić począł łagodnie, gdy głosem się odezwał tak jakoś sympatycznym, serdecznym, płynącym z duszy — Chorąży poczuł na oczach łzy i o powierzchowności zapomniał.
Twarz téż ta pospolita, rysów grubych, bezkształtnych, gdy na nią zstąpił promień natchnienia zmieniała się w tak miłą, iż się stawała prawie piękną, jak owi odmłodzeni zakonnicy, których w raju Fra Angelico aniołowie do niebios prowadzą.
Bernardyn, obcując z ludźmi wielą, znał już nieszczęsną historyą Wilczka z powieści, widywał go przedtém, zasłyszał nawet coś o zabiegach nieprzyjaciół i niecnéj zdradzie Pętlakowskiego, o któréj pocichu szeptano. Zblizka jednak historya ta znaną mu nie była. Chorąży przekonawszy się o tém z pierwszych słów jego począł mu mówić o sobie, a choć wyznania te spowiedzią jeszcze nie były, skrucha i żal nadały im charakter, jaki ona tylko mieć mogła. W słowach jego, wyrywających się z piersi zbolałéj, czuć było upamiętanie, potępienie samego siebie. Nie starał się uniewinniać, potępiał się owszem, karcił popędliwość swą i butę, płakał nad życiem mizernie strawioném.
Im dłużéj mówił, tém się mocniéj uczuciem tém przejmował, a po księdzu Bonifacym, choć milczał, widać było jak gorące dlań miał współczucie. Nie groził mu, nie straszył go, pocieszać go zaczął.
Gdy przyszło do tego, że i przeciw żonie czuł się winnym, zarazem skarżąc iż go opuszczono, że rodzina jéj i ona sama instygować nań są gotowe, ksiądz mitygować począł, zaprzeczał rzeczy niedowiedzionéj.
W końcu mówili już jak starzy znajomi, przyjaciele, i Wilczek wylał mu się cały.
Siedzieli tak więcéj godziny, bo Chorążemu zwierzanie się tu widoczną ulgę czyniło, rad je był przedłużać, wstrzymywał odchodzącego, prosił by go nie opuszczał.
Ojciec Bonifacy coraz więcéj czując dlań litości, obchodził się z nim jak z dzieckiem, przemawiał słowy prostemi, ale te odrazu do serca trafiały.
— Pan Bóg karze, napomina, dotyka, dziecko moje, często tylko aby ku sobie nawrócił i do upamiętania nakłonił. Ażali to już nie jest dobrodziejstwem Jego iż was przywiódł do pokuty? Możecież się skarżyć, choćbyście życie doczesne stracili, gdy wiekuiste pozyskacie skruchą?
Oprócz téj pociechy religijnej, ojciec Bonifacy i po światowemu przemawiał, nie dozwalając tracić nadziei, ni wątpić o ludziach, boć — nie wszyscy już źli byli, zawzięci i mściwi. Żal mu było człowieka, w którym choć wiele złego naniosło burzliwe życie, jak powódź muły nanosi, przecież grunt w nim czuł zdrowy i do poprawy chęć szczerą.
Gdy się ta długa wreszcie skończyła rozmowa, a ksiądz powstał, pot z czoła ocierając, Wilczek się poczuł orzeźwionym i spokojniejszym. O. Bonifacy wyszedł z mocném postanowieniem przyczynić się, o ile potrafi, do oswobodzenia Chorążego.
Dla ubogiego księżyny łatwém to nie było, bo wielkiéj konsyderacyi u góry stojących ludzi nie miał. Pokornie się trzymał w progu, gdy do nich szedł z obowiązku. Tam téż nie myślał iść nawet, ale przypomniał sobie co o zdradzie Pętlakowskiego zasłyszał.
Człowieka tego znał niegdyś jeszcze małém i odartém chłopięciem i pochlebiał sobie, że na niego wpłynąć może.
Mówiliśmy już o wielkiéj pobożności adwokata. Nie była ona udaną ani fałszywą, owszem szczerą, wielką ale nierozumną; bo się tak modlił do Boga o bezkarne dokonanie szachrajstwa, jak włosi ślubują świece za zabicie nieprzyjaciela.
Pojęcia jego religijne mętne były, zasadzał wszystko na formie i literze.
Pętlakowski ile razy kogo oszukał, odpościł potém za to z suchotami. Zdawało mu się, że rachunek z Panem Bogiem został w ten sposób skończonym.
Bernardyn w domu jurysty był poufałym gościem, od tego jeszcze czasu gdy w nim bieda panowała.
Wprost więc z więzienia poszedł na Berdyczowską ulicę, do dworku Pętlakowskich i zastał adwokata w jego kancelaryi ciasnéj i brudnéj, samego, gdyż skrybenci się na odpoczynek wyrwali.
Zobaczywszy ojczulka dobrodzieja, Pętlakowski przybiegł go w rękaw pocałować i stołek mu podał, uśmiechając się doń przymilająco.
— A czemu ojczunio nie łaskaw był wprost do mojéj żonki i robaczków, bo to tu w tych papierzyskach i siąść niema gdzie wygodniéj.
