<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Niewiele lat jeszcze upłynęło od śmierci nieboszczyka Chorążego, a już nowe rządy pana Michała dobrze się majętności czuć dawały. Hulając i pieniędzmi rzucając jak plewą, stracił dużo Wilczek, interesa poplątał, skryptów nawydawał, a że procentów nie miał zwyczaju płacić, a terminów nie pilnował, rosły długi straszliwie. Wśród tego bezkrólewia żwawsi wierzyciele pozywali i otrzymywali kondemnaty.
Oprócz procesu na Maczkach, który jeszcze stał jako tako, były inne zaniedbane na owruckiéj wiosce i na nadteterowskiéj.
Z Chorążym rozważnie o sprawie mówić nie było podobna, gorącował się, łajał, brał za obrazę gdy mu się kto o pieniądze upominał. Ludzie jak to pospolicie mówią, mający nosy, zwąchali już tu ruinę, na którą jak krucy na pastwę zawsze są lecieć gotowi.
Energiczne wzięcie się, rozumny zarząd majątków byłby mógł fortunę uratować, lekceważenie następstw groziło zupełnym wywrotem. Niektórzy wierzyciele, zmówiwszy się z sobą, grozili zajęciem majątków. Wilczek śmiał się, tymczasem dekreta po dekretach następowały, a źli ludzie z choroby i kalectwa korzystali.
Wiedziała pani Jagnieszka o tém co się święciło, ale do interesów prawnych się mieszać nie mogła i nie chciała.
Wilczek od czasu jak zachorował, nie myślał o niczem tylko o swéj ręce i prędkiém wyleczeniu się.
W Żytomierzu sprawy swe powierzył był pokornemu kauzyperdzie, niejakiemu Pętlakowskiemu, który miał dwa nieszczęśliwe w juryście przymioty: małą głowę i zajęcze serce. Niewiele rozumiał, a bał się wszystkiego. Na prowadzenie zaś spraw, które grosza wymagały, jako człek niedostatni i trwożliwy, grosza tego ani chciał wykładać, ani go miał wiele.
Co o sumieniu jego trzymać było trzeba — to się zaraz okaże.
Po wyjeździe pani Jagnieszki i rozsianych pogłoskach o niebezpiecznym stanie zdrowia Chorążego, gdy coraz naciskali interesowani, zrozpaczony Pętlakowski, po długich namysłach, nic nie umiał innego z siebie wydobyć nad to, że mu należało jechać cożywo do Chorążego, aby od niego wziąć rozkazy i pieniądze. Ruszył więc w tę podróż Pętlakowski, i jednego dnia, przez drogę jeszcze bardziéj nabrawszy strachu, przybył wieczorem do Przepłotów, gdzie postanowił przenocować, aby nazajutrz w przyzwoitém ubraniu i godzinie stawić się przed swym jurysdatorem (tak go dosyć niewłaściwie nazywał).
Wioząc papiery prawne, o których całość się obawiał, Pętlakowski dla bezpieczeństwa zajechał do najlepszéj austerji, do Moszka.
Przez drogę wymilczawszy się i wydrzymawszy do zbytku, niezmiernie był rad, że znalazł jakiegoś przyzwoitego człowieka do rozmowy, usposobionego. Był nim pan Otwinowski.
Poznawszy się potrosze, siedli razem wieczorem do niepoczesnéj wieczerzy, jaką im mogła dać pani Moszkowa. Powtarzała się ona codzień z małemi waryantami, a podstawą jéj była zawrze jajecznica i ryba po żydowsku. Pętlakowski, w którego powołaniu była wymowa, mówił łatwo, chętnie i nietylko dużo ale nadto.
Nie było nic w świecie łatwiéjszego, jak dobyć z niego co kto chciał, nawet dla najniezręczniejszego człowieka; a zręczny mógł go, jak się wyrażano naówczas, co się zowie wypatroszyć.
Na zapytanie zkąd i z czém jedzie, Pętlakowski rozpoczął jaknajbardziéj szczegółowe sprawozdanie.
— Od granic województwa kijowskiego, panie dobrodzieju, to nie lada jaka lokomocya, podróż co się zowie! Ale co obowiązek to obowiązek. Wziąłem, panie dobrodzieju, na głowę interesa Chorążego Wilczka, a co z niemi mam za utrapienie, jednemu Bogu wszechmogącemu wiadomo.
— Bogate panisko! wtrącił Otwinowski.
— Juściż, pewnie, byłby bogaty, gdyby — ale sza! obgadywać się nie godzi. Tymczasem łatwiuteńko z torbami pójść może. Jak Bóg miły... Kiedy z tym człowiekiem rozumnie pogadać nie można. Nie uwłaczam mu, animuszu wspaniałego, grosza nie skąpi, ale gorączka wielka i człek niepomiarkowany. Gdyby tylko to stracił co ma w Owruckiém, niewielka by szkoda była, bo to nieintratne i pustynne, ale nad Teterowem ziemia, panie, o któréj mówią, żebyś kapucyna posiał to się kozak urodzi! A i to może licho wziąć! Długów, skryptów, kwitów żydowskich bez miary.
— Nie, jużby tak źle być miało? spytał Otwinowski.
— Pan go znasz? wtrącił Pętlakowski.
— Nie, tylkom o nim słyszał, bo i tu wioskę ma w sąsiedztwie.
— A i na téj proces! dodał jurysta. Jadę do niego bo już głowę tracę. Na prawo pieniędzy nie daje, a prawa za sobą nie będzie miał nikt kto grosza nie ma, to darmo. Wierzyciele sypią i kondemnaty nam na kark jak grad padają, a potém powiedzą — kto winien? ten bałwan Pętlakowski. Przepraszam, nie bałwan — co nie, to nie, ale i Salomon z próżnego nie naleje. Nie prawdaż?
Otwinowski aksyomat ten potwierdził. Rozgadali się obszernie i do tego przyszło, że adwokat dobywszy zza kontusza konotatki, cały rejestr długów przeczytał, dodając, że o wielu jeszcze pewnie nie wie.
Szlachcic na to głową kiwał tylko i nie zdawał się zbytnio zmartwionym ani interesami Wilczka, ani kłopotliwém położeniem Pętlakowskiego, bo jadł i pił po młodemu.
— A tom się ja, proszę pani, wczoraj wieczór pięknych rzeczy podowiadywał — począł, siadłszy na stołku, Otwinowski. Przybył tu jurysta pana Wilczka z tego tam Żytomierza! Powiada, że tak się Chorąży zaszastał, iż mu majątki pozabierać mogą, i chyba na łasce świekry i żony zostanie.
Usłyszawszy to wdowa uderzyła w dłonie, chwyciła się potém za głowę i mało nie rozpłakała.
— A cóż ja nieszczęśliwa pocznę? zawołała, a toć to ja w nim jednym nadzieję miałam, przyznaję się panu. Moja wioseczka w Owruckiém téż nie bez grzechu... Tyle mi obiecywał!
Ale czyż może być, żeby taki pan wszystko miał utracić?
— E! proszę jéjmości, odezwał się Otwinowski, nie tacy jak on z kretesem się porujnowali! Niechaj pani na niego nie rachuje i o nim nie myśli.
— Był moim (tu łknęła) opiekunem!
— Albo to już sobie paniuńcia innego nie znajdzie, zaśmiał się Otwinowski. Niema co desperować, a dobrze zawczasu wiedzieć!
Zamyśliła się mocno pupilla.
— Tyle mi naobiecywał, nawet, że jakby się rozwiódł z żoną, toby się ze mną ożenił.
— No, to co? odparł wesoło Otwinowski, tak jakby się tém cieszył — to co? ożeni się ktoś inny, abyś jéjmość za mąż iść chciała.
Rozmowa nie posunęła się dnia tego.
A pan Pętlakowski jechał tymczasem do Maczków. Tu przybywszy zmiarkował, że choremu się tak insperate na oczy stawić nie godziło, że należało zasięgnąć informacyi, dobrać godzinę — bo dobrego nic nie wiózł, a w chorobie zła wieść czasem i śmierć z sobą niesie.
Stanąwszy więc u wrót, rozważny Pętlakowski udał się naprzód do Kwasoty, i temu wyśpiewał wszystko.
Kwasotowa uznała najlepszém, naprzód wezwać na naradę jéjmość i jéj oznajmić o przybyciu tego złowrogiego posła. Wyszła pani Jagnieszka, któréj jurysta był znany, a zobaczywszy go, już sobie nic dobrego nie wróżyła.
— Z bólem serca, pani Chorążyno dobrodziejko — odezwał się adwokat, cum moerore przybywam. Już żem się tu z zakraju świata przywlókł, łatwo się domyśleć że nie z korowajem! Bieda, pani Chorążyno, wierzyciele nas obsiedli, jak z pozwoleniem robactwo. Rady sobie nie dam! grosza nie mam! Dobra chcą tradować! co mówię, tradują już. Periculum in mora! Musiałem zbiedz wołając o ratunek. Jam proximus ardet Ucaligon! Giniemy! tak mi Boże dopomóż!
Łaciny pono nie zrozumiała Chorążyna, ale stanu interesów oddawna się domyślała i przeczuwała go. Na wspomnienie losu dzieci łza się jéj w oczach zakręciła.
— Chociaż mąż mój mocno jeszcze cierpiący i chorobą jest zirytowany, niema co robić tajemnic, gdy interesa są tak groźne. Żal by miał do nas słuszny. Oznajmię o was, i wprowadzę.
W dłuższą się rozmowę nie wdając już, poszła pani Jagnieszka do chorego, który leżał odwrócony do ściany.
— Pętlakowski przybył z Żytomierza, odezwała się. Zdaje się, że potrzebuje dyspozycyi co do interesów.
Wilczek się żywo odwrócił.
— Tego jeszcze brakło? zawołał. Licho go i tu przyniosło tego głupiego kauzyperdę! Dyspozycyi! Już ja wiem co za dyspozycyi mu potrzeba? Ssałby grosz aż do szpiku kości.
— Mam go wpuścić? spytała żona.
— A niech przyjdzie, niech przyjdzie, żebym mu dobrze zmył głowę...
Oparłszy się na zdrowym łokciu, Wilczek oczekiwał na adwokata.
Ponieważ od czasu owego pojedynku i rany nie pozwalał się Wilczek golić, wymizerniał mocno i postarzał. Spojrzawszy nań Pętlakowski ręce załamał i krzyknął.
— Co to się z pana Chorążego stało?
— Widzisz! odparł Wilczek, dyabli mnie biorą, a ciebie téż oni przynieśli abyś im pomagał. Czegożeś aż tu za mną gonił?
— Panie Chorąży dobrodzieju — rzekł z pewną oględnością adwokat. Są różne dubia, kwestye, okoliczności, w których rozkazy pańskie były mi potrzebne.
— No, nie obwijaj w bawełnę i nie łżyj, proszę cię — gadaj mi prosto z mostu. Co się tam stało? mów!
Postawiony był w téj alternatywie Pętlakowski, że albo musiał kłamać i dessymulować, albo chorego jak pałką w łeb uderzyć odrazu całą biedą, jaką wiózł z sobą. Oba tryby miały swą dobrą stronę, drugi zaś wydawał się łatwiejszym i sam pacjent do niego wzywał. Rzekł więc adwokat, macając się po kieszeni wydętéj od papierów.
— Cóż tu rozkładać na półmiski? Źle z nami i po wszystkiem. Onoszko zajeżdża w Owruckiem, Brandys i Smoliński z Zawistowskim dobierają się do Żebrów.... U mnie pieniędzy ani grosza... a kondemnaty się sypią jak grad!
— A bodajżeś sto tysięcy d... zjadł z takim swoim gościńcem, człecze przeklęty! Krzyknął Wilczek. Cóż ty myślisz że ja tu na złocie leżę i pieniądze kuję? A odczego rozum? Nie mogłeś to pożyczyć choć na lichwę?
— Nikt nie da złamanego szeląga! odparł obrażony Pętlakowski, zwłaszcza że sama jéjmość była przytomną.
— To już tak? nie mam wiary? zawołał Wilczek.
Adwokat ramionami zżymnął. Nie było już co i mówić, — Wilczek mruczał niewyraźne przekleństwa.
— Jeżeli o pieniądze chodzi, odezwała się od progu Chorążyna — jest jeszcze nieruszone wiano moje, a wiem że matka gotowy grosz znajdzie zawsze, trzeba więc to wziąć.
Gdy Pętlakowski spoglądał z radością niewysławioną na Chorążynę, bo mu się jakby niebiosa odsłaniały, Wilczek rzucił się straszliwie na łóżku.
— A! tak! krzyknął — tego brakło żebym ja na waszéj łasce był, i żebyście potém wzięły mnie w lepszą jeszcze kuratelę! Niedoczekanie! wolę u żyda na lichwę. Łaski waszéj nie proszę.
— Nie jest to żadna łaska, odparła Wilczkowa spokojnie. Sprawa to naszych dzieci, dla nich majątek ratować potrzeba.
— Święte słowa! potwierdził jurysta.
— U ciebie wszystko święte co ci da grosz do pazurów! odparł Wilczek. Ja tego nie chcę, słyszysz. Radź inaczéj.
Znikła z progu jéjmość, wprzódy znak porozumienia dawszy adwokatowi, który teraz już z lepszą fantazyą reszty czekał.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Zkądże ja pieniędzy mam wziąć? zapytał po namyśle Pętlakowski — zkąd? pytam?
— A odczegoż masz głowę? a doczegożeś ty mi potrzebny, jeżeli i na to rozumu nie masz? hę?
— Tandem — począł jurysta z nogi na nogę przestępując, wszystko ma swoje granice. Moja głowa, panie Chorąży, jest de jure, a nie de capsa. Pańska rzecz płacić, a moja prawować się.
Wilczek plunął gniewnie.
— Idź do trzysta!! zawołał i do ściany się odwrócił.
To był pierwszy akt dramatu, mieszczący w sobie ekspozycyą. Adwokat postał chwilę, poczekał, papiery starannie schował za nadrę i widząc że Wilczek odwrócony nawet nie patrzy, rzekł:
— Nóżki całuję!
Na to nie otrzymawszy odpowiedzi, zdążył ku drzwiom i za sobą je zamknął z przyciskiem.
Kwasota czekał go z przekąską, siedli wzdychając.
— Jak asińdziéj Chorążego znajdujesz? zapytał dzierżawca.
— Dużo zarosłym na brodzie i mocno umartwionym na sercu, — bo łaje okrutnie — rzekł adwokat. Już to po prawdzie, nigdy on nie był barankiem, ano teraz, szanując godność jego, — bodzie jak kozioł. Choremu się to wszakże przebacza...
— Gorący jest!
— Mało powiedzieć! westchnął jurysta. Prawda i to, że ja z bakaljami nie przyjechałem, ale co poseł winien?
— Cóżeście uradzili?
— Hm! chrząknął Pętlakowski, kazał mi iść za drzwi?
Weszła pani Jagnieszka, jak zawsze poważna i bynajmniéj nie skonsternowana. Na widok jéj powstali wszyscy.
— Panie Pętlakowski — odezwała się, z chorym niema co mówić o interesach. Wiele pan potrzebujesz pieniędzy?
— Ja? ochoczo się poruszywszy zaczął jurysta. Jak najwięcéj, pani dobrodziejko, jak najwięcéj! co tylko można. Zdam rachunek co do szeląga, do dytki.
Zdawała się jéjmość namyślać.
— Wiesz pan co — przemówiła naostatek. Jest ztąd nie więcéj mili do Żerdzieliszek, do matki mojéj. Ona lepiéj nademnie zna się na interesach, bo miała własne, ciężkie i wszystkie szczęśliwie doprowadziła do końca. Jedź waćpan do niéj; tam się ułoży wszystko.
Zamilkła chwilkę i dodała:
— Choremu o tém mówić nie potrzeba. Powiesz mu, że będziesz się starał poradzić na to...
Na wszystko się godził Pętlakowski, gdy mu zaświtała nadzieja zobaczenia pieniędzy. Gotów się był natychmiast wybrać do Żerdzieliszek, ale z pokoju chorego usłyszano rozlegający się głos, popierane klątwami wołanie tego — „bałwana Pętlakowskiego.“ Adwokat udał, że atrybutu nie posłyszał i pociągnął do izby, w któréj Wilczek znowu siedział oparty na łokciu.
— Żebyś téż ty — krzyknął obaczywszy prawnika, tego rozumu nie miał i nie wziął jakiéj pół kopy szlachty mojéj owruckiéj, a nie dał Zawistowskiemu sto kijów za jego szelmostwa?? hę? Ja mu je obiecałem dawno...
Tak przywitał nadchodzącego Wilczek.
— Widzi pan Chorąży — odparł Pętlakowski z flegmą, pan możesz i obiecywać i dotrzymywać takie rzeczy, jako dygnitarz i mąż w obywatelstwie mający znaczenie, to rzecz inna. Ja do tego plenipotencyi nie miałem, i, powiem szczerze, to nie moja rzecz.
— To są wszystko łotry, zbóje, którzy się spiknęli na moję zgubę, mówił Wilczek, — co tu się z nimi procesować! Krótko, węzłowato, zbić na gorzkie jabłko — będą znać mores.
Pętlakowski ramionami ruszył.
— Gdybym ja tam był! krzyknął Wilczek.
— A ręka? odezwał się reflektując prawnik.
Chorąży smutnie spojrzał na obwiązany, obcięty kłykieć i bolesne westchnienie z piersi mu się wyrwało. Zamilkł.
Ostygł trochę przypomnieniem swojego kalectwa.
— Więc tak jest źle? zapytał.
— Kryć nie będę, jest źle, niema co mówić, dodał Pętlakowski, jednakże nie zdesperowane to rzeczy, jak tylko pieniądze będą.
— A zkądże ja ci ich wezmę? zkąd? porwał się gorąco Chorąży. Dyabłu duszy nie zaprzedam...
Adwokat palec zwrócił w stronę drzwi pokoju jéjmości i mrugnął.
— A jeżeli chcą dać? szepnął.
— To tak jakbym duszę mą istotnie sile oddał nieczystéj! mruknął posępnie Wilczek. Ty ich nie znasz! o! ty ich nie znasz! Czyhają one na to! chcą tego! wszystko wziąć w garść i mnie w kuratelę!