— Wszystko jedno — rzekł ojciec Bonifacy — ja bo mam z acanem do pomówienia na osobności.
I powtórzył z akcentem pewnym:
— Tak, na osobności, we cztery oczy.
Jurysta się zdziwił niezmiernie.
— A o czémże to takiém?
— Boję się o was, panie Pietrze, żebyście sobie nie obciążyli sumienia. Idę z więzienia; opowiadał mi, ze łzami w oczach, wszystkie swe sprawy Wilczek, który siedzi za mężobójstwo. Człek nie jest bez grzechu, ale nie tak zły, jak go ludzie sądzą. Ty miałeś sprawy jego w rękach, widzi mi się, żeś nie bardzo pilno chodził za niemi, żeś się — nie daj Boże! — dobrowolnie opuszczał. E! e! patrzajże! Pan Bóg nie daruje gdy zaniedbasz co do ciebie należy, a, uchowaj panie, zdrady — los Judasza!!
Pętlakowski obie ręce podniósł do góry, jakby wzywał pomocy niebios.
— Boże wszechmogący! bądź świadkiem duszy mojéj! zawołał patetycznie. Jegomość stajesz w obronie tego kryminalisty, tego, można powiedzieć, zbója, który tyle nabroił, że go nic w świecie nie może oczyścić! Tyranem był dla żony, ani z niego ojciec dla dzieci, ani zięć dla świekry. Najgorszego życia, rozpustnik, gwałtownik, wkońcu zbójca! zbójca! Jakże go tu obronić? jak salwować?
— No — cicho! odparł ojciec Bonifacy. Ja mu do sumienia zajrzałem, i powiadam ci, zaręczam słowem kapłańskiém, że żałuje szczerze za grzechy i poprawi się. Nie sądźcie abyście sądzonymi nie byli.
— A ty na sumienie go nie bierz, panie Pietrze, bo mi się z tego nie obmyjesz.
(Nachylił mu się do ucha)
— Ludzie gadają, słyszysz, po ulicach się już z tém noszą, że ty go jak Judasz sprzedałeś, kiedy bronić byłeś obowiązany, kiedy on ci zawierzył? Hę? Ej!! Pietrze! w piekle gorąco. Zdrada, to smoła po same łopatki! Tego ty ani odmodlisz, ani odpościsz, ani odleżysz krzyżem, gdy na ciebie wdowa i sieroty płakać będą i wołać pomsty Bożéj. — Ej! Pietrze, Pioterku, powiadam ci źle będzie z tobą! Pójdzie on przed trybunał niebieski i oskarży cię, powołają i waszeci abyś stanął się tłumaczyć, a co powiesz gdy hukną aniołowie, żeś zdrajca!! E?
Pętlakowski zarzutem tym tknięty stał jak wkuty do ziemi, oczy spuścił, sapał ciężko. Miał już Wilczka za tak nieodwołalnie przez wszystkich potępionego, iż nikt nie mógł stawać w jego obronie. Przemówienie za nim ojca Bonifacego, samo to, że ludzie już o jego niepoczciwości wiedzieli i głosili, przestraszyło go.
— Ojczulku, dobrodzieju, niechaj nieba nie oglądam, jeżeli....
Tu chciał już skłamać, gdy trwoga go zadławiła, dokończyć nie mógł. A nużby go wzięto za słowo? Zmieszany zamilkł nagle i ojca tylko pokornie w rękaw pocałował, bijąc się w piersi. Tą mimiką dwuznaczną chciał zastąpić wyrazy których wymówić się lękał.
O. Bonifacy pogroził.
— Dobrze ci życzę, i przestrzegam, rzekł, Boga się bój! Rachuj się z sumieniem! Pamiętaj, że na gorszy i straszniejszy sąd, niż ludzkie trybunały sprawa twa przyjdzie, a tam żaden kondykt nie pomoże... tam akta w porządku i każda myśl twoja zaintabulowana.
To mówiąc wstał.
— Ej! pamiętaj — kończył — duszy nie gub. Obronisz go czy go nie obronisz, w tém wola Boża i łaska; stanie się co Opatrzność zadyktuje do serc sędziów, ale gdy ty zawinisz, powinności nie spełnisz, człowieka sprzedasz za grosz mizerny! ej! smoły wiekuistéj nie ujdziesz bratku.
Nie gub swojéj i jego duszy, nie czyń dzieci sierotami, bo zato, nie do czyśca na lat kilkaset jak ty sobie może projektujesz, ale pod widły Lucypera i na ruszt, na wieki wieków, amen.
A tak! a tak! w smole cię usmażą, smołą cię napoją.
Pętlakowski smoły i Lucypera obawiał się okrutnie, czyściec, połatawszy, byłby go akomodował, ale o piekle wiekuistém nawet pomyśleć się lękał. A tu ojciec Bonifacy w tych rzeczach znawca, obiecywał mu już na pewno smołę wiekuistą.
Raz jeszcze pocałował w rękaw bernardyna i palnął się w piersi z całéj siły.
— Ale cóż ja na to poradzić mogę? zawołał, morderstwo rozmyślne na gościńcu! Jakże go tu oczyścić.