Jurysta się niedowierzająco uśmiechnął.
— Bodajeś pan zdrów był! rzekł — oto strachu niema.
Wilczek, który dotąd siedział, położył się, jęknął i nie rzekł słowa.
— Cóż my tu, panie Chorąży dobrodzieju, wodę będziemy warzyli, przebąknął znudzony próżném oczekiwaniem Pętlakowski. Ja długo tu siedzieć nie mogę, w moich penatach niejeden proces na mnie czeka. Tu trzeba się rezolwować prędko — a nie, ja papiery zdaję i kłaniam.
— Ani mi się ty waż! krzyknął Wilczek. Znasz mnie trochę. Myślisz żem bez ręki, to sobie pod nos dam... kurzyć — ja ci drugą tak dogodzę, że już żadnego w świecie procesu potrzebować nie będziesz. Tak mi Boże dopomóż i bolesna męka Jego.
Adwokat zamilkł. Choć był nawykły do podobnych traktamentów od Wilczka, uczuł się przecie w godności swéj obrażony.
— Pan Chorąży się zapomina! wyjąknął. Kłaniam uniżenie!
— Bez fanaberyi ze mną! słyszysz — dodał spokojniéj Wilczek. Daję ci przestrogę i co powiedziałem dotrzymam. Pieniędzy weź na lichwę, na zastaw owrucki, na co chcesz, na własne gardło — a procesu mi nie rzucaj! ani się waż. Ja kiedyś przecie wyzdrowieję i wszystko się załatwi, a Zawistowski weźmie późniéj z procentem sto kijów, które mu należą. Ja w tém, gwarantuję!
Odwrócił się do ściany.
— Co powiedziawszy, piszę się najniższym sługą. Idź spać!
Odprawiony tak sumaryjnie wyszedł Pętlakowski trochę zły, lecz zaraz ochłódł przy maliniaku pana Kwasoty.
Ciemno już było na dworze, gdy na trzeci akt zawołano go znowu do Chorążego.
— Zapomniałem ci powiedzieć, odezwał się Wilczek do niego, że jeśli ty mi się ważysz wziąć pieniądze u mojéj świekry, albo u żony, to cię to co Zawistowskiego nie minie.
— Hm — odezwał się spokojnie Pętlakowski — hm, Contradictio in adjecto. Rano pan Chorąży mi mówisz, weź zkąd chcesz, na lichwę, na gardło, a wieczorem inna piosnka.
— Zkąd chcesz, ale nie od tych bab! dodał Wilczek.
— Tego ograniczenia nie było — odezwał się adwokat, i ja panu Chorążemu wprost powiadam, salwować będę interesa jak zmogę. A gdyby mnie to miało spotkać co Zawistowskiego — to pana wsadzę do wieży in fundum i takie grzywny wyprocesuję, że się kijów na wieki odechce.
Wilczek chciał się gniewać, ale się rozśmiał w końcu.
— Tęgi jesteś, bo widzisz że ja leżę, a jak wstanę! hej! patrzaj co cię czeka. Babskich pieniędzy i niewoli — nie chcę; — rozumiesz ty to??
Pętlakowski miał się ku drzwiom bez odpowiedzi.
Nazajutrz rano pojechał do Żerdzieliszek. Spytał o niego Wilczek, powiedziano mu że się wczora zgryzł mocno, na poty musiał wziąć i w łóżku leży.
— Jak się wygryzie i wypoci niech przyjdzie — zamruczał Wilczek.
Jadąc do pani Wojskiéj, adwokat, który jéj nie znał, pochlebiał sobie, iż tu, list od córki jéj przywiozłszy, nic nie będzie miał do czynienia, tylko zjeść dobre śniadanie i zgarnąć pieniądze. W tém się nieborak mocno przerachował; szczęściem że papiery wziął z sobą, nawykłszy je wozić zawsze. Wojska list odczytawszy, zasiadła do stolika i zażądała dokumentów.
Osłupiał Pętlakowski, gdy okulary włożywszy, zaczęła mu zadawać kwestye prawne, krytykować dekreta, wskazywać jego własne omyłki — gdy zamiast dobrodusznéj świekry, znalazł w niéj niebezpiecznego współzawodnika. Zmieniło to zupełnie postać rzeczy. Adwokat musiał się tłumaczyć, a wreszcie żądania swe ograniczyć znacznie. Jednakże po rozpatrzeniu się w dokumentach i w trybie postępowania Pętlakowskiego, jéjmość nie okazała ochoty powierzenia mu spraw i pieniędzy.
— Wiesz acan co — rzekła chowając okulary — przy dzieciach Wilczka Borkową zostawię; ona mnie tu zastąpi, a ja z nim do Żytomierza jechać muszę. Waćpan prawnik jesteś, nie ujmuję, doświadczony, ale ja dawniéj od niego miałam procesa. Nie zaszkodzi moja rada i wdanie się. Sędziowie, często czego dla mężczyzny nie zrobią, kobiecie dokuczliwéj akordują. Ja jestem dokuczliwa i znam się.
Wyrok ten wydany nieodwołalnie, dziwne uczynił wrażenie na prawniku; daleko może większe niż obietnica traktamentu Zawistowskiego od pana Wilczka. Nie było się co oponować — skłonił się tylko, trąc czuprynę frasobliwie, a w duchu powiedział.
— Jak Bóg miły, słuszność miał; baby są jakich drugich na świecie szukać i nie znaleźć.
Miał jednak nadzieję, że panią Wojską potrafi uchodzić i konfidencyą jéj pozyskać. Mimo to dalsze prowadzenie interesów skomplikowaném się przedstawiało. Wkrótce po otrzymaniu téj rezolucyi, adwokat pożegnał panią Wojską i powrócił do Maczków. Tu mu zaraz oświadczono, że się o niego domagał Wilczek i że go chorym uczyniono.
Poszedł do izby.
— A co-to, aż na poty musiałeś brać po wczorajszéj rezolucyi mojéj — odezwał się Chorąży. Jakże ci teraz? Nie radbym żebyś przed czasem się do Abrahama przeniósł, boś mi jeszcze potrzebny.
Pętlakowski głową potrząsł...
— Jutro jadę, rzekł krótko.
— Szczęśliwéj podróży — odparł Chorąży — a proszę cię Zawistowskiemu i tym urwipołciom co mnie myślą tradować powiedz, że ja do ich skóry wezmę intromissyą. Powiedz im to, niech wiedzą w co grają i co wygrać mogą. Donieś im téż że mnie widziałeś, że rękę jednę mam jeszcze — a na nich jéj starczy.
Cały niemal dzień toczyła się podobna rozmowa, dla któréj, co wyszedł adwokat to go nanowo przywoływano. Wieczorem się pożegnał, wziąwszy ponowione admonicye; nad rankiem już go nie było. Zajechał do Żerdzieliszek, a że Wojska do podróży nie była gotową, pozwoliła mu przodem jechać; i wyrwał się z téj łaźni tak zmęczony, iż w Przepłotach, gdzie lepszy kontusz mieniał na kitel podróżny, postanowił kilka godzin się przedrzemać.
I to mu się jednak nie udało.
Ledwie się na sianie ułożył, gdy Otwinowski wszedł z lampką w ręku.
— A co? z powrotem? zapytał.
— Tak, już.
— Z czémże?
Pętlakowski ręce obie pokazał próżne i wymownym ruchem dał do zrozumienia, iż nic nie zyskał.
— Cóż będzie? spytał Otwinowski.
— Co Bóg da.
Lakoniczne te odpowiedzi dopiero po lampce jednéj i drugiéj zmieniły się w regularne i kwieciste opowiadanie, Otwinowski się z niego dowiedział o wszystkiém.
Smutno to jest bohaterowi własnéj powieści odjąć aureolę, jaką nadaje stałość uczucia, lecz miłość prawdy wyznać nam każe, iż Otwinowski wcale na sentyment, jaki dlań była powzięła panna Jagnieszka, nie zasługiwał. Kochał się prawda mocno i gorąco, ale coraz w innéj.
Był zawsze szczerym, ale urodził się bałamutem; aże szczęścia jakoś do kobiét nie miał, i zawsze mu coś do osiągnięcia celu przeszkadzało, zakochiwał się łatwo i tracił zaraz głowę. Tak oto i teraz w austeryi się spotkawszy z wdową, odrazu jakimś magnetyzmem pociągniony ku niéj, choć wiedział, że miała inne w głowie i sercu myśli, okrutnie się w niéj rozmiłował. I co miał do Piotrkowa powracać interesa pokończywszy, z dnia na dzień wyjazd odkładał, coraz gorzéj się bałamucił, wreszcie powiedział sobie, że gotów się z nią ożenić. Może mu wyrządzenie figla Wilczkowi smaku dodawało.
Była to determinacya z jego strony szalona, bo wdowa niewiele mu przynieść mogła, i sama się przyznawała do tego, że pana Wilczka miłowała dotąd. Jednakże wiadomość o jego ruinie majątkowéj, miłością tą zachwiała mocno. Powtarzała ciągle:
— Co ja pocznę nieszczęśliwa.
A Otwinowski śmiejąc się odpowiadał:
— Niech-no pani w zwierciadełko się popatrzy, niema się czego frasować.
Przygotowywał ją tak dni kilka, a w końcu jednego dnia zebrało mu się na konfidencyą i rzekł:
— No, co długo mamy gadać — ja się z jéjmością ożenię!
Zpoczątku się bardzo wzdragała, wzięła to za żart, odmawiała, drożyła się, a w końcu rzekła:
— No, to zobaczymy. Ja tu pono nic nie wysiedzę — pojadę do domu, przyjeżdżaj waćpan do mnie. Ja sobie sama, wdowa nieszczęśliwa, rady nie dam.
Stanęło na tém.
Rozmyślali jeszcze, pocichu się umawiając dni parę, aż jednego rana kazała jéjmość zaprzęgać. O mil trzy ją Otwinowski odprowadził i za cztery niedziele obiecał przybyć.
W wigilią wyjazdu Sołotwina się znalazł w austeryi, gdyż uląkłszy się zapowiedzianego przybycia Wojskiéj, drapnął z Maczek. Dopiero gdy się dowiedział, że do Żytomierza wyjechała, odetchnął i wracać się zabierał. W czasie krótkiego swojego pobytu w Przepłotach, Sołotwina dowiedział się: primo, że Otwinowski gotów był się żenić z wdową, i że wdowa się od tego nie wzdragała.
Naostatek z okropną zgrozą przekonał się (z własnego zeznania jego), iż ten-to sam był Otwinowski, który Wilczka obciął tak haniebnie.
Digitus Dei! krzyknął Sołotwina — i niechże-to ludzie teraz gadają że fatalności niema...
Powróciwszy do Maczków, nie miał nic pilniejszego nad to, by Kwasocie powierzyć tajemnicę... Na oczy widział jak wdowa wyjeżdżała, i że Otwinowski siadł do niéj do bryczki, a służącą na swoję wsadził; powiadał że byli w takiéj z sobą komitywie, jakby się jutro pobrać mieli.
— A! zmiłuj że się — zawołał Kwasota, o tém nie gadaj Wilczkowi — bo się wściecze. Ja mu sam powiem, że wdowa do domu jechać musiała, a o Otwinowskim gdyby się dowiedział, gotów zwaryować! Dosyć już i tak z nim biedy mamy.
Sołotwina więc język za zębami zatrzymał i bawił Wilczka czém-inném; a ten z niego drwił niemiłosiernie i używał go do tego, aby żonie dokuczać. Kazał mu śpiewać pieśni niedorzeczne, zadawał pytania, na które odpowiedzi przykre jéj być musiały, a gdy Sołotwina wygadał się z czém, śmiał się i powtarzać mu kazał.
Pani Jagnieszka, siedząc z pończochą w drugiéj izbie, wielu tych lichych konceptów nie słyszała, a tych co ją doszły wcale do serca nie brała. Ale Chorąży chwilami się rozbawiał i z Sołotwiny był rad; a gdy stary się zmęczył, poił go na zabój, aby humor w nim obudzić nanowo. Pani Chorążyna kiedyniekiedy przychodziła odetchnąć u Kwasotów; tu jednego dnia, gdy się jéj nie strzeżono, trafiła na rozmowę o Otwinowskim i wdowie, i — choć cała drżąca dopytywać nie śmiała, dowiedziała się o wszystkiém.
Było to o mroku, nikt nie dostrzegł dwóch łez, które się jéj z oczu potoczyły i znikły.
Zabolała ją ta płochość człowieka, którego innym znała, lecz potém lżéj jéj było. Widziała w tém dziwne zrządzenie Boże, które ją uwalniało od nienawistnéj kobiéty przez tego właśnie, co mężowi jéj był wrogiem.
Zamilczano długo przed Chorążym o Rózi. Dopiéro gdy się zapytał raz Kwasoty, czy jéj tam drób i nabiał posyłają do miasteczka, rzekł dzierżawca:
— Niema-bo co i posyłać, już jéj tam nie stało.
— Cóż? gdzie! krzyknął niespokojnie Wilczek. Może się kto ważył? mówcie mi zaraz? Baby ją pewnie obsedowały, aż ztąd wypiekły.
— Jako żywo — odezwał się Kwasota, nikt jéj nie zaczepiał i nie pomyślał o niéj nawet, tylko — ot tak — zwyczajnie kobiéta słaba: płakała, narzekała, widziała że tu nie ma czekać na co — pojechała do domu.
Znać było po twarzy Chorążego, że go to dotknęło mocno.
— Nie dawszy nawet znać! nie spytawszy, nie opowiedziawszy się mnie! — zaczął mruczeć. Sama jedna znowu taką drogę podejmować!
Kwasota więcéj na pierwszy raz mówić mu nie chciał; i tego było dosyć, bo Chorąży wielce się zafrasował i cały wieczór nie wzdychał ale stękał i dyszał okrutnie, rzucając się po łóżku. Rano kazał dzierżawcę zawołać.
— Mój miły Kwasoto — rzekł łagodnie, co mu się rzadko trafiało, byłeś mi nieraz pomocnym, uczyń to dla mnie jeszcze, pojedź do Przepłotów i dowiedz się dokumentalnie jak się to tam z tym wyjazdem miało... Kiedy? jak? co przyśpieszyło? Wydaje mi się to prawie niepojętém, żeby tak zerwała się biedna bez racyi.
Dzierżawca przyrzekł pojechać i dowiedzieć się, lecz że nie oznaczył terminu, począł zaraz Wilczek przynaglać, aby co rychléj ruszał i powracał z wiadomością.
Kwasota w istocie miał interes do Moszka i pojechał, choć nie miał się o co dowiadywać, bo wiedział co mu było potrzeba. W mieścinie nowego nic nie napytał, oprócz iż mu żyd z pewném lekceważeniem mówiąc o wdowie, powtórzył, iż z Otwinowskim ciągłe miała konszachty. Otwinowski sam w wielkim ferworze i radości, że raz nareszcie do żony przyjdzie, rozpowiadał wszystkim iż się z jéjmością żeni.
Gdy dzierżawca powrócił i zawołano go do Wilczka, sama Chorążyna była naówczas u pani Kwasotowéj: mogli więc mówić otwarcie i — Kwasota odrazu mu pocichu rzekł, że tam gach jakiś był w téj sprawie.
Zatrząsł się aż Wilczek.
— Co-bo mówisz! Kobieta stateczna i przywiązana do mnie, to nie może być.
— Jak nie może być, rzekł Kwasota, kiedy tam wszyscy bębnią że od niéj nie wychodził, i nawet z nią pojechał kawał drogi.
— Ale któż? kto? do kroćstotysięcy! krzyknął Wilczek.
Dzierżawca zmilczał, nie chcąc go dobijać.
— Co tam to ma do rzeczy, kto? Jak mieszek skradną z kieszeni, to tam już niewiele o to idzie kto go wziął, ale że go niema.
— Przecież łotra, co skradł, należy obwiesić! przerwał Wilczek.
— A jak się ożeni?
— Mówże kto to ma być? kto?
— Ja tam nie wiem, bom go nie widział, żyd mi tylko nazwisko jego dał i mówił, że — Otwinowski.
Chorąży, zwykle jak siarka zapalny i szalony, nazwisko posłyszawszy oczy wielkie wytrzeszczył na Kwasotę, usta otworzył, jak gdyby nie wierzył uszom.
— Otwinowski?? zapytał głosem grobowym, który mu się ledwie dobył z piersi. Ten sam?
— Co ja wiem! Moszko twierdzi, że ten co go Wojska wychowywała.
Wilczek padł na posłanie.
Spodziewał się wybuchu Kwasota, ale to było owo drzewo z przysłowia, co na niedźwiedzia upada; — niedźwiedź ani jęknął. Zatoczył oczyma błędnemi po izbie i dał ręką znać Kwasocie, iż odejść może. Jak legł z tym ciężarem na piersi nieruchomy, bezwładny, tak już do wieczoru przeleżał. Zdawało mu się wszystko w świecie obojętném: pytano go — nie odpowiadał; chodzono — zdawał się nie widzieć; żona przyniosła jedzenie — nie tknął go. Wody tylko napił się parę razy, a Jagnieszka wpatrując się w twarz jego, ulękła się jéj wyrazu zrozpaczonego. Oczy miał jakby wypalone.
Nie obchodził się dzień jeden bez łajania żony, teraz słowa jéj nie powiedział złego; rękę dał opatrzeć, sam ciągle oczy miał w strop wlepione i stękał.
Jagnieszce nawet żal się go zrobiło. Wieczór gdy Sołotwina przyszedł dać dobranoc, Wilczek go ręką chwycił za kołnierz, i ku sobie przygarnął.
— Jedź ty mi do Przepłotów — odezwał się pocichu. Tam się historya stała jakaś, — to niepojęta rzecz: żebyś mi się dopytał jakto było.
Sołotwina do ucha mu się przytulił.
— Zkąd poszło, proszę Chorążego, to ja wiem, bo na to oczy moje patrzyły — zaczął szeptać. Jakeśmy ztąd uciekli przed panią Wojską i jéjmością panią Chorążyną, jam się do Przepłotów na bryczce pani Róży uczepił i tak z nią jechałem aż na miejsce. Całą drogę nieboraczka ino płakała a klęła, klęła a płakała. To się odezwie zza łez: a! ja nieszczęśliwa sierota! co ja pocznę? — to znowu: bodajby z piekła nie wyleźli.