— Morderstwo nie rozmyślne, ale przypadkowe, odparł ksiądz. Winien ci on, ale i ręka Boża w tém była! Zresztą, panie Pietrze, jam nie sędzia, do mnie to nie należy! ja nic nie wiem? Mówię ci tylko, patrzaj abyś sumienia nie zasarzał; patrzaj abyś Judaszem nie był. Los jego żony i dzieci drobnych mieć będziesz na sumieniu.
Pokiwał palcem ojciec Bonifacy i pośpieszył do drzwi, nie chcąc nawet zachodzić do pani Piotrowéj.
Po wyjściu jego, Pętlakowski stanął i zadumał się głęboko. Poczuł, że bernardyn miał słuszność i że dla przyjaźni Zawistowskiego do piekła iść, byłoby zawiele. Postanowił, aby wilk był syty i owca cała — bodaj wyrzec się prowadzenia interesów; zdać papiery i umyć ręce, dopóki jeszcze ostatecznie zawalane nie były.
Pochlebiał sobie, iż jego postępowanie w sprawie tak złego człowieka, nie będzie mu w górze za złe poczytaném, tymczasem jednak i ludzie już gadali. Musiała więc sprawa dojść do wiadomości władz wyższych i na rejestr grzechów być zapisaną! Trzeba było reparować co się zrobiło — aby smoły uniknąć.
Wezwanie bernardyna do pana Wilczka zeszło się prawie jednocześnie z przybyciem pani Wojskiéj do córki. Jagnieszka wybiegła na jéj spotkanie, do kolan matki pochylając się ze łzami. Bo choć moc ducha miała wielką, chwilami już ją opuszczała, czuła potrzebę opieki, widząc się tak osieroconą i nieprzyjaciołmi otoczoną.
Wojska, która miała czas w drodze i wypłakać się pokryjomu i dobrze rozmyśleć jak postępować należało, nie ukazała najmniejszego wzruszenia, choćby dlatego, ażeby córce nie dawać złego przykładu miękkości serca.
— Tu niema się co we łzach rozpływać, odezwała się energicznie, płacz nic nie pomoże. Męztwo trzeba mieć, wiedzieć co się robi, a rozmyśliwszy się dobrze, do celu iść bez wahania.
Możesz ty mi dziś powiedzieć, że ja co cię za niego wydałam, prawie poniewoli, wszystkiemu jestem winna.
Darmo to już dziś wyciągać na stół — nieszczęście się stało, wydobyć z niego trzeba.
Człek zły, niepoprawiony, gwałtownik, rozpustnik, utracyusz, szaławiła, tyran, niema się co nad jego losem rozpadać. Niech się sobie z nim dzieje co chce. Utną mu łeb, mała strata, krótki żal, pieniędzy na to tracić nie warto.
Przyjechałam po ciebie, dzieci zabieraj i jedź ze mną, stanie dla was chleba w Żerdzieliszkach. Z wierzycielami się późniéj rozprawimy.
Jagnieszka zdumiona spojrzała zza łez na matkę, w twarzy jéj jaśniało jakieś uczucie nie dające się określić. Wojska czekała na odpowiedź.
— Ale to nie może być, nieśmiało przemówiła Wilczkowa, potroszę się na odwagę zbierając — matusiu kochana! to nie może być! Samiście mnie mu oddali, a ja przysięgłam do śmierci! Ojciec to moich dzieci. Co ja im powiem, gdy dorosłszy mnie spytają — co uczyniłam z ojcem? gdy ludzie im powiedzą — żem ja go opuściła i zaparła się. Posądzą mnie żem zemstę w sercu miała. Matuniu! to nie może być! A! nie! nie! bronić go musimy i ratować — ty i ja! aż do ostatka! do grosza ostatniego i łzy ostatniéj!
Wojska słuchała z surową twarzą, brwi się jéj ściągały.
— Jeszcze czego! jeszcze czego! zamruczała. Masz ty go zaco bronić, kiedy on cię dla jakiejś tam pupilki porzucił.
— Więc i ja go porzucić mam? i za grzech grzechem płacić? Matuniu! I schyliła się za kolana ściskając matkę, tuląc głowę w jéj dłoniach. Wojska zamilkła, nie chcąc okazać wzruszenia, a nim się namyśliła co odpowiedzieć miała, Chorążyna porwała się, szybko łzy ocierając.
— Matuniu ratować trzeba i jego i mienie dla dzieci. Moja nadzieja w tobie? Mnie sił braknie, nas tu same wrogi otaczają. W twoje ręce los nasz składam, ty nas ratuj! matuniu kochana, ratuj.
Surowa i zimna pozornie, a przed dziećmi nigdy zbytniego nieokazująca uczucia, Wojska swoim zwyczajem córce nakazała milczenie, nie przyrzekając nic, ani się wyrzekając niczego. Gdy się do roboty zabierała, w słowach była oszczędną.
Chorążyna, znając ją, zrozumiała z tego milczenia, że przy pierwszém swém postanowieniu obstawać nie będzie.
Nazajutrz rano, nic nie mówiąc córce, Wojska poszła sama na miasto, wysłuchała mszy na intencyą córki i wprost się do sędziów udała.
Już oddawna czekano na nią z obiadem we dworku, gdy nadeszła z powrotem nachmurzona, zmęczona, zadumana ale pewna siebie. Chorążyna pytać jéj nie śmiała o nic, czekała czy sama co nie powie. Wojska zapytała tylko o dzieci, poskarżyła się na zmęczenie podróżą, o wycieczce rannéj nie mówiła ani słowa.
Po obiedzie nadbiegł, jakby strwożony, Pętlakowski z kupą papierów pod pachą i zamknął się z Wojską w osobnym pokoju. Zdala usłyszała tylko Wilczkowa podnoszący się głos matki, jąkliwe i płaczliwe tłumaczenie się adwokata, przerywaną żywą rozmowę, po któréj jurysta wyszedł zamyślony z głową spuszczoną.
Widać go było w podwórku odchodzącego pod wrażeniem odbytéj konferencji, podnoszącego ramiona do góry, machającego rękami, jakby sam tłumaczył się przed sobą. Dwa razy stanął w dziedzińcu, niby coś przypomniawszy sobie i chcąc powrócić, lecz zaniechał w końcu tego zwrotu i poszedł do domu.
U wieczerzy znowu Wojska mówiła tylko o dzieciach, o potrzebach domowych, o drożyźnie, niepoczciwości ludzi, a gdy się rozchodziły zamruczała; jakby sama do siebie:
— To łajdak!
— Kto? podchwyciła Chorążyna.
— Któż ma być, ten obwieś! jurysta; rękę podnosząc do góry dodała Wojska: — ale ze mną to nie ujdzie! Musi mi on inaczéj śpiewać, a nie — to źle będzie.
Przed matką nie śmiała odezwać się z życzeniem, ażeby jéj męża wolno było odwiedzić. Chciała zawieść mu dzieci i przekonać go, że pamiętała o nim. Czuła że to było obowiązkiem.
Zwierzyła się z tém poufnie przyjaciółce Baranowskiéj, prosząc aby ona przez męża się o to postarała, bo Pętlakowskiemu nie ufała, Inkwizycye były tak jak skończone.
Zaczął więc biegać za tém przyjaciel, i, co łatwo przewidzieć było, pozwolenie wyrobił, gdyż żonie przysługiwało prawo widzenia męża, i zła tylko wola mogła go jéj zaprzeczyć.
Nazajutrz, nic nie mówiąc Wojskiéj, zabrała chłopców jakby do kościoła na nabożeństwo i ze mszy powlokła się do więzienia z bijącém sercem i wielkim niepokojem w duszy. Iść musiała, nie wiedząc jak zgorzkniały niewolą człowiek miał ją przyjąć?
W samym tym wyrazie: więzienie, dla kobiety, która nigdy nie przypuszczała aby się kiedy o nie miała ocierać — było już coś przerażającego. Budynek w którym się ono znajdowało, wszystko co otaczało tak zwaną wieżę, zakratowane okna, drzwi pozamykane na drągi i kłódki, chmurne fizyonomje stróżów — odjęły prawie męztwo Wilczkowéj.
Trwoga jéj ogarnęła dzieci, które uspokajać było potrzeba i ośmielać. Młodsze musiała wziąć na ręce, starszy ciągnął za nią uczepiwszy się sukni, oglądając po brudnych murach, nie mogąc pojąć poco tu ojca miał szukać i dla czego tu był zamknięty.
Wilczek nie tylko nie spodziewał się przybycia żony, ale nie przypuszczał nawet aby ona go widzieć chciała. Od bytności ojca Bonifacego cały był teraz w modlitwie i książkach pobożnych, czytał właśnie gdy drzwi się otworzyły i w nich ukazała blada pani Jagnieszka z młodszym synkiem na ręku.
Wilczkowi zdało się to jakiemś złudném widzeniem, czémś nieprawdopodobném, wymodlonym chyba cudem. Podniósł ręce nie mając zrazu siły powstać ze stołka, tak go doń zdumienie przykuło. Tymczasem starszy synek, spoufalony z nim bardziéj, pobiegł ku niemu, rzucił się na szyję i począł wołać, śmiejąc się:
— Tata! tata kochany!
Wilczek przyciskał go do siebie i płakał.
Zbliżyła się powoli żona, spojrzał na nią z trwogą i wstydem, nie wiedząc jak miał ją powitać.
— Przyprowadziłam dzieci... odezwała się pocichu.
O sobie mówić nie śmiała — wiedząc, że pożądaną być nie mogła. Wejrzała na niego i oczy ich poraz pierwszy od lat wielu spotkały się z sobą. Litość wstąpiła w serce Jagnieszki, tak nieszczęśliwym się jéj zdał i zmienionym; żal i skrucha zbudziły się w piersi Wilczka, tak się czuł miłosierdzia niegodnym.
— Bóg zapłać, odezwał się głosem zniżonym, w którym dawnéj buty nie było — Bóg zapłać; wielka to dla mnie pociecha.