Takeśmy dojechali do Przepłotów, do Moszka. Stanęła bryczka, ja zaraz zeskoczyłem, patrzę, we wrotach stoi w boki się wziąwszy drab duży, silny, łeb do góry. Pani się poczęła z bryczki dobywać, bo stopień wysoki był i niewygodny; co zobaczywszy ów szlachcic, poskoczył ku nam, ułapił ją w pół i na ręku wyniósłszy, postawił na ziemi. Ot, jak się poczęło, bo na to oczy moje patrzyły. Więc téż znajomość, konfidencya; a potém już ona w progu stała, on w sieni — i tak godzinami z sobą rozgadywali się.
— Chyba nie wiedziała coza jeden? krzyknął Wilczek.
— A nie! bo z początku i przedemną chytry człek nazwisko taił. A co pan Chorąży chce! co pan chce! Foemina, mości dobrodzieju, to jest zawsze, jak powiedział jeden sławny kaznodzieja — Fe! Mina! Tylko mina, mości dobrodzieju, mina ale pfe jaka mina...
Tego wywodu nie dosłuchawszy Wilczek, burknął. Jedź mi się na miejscu dowiedz — jakto było!! Chyba szatańska w tém sprawa. Sołotwina potrząsł głową, dając do zrozumienia, że się i bez interwencyi szatana obejść mogło.
Pojechała tedy pani Wojska dopilnować adwokata do Żytomierza, a o wyjeździe jéj Wilczek wcale nie wiedział, bo i tak jéj nie widywał. Podróż ta jednak, z wielkim frasunkiem i kłopotami podjęta, wcale się nie poszczęściła. Wojska wiele mogła, ale w miejscu obcém, wśród ludzi nowych, gdzie Pętlakowski miał stosunki, była na jego łasce.
Pętlakowski zaś przez drogę z myślami się bijąc, do tego przyszedł przekonania, iż baby mu się pozbyć wypadało, zbrzydzić jéj interes i psuć we wszystkiém, aby się stał jéj potrzebnym i sam wziąć mógł wszystko w ręce.
Pętlakowski ów, jak był niepozorny, maluśki, w potrzebie pokorny, pobożny bardzo, tak cichaczem chodząc różne praktykował drogi. Gdy szeroki gościniec był mu niedogodny, puszczał się na manowce.
Według niego wszystko to tłumaczyło i uniewinniało, że miał pięcioro robaczków, a nie było niepodobieństwa by się liczba ta jeszcze powiększyć nie miała. Dla tych robaczków pracował, dla nich się poświęcał — i oczy do niebios podnosił błagając o błogosławieństwo.
Uprzedziwszy panią Wojską, pierwszém było staraniem Pętlakowskiego, tak jéj drogi wszystkie zasiekami pozawalać, aby nigdzie trafić nie mogła. Wiedział już poniekąd z kim miał do czynienia, nie rachował jednak na taką energią jaką jéjmość umiała rozwinąć.
W pierwszych dniach, gdy się wzięła do interesów, powtarzał tylko pocichu:
— O! kuta! kuta baba!
Rozpoczęły się chodzenia i roboty. Powołano wierzycieli do układów, ale Pętlakowski im szepnął cicho, aby się mocno trzymali i na żadne się kompromisy nie zdawali, bo co zechcą wziąć mogą. Stanęli więc twardo, wdowa także, nie zrobiono nic — poszły rzeczy na drogę prawa.
Tu adwokat miał przyjaciół, znajomych, wpływy; przed Wojską grał rolę pomocnika, wistocie szkodził jéj wielce. Obróciły się więc interesa Chorążego jaknajgorzéj; świekra chrypła z gadania, nie dosypiała, nie dojadała, tymczasem owrucką wieś zatradowano, a do nadteterowskiéj przypuszczano szturmy. Wysiedziawszy tu kilka tygodni Wojska się przekonała, że sama nic nie zrobi, musiała się zdać na Pętlakowskiego. Obraziła go jednak tém, że pieniądze potrzebne na prowadzenie sprawy zostawiła nie jemu, ale w depozycie u kasztelana Pruszyńskiego, który je miał w miarę udowodnionéj potrzeby wydawać.
Pętlakowski zbladł posłyszawszy ten dekret, lecz zmitygował się.
— Czekaj, jędzo! rzekł w duchu — ja ci za to zapłacę! bekniecie wszyscy...
Z pokorą przystawszy na ten warunek, odprawił panią Wojską do domu.
Co tam się i jak działo, w szczegóły wchodzić nie potrzebujemy, dosyć zawczasu dowiedzieć, że Chorążego czekała nieochybna ruina.
On tymczasem leżał z niedogojoną ręką, doglądany przez żonę, zawsze dla niéj tak nieznośny jak był, lecz mniéj często do wybuchów gwałtownych skłonny.
Ręka zwolna się zaciągała, doktór obiecywał rychłe jéj wygojenie, lecz dopóki rana była otwarta, ani się bardzo poruszać ani wyjeżdżać nie pozwalał.
Cokolwiek sił odzyskawszy, Wilczek się przynajmniéj, z ręką na chustach, mógł przechadzać po izbie i poruszać, a i to mu było wielką pociechą.
Od czasu jak się o niecnéj zdradzie Rózieczki dowiedział, stał się dziwnie milczącym; nie gniewał się, szydził tylko i pogardliwemi doskwierał słowami.
Gdy mu milczenie dokuczyło, brał Sołotwinę do izby, kazał mu piosenki przeciw niewiastom śpiewać, powtarzał je i zawiązywał rozmowy zjadliwe, w których nie oszczędzał płci białéj.
Wszystkiego tego jéjmość z drugiéj izby, przesiadując w niéj, bardzo często godzinami całemi słuchać musiała, niekiedy jednak znaku nie dała by to ją obeszło.
Spory z mężem w początkach tak gwałtownie przez niego wywoływane, ustały. Burknął czasem, ofuknął, połajał, a nie otrzymując odpowiedzi rychło ustawał.
Biednéj kobiecie nudziło się straszliwie saméj, tęskniła za dziećmi, w których całe jéj życie tkwiło. Gdy czasem ze wsi chłopki przychodziły za interesami do dworu, przynosząc dziatki z sobą, a trafiło się, że pani Jagnieszka je u Kwasotowéj spotkała, szła do tych biednych chłopiąt, patrzyła na nie i łzy się jéj z oczów toczyły, przypominając swoje tak jak osierocone. Choć siostra, pani Borkowa, pilno ich tam strzegła i krzywdy nie miały, ale któż dzieciom matkę zastąpi?
Chorążyna trwożyła się zazdrośnie o to, że się one do siostry jéj przywiążą, że o niéj zapomną.
Często donoszono z Żerdzieliszek, że się chłopcy dobrze mieli — to jednak nie starczyło Jagnieszce. Byłaby pojechała do nich, lecz męża się nie godziło odstąpić.
Pisząc do pani Borkowéj ważyła się w końcu dodać raz; aby jéj kiedy dzieci choć na godzinę do Kwasotów przywiozła. Chłopcy mieli — starszy czwarty, młodszy rok trzeci, ale się dziwnie bujno i wcześnie rozwijali, a paplało to i swawoliło nad wiek ochoczo i głośno. Już w nich poczynała grać ta krew ojcowska kipiąca, niepowstrzymana, co i do wielkich czynów pędzi i do złego zagrzewa, jak nią losy pokierują.
Borkowa piękny dzień wybrawszy, młodszego chłopca na kolana wzięła, drugiego posadziła przy sobie i ruszyła z tą niespodzianką do Maczków.
Nakazała ona dzieciakom aby się cicho sprawowały, lecz gdy wysiadać przyszło, chłopcy zobaczywszy nowy dwór, psy w ganku, ludzi, oba głośno poczęli wykrzykiwać. Wilczek znał już we dworze wszystkie głosy ludzkie, uderzyła go wrzawa dziecięca. Chodził właśnie po izbie, otworzył drzwi i ujrzał żonę, która wybiegła, instynktowo poczuwszy dzieci, poklękła i z obu stron objęła za szyję rękami chłopaków, ściskała ich i całowała.
Obrazek ten, na który rzucił okiem, natychmiast trzasnąwszy drzwiami aby nań nie patrzeć, poruszył go niewypowiedzianie. Gniewał się nie wiedząc czego, chciał łajać, nie wiedząc za co, otworzył drzwi powtórnie, ale już w sieniach pusto było, znikły dzieci, żona z niemi pobiegła do Kwasotów, gdzie wesoły hałas, opowiadania i szczebioty słychać było. Wilczek uszu nastawił, serce mu biło.
W izbie z nim był tylko zwykle asystujący mu i błaznujący Sołotwina.
— Słuchaj no, stary — odezwał się do niego, zdaje mi się, że jéjmości dzieci przywieźli. Pochowali je przedemną. Cóż to jest? Myślą żem zbójca, że je zjem! Żeby mi tu zaraz chłopców przyprowadzili.