— Miałbyś ją daleko wcześniéj, dodała Chorążyna, ale na moje usilne prośby dotąd odmawiano. Starałam się ciągle napróżno.
— Starałaś się?? zapytał zdziwiony więzień.
— Starałam jak tylko mogłam.
Zamilkli, dzieci szczebiotały coraz głośniéj.
Zamiast rozweselenia mowa ich nierozważna coraz to nowe rany, ledwo zasklepione, rozjątrzała. Starszy synek chciał koniecznie, aby ojciec wyszedł z niemi a nie siedział osobno w téj brudnéj gospodzie; ciągnął go, całował, prosił. Nie mógł zrozumieć tego, że ojcu wyjść nie wolno było.
Wilczka dotykało to tém mocniéj, iż ciągle się karmił trwożnemi przeczuciami, że gardło dać musi. W mowie jego przebijało się ciągle to na śmierć przygotowanie.
— Dobrze żeście przyszli zobaczyć się zemną, rzekł napół do żony, pół do dzieci — Bóg wam to zapłaci. Godziny moje policzone, tyle mego szczęścia na ziemi. Uwolnię was od ciężaru i niepokoju. Wszystko już dla mnie skończone — oby Bóg miłosiernym raczył być duszy mojéj.
Chorążyna nieśmiałym głosem wtrąciła, wahając się:
— Matka moja przybyła — staramy się, robim co tylko można. Nie trzeba rozpaczać jeszcze.
Wilczek patrzył na nią.
— Albom ja komu tu na co potrzebny, wyjąknął. Co wam po mnie! Jam zawadą i postrachem. Kto wierzy bym innym potrafił być, choć dziś kajam się i żałuję?
Gdy głowę dam, przebaczcie mi moje winy! nie pamiętajcie!
Chorążyna nigdy go jeszcze tak przemawiającego nie słyszała, serce jéj się poruszyło, ale nie śmiała ani się odezwać, ani przybliżyć, ani dać znaku współczucia.
Chorąży długo na niéj wzrok zatrzymał, potém spojrzał na dzieci, sznurował usta wstrzymując się od wybuchu.
Tymczasem starszy chłopiec szczebiotał ciągle.
— Tata zarósł tak — i blady! Może głodny? Izba taka paskudna — lepiéj z nami iść do domu. Poco tu siedzieć?
Nikt nie odpowiadał, więc szarpał ojca za ręce, a Wilczek, pomilczawszy zwrócił rozmowę do żony.
— Jéjmość téż zmizerniałaś, musiałaś się zapłakać, juści nie zamną, ale za tym, któregom zrządzeniem Bożem zabił.
Chorążyna zczerwieniła się z bólu, jakiś czas oczów nie śmiała podnieść, zwłóczyła z odpowiedzią, choć ona jéj drżała na ustach.
— Dawno mi on był obcym! rzekła krótko.
To wspomnienie zabitego padło na nich oboje jak brzemię, z pod którego się już nic dobyć nie mogło. Chorążyna szepnęła wkrótce, że odejść musi, obiecując z dziećmi powrócić, choćby dnia jutrzejszego, jeśliby tego życzył sobie.
— A! przez miłosierdzie przychodźcie czasem! często! odezwał się Chorąży wzruszony mocno. Zdawało się jakby poufaléj chciał się przybliżyć do żony, lecz zawahał się — nie śmiał, ona téż z daleka trwożliwém skinieniem głowy go żegnała. Dzieci jeszcze go z sobą ciągnęły. Tak doszli do drzwi. Wilczek nagle pochylił się, z respektem ujął za rękę żonę i pocałował.
— Przebaczcie mi wszystko, com wam zawinił, rzekł głosem cichym. W takiéj godzinie jak ta, w imię Boże godzi się darować.
Chorążyna zmieszana nie miała czasu odpowiedzieć, drzwi stały otworem przed niemi, a w nich człowiek obcy. Wilczek szybko cofnął się w głąb i na stołek padł, głowę kryjąc w dłoniach.
Z uczuciem litości, która się wypowiedzieć nie dawała, Chorążyna wyszła z więzienia. Mężna niewiasta postradała tu męztwo swoje, mąż, który tak długo był tyranem, budził w jéj sercu teraz więcéj niż miłosierdzie. Czuła, że dobrém słowem mógł całe jéj serce pozyskać.
Miłość ta spóźniona, krwią i łzami oblana, teraz dopiero przychodziła, gdy się może na wieki rozstać było potrzeba i owdowieć z ręki kata, i nosić przez całe życie żałobę krwi i sromu. Wilczkowa zapłakała połykając łzy, tuląc dzieci, ostatnie dobro swoje. Oba chłopcy, na przekorę jéj smutkowi, wesoło szczebiotali o ojcu, pytali, a prawdy im odpowiedzieć nie było można.
Tak doszli do dworku. Zobaczywszy zdala babkę dzieci się wyrwały do niéj, opowiadając o odwiedzinach swych u ojca. Wojska spojrzała na córkę z poszanowaniem, nie powiedziała nic. Nie pytała nawet, dając jéj odejść i w samotności odetchnąć po wrażeniu jakiego doznała.
Nie wiedząc jaką zmianę wypadek tragiczny sprowadził w usposobieniach Wilczka, była prawie pewna, że nieszczęśliwa córka musiała jak dawniéj, od męża cierpieć wymówki i łajania. Dzieci nie umiały jéj powiedzieć nic więcéj nad to, że ojciec się im wydał chorym, smutnym i że mieszkał w izbie brudnéj i ciasnéj.
Sądzenie sprawy, do którego się przygotowywano, odraczane pod różnemi pozorami, przeciągało się jeszcze. Tymczasem Wojska nie traciła próżno chwili, biegała trafiając wszędzie, wszystkich zdumiewając energią swoją, natarczywością, uporem. Nic ją nie zrażało, niczem się jéj zbyć nie było podobna. Sędziów gdy nie mogła w domu, łapała na ulicy, po kościołach, na wschodach, godzinami czasem czekała na nich w progu domu na zimnie i słocie; opłacała sługi, ujmowała żony, umiała się docisnąć gdzie chciała.
Gdy zaczęła mówić poważnie, zimno, surowo, nie łatwo ją zbić było i przeargumentować. Sędziowie w końcu konsyderacyą dla niéj i respekt powzięli, niektórzy się obawiali.
Pętlakowski także, czy nastraszony przez ojca Bonifacego, czy istotnie zaniepokojony na sumieniu, chodził czynniéj, słuchał rozkazów Wojskiéj, a czego sam uczynić nie mógł, z tém albo ją posyłał lub ostrzegał przed niebezpieczeństwem.
Zmieniło się nieco położenie, przekonania wielu skłoniły się na stronę obwinionego.
Z drugiéj jednak strony, ci szczególniéj co zawładnęli majątkami Chorążego, dobrawszy sobie jego nieprzyjaciół ku pomocy i mnogą liczbę gardłaczy, instygowali przeciw Wilczkowi, na czém świat stał, wołając aby go gardłem karano, ząb za ząb.
Cała publika podzieloną téż była na dwa obozy, roznamiętniające się i walczące z sobą przy każdém spotkaniu; przychodziło do wybuchów namiętnych, rwano się do szabel za i przeciw niemu. Jedni bronili zajadle, drudzy następowali wściekle.
Szczęściem może dla Wilczka jeden z sędziów, który znacznego używał wpływu, pośrednio był interesowany by Chorążego puścić z życiem, karząc go tylko wieżą i grzywnami.
Pamiętali bowiem wszyscy, że w młodości on sam miał bardzo podobną sprawę o mężobójstwo, zabiwszy szlachcica na gościńcu w zwadzie: kto ma komu z gościńca ustąpić. Było to zimą, zaspy ogromne śniegu wyminąć się nie dawały, dwaj nieznajomi sobie zapaśnicy tak się rozżarli, że się do rusznic w saniach leżących porwali, a pan sędzia wypaliwszy, przeciwnika ubił na miejscu.
Proces o to ciągnął się długo, a skończył ugodą z rodziną i odsiedzianą wieżą w wesołéj kompanii.
Rodzina uboga Otwinowskiego, krewni dalecy (gdyż bliższych nie miał i dlatego był na wychowaniu i łasce u pani Wojskiéj), rada była skorzystać z wypadku, pożywić się, wziąć okup za krew, i czekała tylko aby z nią traktowano.
Sama pani Wojska, dla któréj mieli poszanowanie, zagaiła o to układy, — Baranowski tymczasem zabiegał, aby sprawiedliwość rozbroić; chodził po sędziach, stawił im mnogie przykłady spraw podobnych ukończonych wieżą, rekollekcyami i nawiązkami.
Tymczasem Chorążyna uzyskawszy już pozwolenie widywania męża, codzień prawie dzieci mu przyprowadzała.
Od pierwszego spotkania z nią, dawny ton Wilczka, który do żony inaczéj jak ze wzgardą i szyderstwem nie przemawiał, zmienił się, jak widzieliśmy, zupełnie. Nie śmiał się zbliżać do niéj, ani przemówić czuléj, ale w głosie, postawie, w oszczędnych i dobieranych wyrazach, w tém co mówił do dzieci, zalecając im aby matkę szanowały i kochały, widać było że odmienił sentymenta, że sam ją szanował i kochać był gotów.
Zwyciężyła go nareszcie.
Lecz ile razy przyszło mu na pamięć jak się dawniéj z nią obchodził, gdy spojrzał na czerwoną jeszcze bliznę jéj skroni, zdawało mu się niepodobieństwem, aby mogła mu zapomnieć i przebaczyć przeszłość.
Z każdym dniem jednak teraz zmieniał się ich stosunek i poufalszym stawał. Chorążyna ośmielona mówiła więcéj, przynosiła mu wiadomości pocieszające, zdawała sprawę ze starań matki, z zachodów Baranowskiego, z poprawy Pętlakowskiego.
(O tym już mu i ojciec Bonifacy doniósł, że go porządnie zburczał i nastraszył, aby inaczéj się brał do sprawy.)
Wiedział już Chorąży, że mu wszystkie wioski pozajeżdżano, ale w obec gardłowéj sprawy jakoś go to niewiele obchodziło.