Gdy Sołotwina wbiegł z tym rozkazem naprzeciwek do Kwasotów, Jagnieszka zczerwieniała, pobladła, przycisnęła do piersi dzieci i stała niema.
— Niema co, odezwała się rezolutna Borkowa, juści mu dzieci trzeba pokazać...
— To je nastraszy, albo... nie mogła dokończyć Chorążyna, przyszła jéj na myśl blizna, którą miała na czole.
— Nie chcesz ty — to ja pójdę z niemi, odparła Borkowa, a że im nie dam nic zrobić złego, możesz być pewną.
To mówiąc śmiała kobiéta na ręce chwyciła jednego, za rękę drugiego i natychmiast zabrała się spełnić, co postanowiła.
Jagnieszka patrzyła na nią strwożona. Sołotwina przodem idąc drzwi otwierał.
Wilczek stał wpośrodku izby, widocznie spodziewając się żony z dziećmi, obaczywszy Borkowę pokręcił wąsa i sapnął.
Dzieci, które go już nie pamiętały i nie znały prawie, na widok tego strasznego, zarosłego z ręką poobwiązywaną mężczyzny, przestraszone tulić się zaczęły do ciotki.
Napróżno usiłowała zmusić je aby rękę ojca pocałowały. Młodszy, którego niosła Borkowa, gdy go przytknęła do ręki Chorążego rozpłakał się, a starszy rozbeczał za nim. Utulić ich było trudno.
Chorąży krzywił usta, hamując się tylko dla Borkowéj.
— Otóż to widzi jéjmość, jak mnie z łaski mojéj dobrodziejki dzieci kochają. Do téj pory jam ich prawie nie widział.
— A czy to Jagnieszka temu winna? spytała Borkowa.
— To mi się podoba! Któż? ja? Przecie dziećmi nie dysponuję.
To mówiąc chłopcom się przypatrywał, które do niego były dziwnie podobne.
— Dzieci nawet tu w tym dworku napół przez państwa Kwasotów zajętym, pomieścićby nie podobna — dodała Borkowa.
Po pierwszéj chwili przestrachu, dzieciaki się uspokoiły, ciekawie tylko wpatrując się w groźną twarz ojca.
Niewiadomo jaka fantazya przyszła Wilczkowi być na nie łaskawym. Leżało jabłek kilka na stole, dał po jedném chłopcom. Młodszy przyjął wprawdzie owoc, ale go obu rączętami ścisnąwszy, wolał z pod oka na ojca patrzeć; starszy opatrzył, ukąsił i jakby go to ośmieliło, wysunął się po pokoju sznurkować.
Stała szabla przy łóżku, którą już Wilczek nie mógł władać, chyba lewą ręką. Wisiały przy niéj purpurowe ubarwione rapcie, galonami świecące, chłopak wprost na szablę się puścił i jabłku dając się toczyć po podłodze, oburącz ją porwał, a oczy mu się zaiskrzyły.
Zobaczywszy to Wilczek, cały drgnął, rozśmiał się i impetycznie do chłopca przypadł, jedyną ręką tuląc go ku sobie i całując. Dzieciak tak był tą nową zabawką zajęty gorąco, że się nawet nie bronił.
— Prawy Wilczek będzie z niego wołał Chorąży — jak zoczył szablę, krew w nim do niéj zagrała. Hej! hej! trzeba byś się do niéj wziął zawczasu i ojca mańkuta wyręczył.
Łza mu się z oka potoczyła i wstał. Borkowa ledwie mogła starszego odwołać od szabli i z obu razem po chwili wyszła do Kwasotów, gdzie ją czekała niespokojna Jagnieszka.
Spojrzały sobie w oczy.
— Wszystko poszło jaknajśliczniéj — szepnęła siostra. Spisał się starszy i do szabli pobiegł, ojcu się tém serce rozradowało, myślałam, że go zjé!
Pierwsze to było lepsze poruszenie w człowieku, które z pod popiołów i zgnilizny żywą iskrę dobyło.
Jagnieszka pozostała ze swymi chłopcami u Kwasotów, aż do godziny odjazdu ich. Wilczek już się nie śmiejąc upominać o dzieci, Sołotwinę tylko raz wraz posyłał.
— Idźno zobacz, co oni tam robią, czy im choć jeść dali, bo te baby gotowe ich téż morzyć głodem, a to źreć potrzebuje.
Przed wyjazdem Borkowa poszła znowu z chłopcami pożegnać Chorążego. Tym razem zimniejszym się być zdawał, ale w końcu szepnął.
— Niechajby czasem się przetrzęśli... a przyjechali.
Gdy bryczka odchodząca zaturkotała, poszedł do łóżka i położył się, żony już dnia tego nie widząc. Jagnieszka była zarazem smutną, odżywioną i niespokojną.
Widok chłopców na myśl jéj przywiódł przyszłość ich, życie z mężem tym, wychowanie, wszystkie walki, które ją czekały i męczeństwo nie żony już ale matki, stojącéj w dzieci obronie.
Wilczek w Łomżyńskiém, choć u siebie w domu, czuł się obcym, nad Teterowem i Owruckiém był dopiero u siebie. Nudziło mu się coraz bardziéj, a że rana się dogajała, siły wracały, ciągle wzdychał do powrotu i podróży.
Nie mógł się téż z tą myślą pogodzić, że szabli wyrzec się musi; — szabli, bez któréj dawniéj stąpić nie chciał. Było to zostać bezbronnym na łasce ludzi, których ani w mowie swéj ani w obejściu się nie szczędził nigdy. Jedyną tedy pociechą było lewą rękę wprawiać do władania orężem. Słyszał o tém i widział takich co się lewą bijali, czemużby i on nie miał tego potrafić. Często więc dobywał swéj staréj przyjaciółki dożywotniéj i machał nią, a wywijał. W początkach szło to ciężko i niezręcznie, potém coraz lepiéj i raźniéj, choć do dawnéj wprawy i zwinności jeszcze było daleko.
Na tych próbach fechtowania najgorzéj Sołotwina wychodził. Wilczek kazał mu zwykle po obiedzie brać do ręki lada kij i bronić się, a sam nań nacierał. Stary Sołotwina, choć niegdyś nieźle nawet się rąbał, wprawę był stracił, ociężał i już mu to nie szło. Z wielką więc pociechą dla Chorążego bywał regularnie pobity i dostawał kilka płazów po plecach, które potém rozcierał.
— Bo jegomość masz taką ciężką rękę — wołał jęcząc, że choć niby łaskawie się ze mną obchodzisz, a przysiągłbym że sińce są.
— Bo powinny być! śmiał się Wilczek.
Ręka była zagojona, lecz jedno miejsce, błoną delikatną pokryte, razy kilka się na nowo otwierało — musiano ostrożności zażywać, bo się zaogniało.
Pani Wojska z Rusi już była powróciła, przebąkując że możeby nieźle było, gdyby Wilczek sam wrócił tam i interesów swoich pilnował.
Stosunek z panią Jagnieszką zawsze napozór był ten sam, chłodny, czasem do rozdrażnienia dochodzący, jednakże Wilczek się mitygował, a gdy z pokorą i spokojem swym zwykłym odchodziła, często za nią długo wzrokiem wiódł i powzdychiwał. Nie spojrzeli sobie w oczy nigdy prawie, a jedno na drugie potajemnie spoglądali, jakby badając wzajemnie. Jagnieszka o mężu przed nikim, nawet przed siostrą, nie mówiła wcale, albo mówiła tłumacząc go i nie dopuszczając przy sobie go obwiniać. Od czasu do czasu Borkowa przyjeżdżała z dziećmi, a Chorąży zaraz dowiadywał się o tego zucha, co się to brał do szabli, i przynosił mu ją do zabawy.
Oba chłopcy, że na nich nie wykrzykiwał i nie połajał nigdy, oswoili się z nim i dokazywali w jego izbie co chcieli. Śmiał się z nich i na chwilę dziecinniał. Jéjmość przeze drzwi przyglądała się i także uśmiechnęła się nieraz.
Stosunek jednak wogóle pozostał zimny, suchy — przykry. Ani jedno ni drugie pierwszego kroku do zgody zrobić czy nie mogło, czy nie śmiało.
Gdy pani Jagnieszka siedziała u Kwasotów a był Sołotwina, z którym najchętniej gwarzył Wilczek, odzywał się do niego często.
— Widziałeś ty kiedy taką kobietę? Ta, to jakby ten bałwan co go dzieci zimą ze śniegu robią, lód i mróz w niéj więcéj nic. Żeby się rozśmiała, żeby się poruszyła, żeby dała dobre słowo? Nigdy!
— Proszę Chorążego, odpowiadał Sołotwina, jakże można wymagać aby po wojnie — pobity pierwszy rękę wyciągał?
— A któż ją pobił! wołał Wilczek. One mnie pobiły, nie ja ich. Kto tu zwyciężony? Nie one — patrzaj, że przeprowadziły z Wojską co chciały, a ja w kpy poszedłem! Juści jéj do nóg nie padnę, miłosierdzia prosząc. Mam taką naturę, że mi o pokorę najtrudniéj! Co nie mogę, to nie mogę.
I tak się po staremu ciągnęło.
Wojska miała ciągłe listy i raporta od Pętlakowskiego, który jéj nie ukrywał stanu opłakanego interesów, zawsze dając uczuć, że ona w czémś zawiniła, nie dając mu swobody należnéj.