— Pani Wojska da temu rady, gdy na nią spadnie opieka nad wnukami — mówił prawie spokojnie — będą musieli zdać przed nią rachunek. Wiem że nie popuści. Zresztą chleba kawałek zawsze się dla Wilczków znajdzie, a ja już nic niepotrzebuję.
Długo tak gotował się na śmierć, lecz gdy potem nadzieja łaskawszego dekretu i życia zawitała, gdy Pętlakowski przyszedł pierwszy mu zwiastować, iż prawie pewnym był że się skończy na wieży i grzywnach, a żona to potwierdziła, stary Wilczek wnet się ze skóry skruszonego grzesznika wydobył.
— Niechajże Zawistowski z towarzyszami Pana Boga proszą aby mi łeb ucięto! zawołał z dawnym impetem, bo jeśli ja żyw wyjdę z téj sprawy, oj! skóra będzie w robocie... Tak mi Boże dopomóż! Ostrożności mnie nauczono, strzelać nie będę, ale bizuna zza cholewy nie puszczę i przy pierwszém spotkaniu co się rzekło, to się dotrzyma.
Gdy to potem przy żonie powtórzył, spojrzała nań wyraziście, nie mówiąc nic — zmieszał się i poprawił:
— Nie bójcie się, awantury nie zrobię, uchowaj Boże, ale wypłacę długi jak należy.
Chorążyna spojrzała jeszcze, Wilczek potarł głowę.
— Zresztą, dodał ciszéj — co tam ryby łapać przed niewodem... Kto tam wie co będzie? Jeszcze się jednéj biedy nie wydychało. Bóg z niemi. Lepiéj o tém i nie gadać.
Pani Wojska, chociaż milczała o tém i trzymała w tajemnicy, przewidując jakie tu mogą być potrzeby, wzięła znaczny kapitał z domu. Nie żałowała go téż gdy raz poczęła chodzić około sprawy zięcia, ale córce zawczasu zapowiedziała, że co wyda to jéj z posagu odliczy.
— Nie mogę dla ciebie Borkowéj krzywdzić — mówiła, choć mi żal, że ci się majątku uszczupli, a sprawiedliwą muszę być.
— Niech matka z mojego bierze co chce — choćby wszystko! odparła Chorążyna, ja nie pożałuję. Życie jegomości trzeba ratować, dzieci i ja nie będziemy sierotami.
Wojska, która zmianę w córce dawniéj już dostrzegła, uśmiechnęła się.
— W Bogu nadzieja, nic mu się nie stanie, choć drogo przyjdzie za swawolę zapłacić! A no, Pan Bóg już z wami, jeśli na to wyjdzie, że się pożycie odmieni i serca ku sobie nakłonią, nie pożałuję grosza!
Chorążyna odpowiedziała z cicha, nieśmiało:
— O! zmienił się pan Michał dużo i na lepsze — ani go poznać!
— No, no! byle to trwało — rzekła Wojska. Tacy ludzie jak on we wszystkiem zbytkują: pasya niemi owładnie — zabijać gotowi, przyjdzie skrucha — u nóg leżą, a wszystko to u nich ogień słomiany. Buchnie wysoko i już po nim. Ja ich znam.
— Ale nie — przerwała Chorążyna — innym jest! wierzcie matuniu, innym będzie. Ja go teraz poznałam lepiéj, a i on téż mnie inną znalazł, niż dawniéj sądził — Bóg łaskaw.
Na tém skończywszy pani Jagnieszka, synka starszego wzięła na kolana i uściskała go, on był zakładnikiem pokoju między niemi, kochali go oboje. Dosyć było przytomności dziecięcia ażeby Wilczek ochłonął i złagodniał, wejrzenie żony zaraz go do opamiętania skłaniało. Miała już tego próby w więzieniu.
Nadszedł nareszcie ów dzień sądu długo oczekiwany, wiedziano zawczasu jakim dekret być ma, obawy nie było ażeby przyszło głową opłacić. Krewni Otwinowskiego zagodzeni z pretensyi kwitowali, pewném było, że za mężobójstwo przypadkowe sądzić będą na wieżę i grzywny.
Sędziowie przypuszczali iż strzał dany był dla postrachu, bez zamiaru zabójstwa i świadomości do kogo rusznica była wymierzona; — zrządzeniem Bożem padła kula w piersi człowieka, który téż nie był bez winy.
Gdy już wyrok ferować miano, ci co go sobie jak najsroższym mieć życzyli, zbiegli się tłumnie w ostatniéj godzinie, aby jeszcze nalegać o surowość, wiedzieli bowiem iż oswobodzenie Wilczka mieć będzie dla nich następstwa niemiłe. Zawistowski z towarzyszami usiłowali jeszcze podziałać na sędziów i nastraszyć ich. Rozpoczęli swą robotę niezręcznie, uciekając się do odgróżek, wołając na przekupstwo, dowodząc że sędziowie podarkami i groszem pozyskać się dali.
Tém ich tylko rozjątrzyli przeciw sobie.