Staréj się to znudziło wreszcie.
— Niema na to rady, powiedziała Borkowéj, jedź powiedz Jagnieszce niech się zabierają i ruszają, niech sam się do jurysty weźmie. Już téż się wylizał, a może go bieda nauczy rozumu.
Pojechała pani Borkowa z tém naprzód do siostry, a gdy ta zmilczała, wdawać się sama nie chcąc, poszła do Chorążego.
— Matka się waćpanu kłania — rzekła. Kazała powiedzieć, że nieodrzeczy by może było na Wołyń jechać i interesów dopilnować, bo Pętlakowski zły czy dobry, ale i na niego oko mieć trzeba.
Ponieważ doktór tylko na ocieplone powietrze czekać kazał, a wiosna jakoś wczesna się okazywała, Wilczkowi zaś nawet ze Sołotwiną piekielne już dojadły nudy, chwycił się zaraz téj myśli.
— A! na miłego Boga, bodaj jednéj godziny jechać jestem gotowy. Już tego kraju mam póty i téj niewoli w jaką mnie wtrąciło kalectwo.
Z Kwasotą pomówiwszy na prędce, natychmiast dał Chorąży rozkazy do podróży, chociaż rękę jeszcze na chustce nosić musiał bo mu doskwierała. Pobiegła Jagnieszka pożegnać matkę i zabrać dzieci...
Szła tedy kolasa jejmościna w koni cztery przodem, z nią, chłopcami i dziewczyną niańką a służącą; za nią bryka pana Chorążego obładowana i wozik mały z kuchtą i rądlami, bo bez tego naówczas dłuższéj podróży odbyć nie było można.
Powoli się wlekli; często niecierpliwy Wilczek długie dnie wyznaczał na noclegi — i nocy zachwycił. Jechał chmurny i jakby sromając się kalectwa swego, dopiero gdy ku Wołyniowi zbliżać się poczęli, polesia okrążające go przerznąwszy, gdy się kraj ten i wesoły i żyzny a we wszelakie dary Boże obfity ukazał oczom jego, a przypomniał młodość tu spędzoną, poweselał Wilczek, raźniej mu się stało na sercu.
Już ku Żytomierzowi się zbliżając, na popasach i noclegach natrafił znajomych i dawnych towarzyszów wesołego żywota; tu dopiero ściskania się, wrzawa i kielichy musiały występować. Wracała buta dawna i humor ów kawalerski. Każdemu opowiadał ukazując rękę swoję, że to jeszcze rachunek nieskończony. Bóg miłosierny — mówił — zdybiemy się gdzieś jeszcze, moja lewa niczego już młyńca robi, jeszcze mu uszy poobcinam!
Na ostatni nocleg przypadła między pagórkami stojąca karczma ogromna, na wielkim trakcie do któréj przybywszy z wieczoru Wilczek, roztasowawszy się w niéj, wrota kazał pozamykać szczelnie i gospodarzowi oświadczył, że nikogo więcéj nie wpuści.
Tymczasem, co na wiosnę nie nowina, zerwała się burza z ulewą i piorunami, straszna tak, że i pod dachem niebardzo sucho było. Wilczek, uchowaj Boże piorunu, kazał ludziom być w pogotowiu, i sam chodząc po szopie czekał aż się nawałnica skończy, gdy we wrota karczmy walić poczęto i wołać:
— Otwieraj!
Przyskoczył sam Chorąży i odpowiedział, że gospoda pełna, aby sobie szli precz, bo im nie otworzą. Przez szpary wrót widać było kupę koni i wozów parę.
Głos z drugiéj strony groził i łajał, że wrota wysadzić każe. Odpowiadano sobie wzajemnie. Wilczkowi i tyle nie było potrzeba ażeby go do szału pobudzić.
Wyrostka pchnął aby mu szablę natychmiast przyniósł i parę pistoletów podróżnych. A tu już wrota trzeszczeć zaczynały, bo je z tamtéj strony drągami podważano.
— Jakem żyw w łeb palnę jak psu — kto mi się tu krokiem waży! wołał Wilczek.
— Patrz-ino abyś sam po łbie nie dostał! krzyknął zapamiętale podróżny z drugiéj strony. Gospoda dla wszystkich wolna.
Ledwie Chorąży miał czas rapcie przypasać i pistolety w rękę wziąć, gdy jedna połowa wrót wyłamana z wrzeciądzów, z ogromnym łoskotem padła na ziemię, i w téjże chwili Wilczek dotrzymując danego słowa, zmierzył do stojącego na koniu u wrót mężczyzny — palnął.
W zmroku rozjaśnianym na chwilę błyskawicami postrzegł, gdy dym się rozszedł, że ów napastnik za piersi się chwycił, zachwiał, ludzie do niego skoczyli i z konia walącego się wzięli na ręce. Krzyk i lament dały się słyszeć za wrotami.
— Dobrze mu tak, niechaj nie czyni gwałtu na publicznej drodze! zawołał Wilczek — ma czego chciał. Odstąpił jednak od wrót i nie bronił wnieść pod dach ranionego, jak mu się zdawało, człowieka, gdy posłyszał ludzi jego krzyczących:
— Jezu, Marya! w samo serce!
Mimowoli swéj zbliżył się i poznał zbladłą, już trupiejącą twarz — Otwinowskiego.
On to był, jadący na wesele! on, którego nieszczęśliwy traf jakby naumyślnie wpędził na mściwą kulę Wilczkową.
Chorąży poznawszy go, oczom jeszcze nie wierzył; stał osłupiały, jakby w ziemię wrósł. Dopiero po chwili zdobył się na pytanie:
— Kto wasz pan?
— Otwinowski.
Zszedł Wilczek jak obłąkany od wrót do gospody, gdzie żona wystraszona i burzą i strzałem, tuląc dzieci, modliła się drżąca. Postrzegłszy męża straszliwie zmienionego domyśliła się nieszczęścia...
Chorąży był prawie nieprzytomny. Stanął przed nią, popatrzył długo.
— Zabiłem! odezwał się — zabiłem! Przeznaczenie było! Bóg chciał! Nie wiedziałem kto...
Jagnieszka nie miała siły zapytać kogo zabił i krzyknąwszy oczy zakryła.
— Zabiłem Otwinowskiego! dodał Wilczek...
Stłumiony krzyk wyrwał się z jéj piersi — i płakać poczęła.
Chorąży przechadzał się po izbie niespokojny. Burza zaczynała ustawać — myślał długo, posępny, mrucząc sam do siebie.
W pół godziny potem kolasa, bryka, wóz, wszystko w posępném milczeniu wyciągało z gospody na całą noc w dalszą drogę.
Chorąży z trupem niechciał pod jednym dachem nocować.
Nie śmiał go nikt zatrzymywać a nie było téż komu; strwożony karczmarz pchnąwszy konnego do miasta, zaryglował się w izbie, truchlejąc o własne życie. Ludzie zabitego płakali nad nieboszczykiem.
Siadłszy do bryczki swej Wilczek półsenny, rozgorączkowany, jechał z takiemi myślami wijącemi mu się po głowie, jakgdyby rozum od nich miał postradać.
Nie zabójstwo go tak niepokoiło, bo pragnął zemsty i szukał tego nieprzyjaciela, — strwożony był tém zrządzeniem losu, który mu rzucił na pastwę tego człowieka, jakby mówił: — oto masz czegoś był głodnym! W przygodzie téj nocnéj, niespodzianéj, było coś przerażającego, jakby wdanie się jakiéjś niewidzialnéj siły i pomsta Boża.
Chorąży nie rozumiał czy mu to służyć miało na wybawienie czy na zgubę — w sumieniu czuł zgryzotę i obawę wielką. Mimowolnie myśl podnosiła się ku Bogu, modlił się gorąco, łzy z pod męzkich powiek tryskały, zaciskał ręce, jęczał.

W tém osłupieniu jakiemś, którego nie pojmował, bo mu nie podlegał nigdy, prawie zapomniawszy o dzieciach i żonie, nie dając ludziom żadnych rozkazów, sam niewiedział jak znalazł się nad ranem w Żytomierzu, a ujrzawszy miasto, dopiero oprzytomniał nieco. Z katedry, z kościoła jezuitów i bernardynów odzywały się właśnie ranne dzwony, wołające na mszę świętą. Mieścina tylko co się budziła. Bryka przeciągała wtedy około muru okalającego kościół bernardyński, na którym stał naówczas, zwrócony w ulicę, obraz śmierci z napisem starym, przypominającym ludziom ich przeznaczenie:

Śmierć goni, czas ucieka.
Bóg widzi, wieczność czeka.

Chorąży spostrzegłszy drzwi w kościele otwarte, wyskoczył z bryczki, nawet się koniom nie kazawszy zatrzymać i wbiegł do środka.
Ksiądz właśnie ze mszą wychodził; Wilczek padł przed ołtarzem krzyżem na ziemię, począł się modlić i płakać.
Sam nie wiedział jak długo tak przeleżał wśród gromadzących się ciekawie ludzi, rozmarzony wpół-obłąkany, narzekając i na siebie i na los swój nieszczęśliwy.