Na parę dni przed ogłoszeniem wyroku, miasto wrzało i kipiało podzielone na dwa obozy; cudem tylko obeszło się bez nowego krwi przelewu.
Zawistowski, nie mogąc gdzieindziéj, wywoływał publicznie po gospodach, że gdy Wilczka uwolnią, człowiek życia nie będzie pewnym ani jednéj godziny.
— Uda mu się bezkarnie zgładzić jednego — to czego sobie ma żałować; będzie po gościńcach rozbijał. Choć się wynoś do Bisurmanów, kiedy w chrześciańskiej Rzeczpospolitéj niema sprawiedliwości!
Wtórowali mu drudzy, nie wyjawiając nazwisk, ale dając do zrozumienia, że złotko pani Wojskiéj dużo na szali sprawiedliwości zaważyło. Wrzawa ta poróżniła wielu, zasiała nowych nienawiści dużo, ale już napisanego nie zmieniła wyroku.
Dnia tego, gdy go ogłaszać miano, Chorążyna się znalazła przed izbą sądową; zaledwie odczytano dekret, Baranowski jéj o tém przyszedł oznajmić, — pierwsza pobiegła do więzienia.
Chciała sama oznajmić o tém mężowi, który od dwóch dni między trwogą a nadzieją, nie śpiąc i nie jedząc, po izbie chodził, naprzemiany modląc się i bijąc z myślami.
Pętlakowski, ażeby podnieść cenę własnych starań, nie omieszkiwał mu donosić o tém co partya Zawistowskiego dokazywała, jak sędziów starano się zastraszyć, jak na nich naciskano, nie dając im pokoju. Wilczek więc do ostatniego momentu nie był pewien życia.
Gdy się drzwi otworzyły i żonę swą samę, bez dzieci, zobaczył w progu, z twarzą dziwnie zmienioną, z oczyma rozjaśnionemi, zadyszaną od szybkiego pochodu, tak że mówić nie mogła — Chorąży stanął niepewien co się stało — nie śmiejąc czytać z niéj co mu przynosiła — życie czy śmierć. Krótka chwila milczenia wydała się jak wiek długą.
Wtem Wilczkowa ręce rozpostarła i na szyję mu się rzuciła, wołając:
— Bóg łaskaw!!
Chorąży jeszcze uszom nie wierzył; stał osłupiały, chwycił jéj ręce, całował, potem pochylił się nagle, padł do nóg żonie i począł je ściskać upokorzony.
— Aniołem jesteś, kobieto ty moja! a ja byłem dla ciebie katem, anim wart mieć taką żonę. Samego siebie się wstydam i biję w piersi jako grzesznik wielki. Daruj ty mi, przebacz, królowo moja złota! Jeżeli cię słowem w życiu kiedykolwiek obrażę — niechaj głowę dam, bo nie wart będę żyć!
Chorążyna z ziemi go podnieść musiała. Pierwszy uścisk serdeczny połączył tę parę zwaśnioną, którą nieszczęście dopiero wspólnym bólem związało na wieki.
Wilczek nie mniéj czuł się szczęśliwym z odzyskanéj żony, jak z ocalonego życia.
— Dobrodziejko moja, klejnocie najszacowniejszy — wołał drżący, bądź teraz moją opiekunką i stróżem, pilnuj, ostrzegaj, abym nie popadł w dawne grzechy. Na ciebie się zdaję, w ręce twe oddaję wolę moję.
Domawiał tych słów, gdy gromada dawnych przyjaciół i znajomych, z Baranowskim na czele, wtoczyła się do więzienia z powinszowaniami, wołając: — Vivat Chorąży! Vivat!!
Jéjmość ustąpiła na chwilę, a Wilczek humor odzyskał. Zaczęto gwarno opowiadać o intrygach nieprzyjaciół, i z ust Chorążego znowu się wyrwała pogróżka. Ale wtém spojrzał na żonę i na dany znak z uśmiechem, otrząsł się zaraz.
— Przebaczono mi, — nie będę i ja krzywdy mojéj dochodził. Zechcą się ułożyć ci napastnicy, dam im ujść cało, dla miłości Bożéj. A no niech śpieszą, pókim dobry!
Chorążyna potwierdziła to nowym uśmiechem, a Pętlakowski się zaraz wysunął cichaczem dać znać Zawistowskiemu, że furtka do wyjścia była otwarta.
W tryumfie niemal Chorążego do dworku przeprowadzano, gdzie nań oczekiwały dzieci i Wojska. Na twarzy jéj nie było widać najmniejszego odbłysku radości wszystkich ożywiającéj. Stała chłodna i obojętna na pozór, jak była życie całe, a gdy Chorąży przystąpił do ucałowania jéj ręki — rzekła mu pocichu:
— Patrzajże asindziéj, abyś drugi raz w taką kaźń nie popadł, bo Pan Bóg raz jeden łaskaw.
— Niech jéjmość dobrodziéjka będzie spokojną — odezwał się Chorąży — baranka ze mnie zrobili, a gdybym znowu zębów miał dostać, to mi je teraz Jagnieszka upiłuje jedném wejrzeniem, bom się zdał pod jéj komendę.













Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.