Jeden wyrostek tylko towarzyszył mu do kościoła, uląkłszy się o pana; konie, powóz Chorążyny pociągnęły wprost do dworku przy Wilskiéj ulicy, gdyż Jagnieszka, mimo całéj siły ducha, znękana upadała od znużenia i trwogi.
Gdy się ranna msza skończyła, a Chorąży przy pomocy chłopca powstał z ziemi, jakaś odwaga i determinacja gwałtowna wstąpiły weń. Gotów był czoło stawić wszystkiemu co go spotkać mogło.
— Dziéj się wola Boża nademną! zawołał.
Nie zwróciwszy się już ku dworkowi za żoną, nie chcąc spoczynku, wprost poszedł Chorąży do urzędu zameldować się sam jako zabójca podróżnego, który mu się nocą do karczmy przez niego zajętéj dobijał.
Zarazem prawie z nim wieść o tém morderstwie, przez konnego posłańca z gospody, doszła z drugiéj strony do urzędu.
Nie było zabójstwo tego rodzaju rzadkością w onych czasach, niekiedy o takie strzały przypadkowe czy umyślne długie się toczyły procesa (jak między Ciechanowieckimi i Strutyńskimi), często z nich obwinieni wychodzili bezkarnie. Miewała jednak sprawiedliwość paroksyzm surowości, gdy sprawcą był człowiek, na którego czyhali nieprzyjaciele, czego przykładem dekret na Wołodkowicza.
W podobném jemu położeniu znajdował się Chorąży, na którego oddawna czatowali ludzie przezeń lekceważeni a mściwi. Dla nich była to sposobność pozbycia się człowieka, którego się obawiali. Starczyło samych wierzycieli Wilczka i ich popleczników do podniesienia wrzawy i nawoływania u sądu, aby dano przykład surowy.
Dla wszystkich, których sobie wybrykami dawnemi naraził Chorąży, wieść o popełnioném przez niego zabójstwie była manną z nieba, radością wielką, tryumfem.
Na przyjaciół nie wiele można było rachować, bo ci dostoją w szczęściu, ale gdy się noga ośliźnie — kryją się, aby obżałowany nie pociągnął ich z sobą.
Mógł się więc spodziewać Chorąży wrzawy przeciw sobie wielkiéj, a mało głosów za sobą. Nie chciał jednak uchodzić sprawiedliwości, ani się kryć od kary.
Gdy pod wieczór, napróżno oczekując na męża, Chorążyna łamała ręce, sama nie wiedząc co ma czynić, nadszedł z lisią miną, zasmucony niby głęboko, Pętlakowski, zwiastując jéj tonem kondolencyjnym, iż pan Chorąży sam się oddał w ręce sprawiedliwości i do więzienia inkwizycyjnego został wzięty. Nie taił przed nią poczciwy człek, wyrażając trwogę wielką, że sprawa była bardzo niedobra, ludzie źle usposobieni, a skutki jéj mogły wypaść fatalnie.
— Zgrzeszyłbym, gdybym to taił przed panią Chorążyną dobrodziejką, mówił wzdychając i składając ręce. Jedna szczególniéj okoliczność może wpływ wielki wywrzeć na sędziów — któż uwierzy aby to być miało dziełem przypadku? Zabity był antagonistą jegomości, mieli z sobą do czynienia, powiedzą ludzie iż zasadzka była i morderstwo rozmyślne.
Chorążyna słuchała w rodzaju niemego osłupienia.
Pętlakowski, który zawsze w niéj wstręt jakiś obudzał, teraz wydał się jéj ze swą boleściwie skrzywioną twarzą fałszywym, niemal strasznym. Zmilczała przed nim niechcąc się ani rozwodzić ani tłumaczyć, ni zwierzać z tém co czynić miała. Zażądała tylko od prawnika, ażeby jaknajprędzéj z mężem, chociażby przy świadkach, widzieć się mogła.
Pętlakowski i w tém upatrywał trudności nieprzełamane, dopókiby inkwizycja zupełnie skończoną nie została. Do téj zaś tyle różnych musiano używać osób i świadków, iż rychłego jéj odbycia spodziewać się nie było można.
Natomiast, serdeczność wielką okazując prawnik, w sekrecie radził Chorążynie natychmiast na wieś pośpieszać, gdzie jéj tradycya groziła, ażeby w razie zajazdu choć mobilja i precjoza ratować mogła, gdyż przy zajechaniu majątku i to przepaść mogło.
Można było sądzić, iż się energicznej pani chciał ztąd pozbyć, tak usilnie o wyjazd nalegał.
Na to mu Jagnieszka żadnéj stanowczéj nie dała odpowiedzi.
Pętlakowski zakląwszy się, iż chorążego bronić będzie tak jakby własnego życia, odszedł zostawując wrażenie człowieka, który knuł zdradę i rachował na nieszczęście cudze.
Pierwsze godziny, dzień pierwszy złamał nieszczęśliwą niewiastę, czuła się bezsilną — wejrzenie na dzieci wróciło jéj energią i męztwo.
Przez matkę wrażony i z własnego instynktu wstręt miała ku adwokatowi, czuła potrzebę innego doradcy i opiekuna. Na nieszczęście przeszłe życie Wilczka odstręczyło od niego poważniejszych ludzi, odepchnęło lubiących spokój i unikających wrzawy a szału... Jeden Baranowski na myśl przychodził Chorążynie, który, chociaż do zapalczywego myśliwstwa dopomagał Wilczkowi, człowiekiem był (gdy nie polował) statecznym, poważanym powszechnie i zacnym. Bawić się w dobréj kompanii lubił, jak wszyscy swojego czasu, ale usłużyć umiał i narazić się nie lękał. Napisała więc Chorążyna do pani Baranowskiéj, prosząc męża jéj o pomoc i opiekę...
Pomimo rady Pętlakowskiego, nie chciała ani jechać do Żebrów, ani się od męża oddalać, bo mu się być pomocą spodziewała. Drugiego posłańca natychmiast do Wojskiéj wyprawiła wołając jéj na ratunek.
Drugiego dnia, chociaż wielce tą tragedyą przerażona, Baranowska nadbiegła sama, oznajmując iż mąż tuż za nią podążał.
Znalazła już Chorążynę zbrojną przeciwko wszystkiemu co ją spotkać mogło, gotową do walki z losem przeciwnym w imię obowiązku, zrezygnowaną niemal spokojną. Ten hart jéj duszy żywéj i namiętnéj pani Baranowskiéj wydał się niemal chłodem i obojętnością.
Ona zawsze upierała się przytém, że Chorąży wart jéj nie był, i że najlepiéj go było — porzucić. Ale — o tém i mowy być nie mogło.
Wprędce po żonie nadciągnął i Baranowski, który się z chętną oświadczał pomocą, nie kryjąc z tém, iż orzech był twardy do zgryzienia. Trzeba było starać się pozyskać ludzi, zwyciężyć uprzedzenia przeciw Chorążemu powzięte niemal słusznie, gdyż porywczość jego niepomiarkowaną i gwałtowność znali wszyscy. Na pierwszy odgłos o wypadku nieprzyjaciele Wilczka szerzyć zaczęli to przekonanie, że zabójstwo wcale przypadkowém nie było, że Wilczek czyhał na tego wroga, który go obciął i z jego pupillą miał się żenić właśnie. Ukartowaną więc było rzeczą zasiąść nań na gościńcu, wszcząć zwadę i bezbronnego zastrzelić. Zdawało się to daleko prawdopodobniejszém niż nocny strzał do nieznanego człeka.
Ktokolwiek chciał niewinności dowodzić i trafu — odpowiadano mu:
— Dajcież pokój! Mówcie komu chcecie — dziecko temu nie uwierzy. Dawno to było uplanowane, mieli z sobą na pieńku! Otwinowski chciał się żenić z jéjmością, któréj mu nie dano, obciął szkaradnie Chorążego, i wdówkę mu odmówił — to dosyć. Kto zna Wilczka, ten już wie co się tam z nim działo...
Wszyscy nieprzyjaciele Chorążego, których sobie słowy czy czynem naraził, wrzawę podnosili okrutną, krzyczeli, że powinien gardło dać, jako morderca, który zdradliwie bezbronnego w zasadzkę wprowadził.
Korzystając z bezbronności Chorążego, w nadziei że już żyw nie wyjdzie z więzienia, Zawistowski z towarzyszami wnet się wzięli do tradowania Żebrów, jakoś tak rozbroiwszy Pętlakowskiego, że nibyto się broniąc, biegając, protestując, nic na to poradzić nie mógł.
Pocichu téż posłano do ubogiéj familii Otwinowskiego, aby przybyła instygować przeciw mordercy i domagać się wymiaru sprawiedliwości.
Adwokat o wszystkiém donosił wiernie Chorążynie głosem jękliwym, ze łzami prawie, świadcząc się sumieniem, zaklinając, że na to nie było rady, że on sam tak się już naraził prześladowcom Wilczka, którzy się nań odgrażali, że przez ulicę mu przejść straszno było.
Chorążyna milczała — wiedziała odrazu iż na niego rachować nie mogła.
Zajechano więc jednego dnia majątek nadteterowski, a że wioska w Owruckiem już była zatradowana, a łomżyńska szła dzierżawą i stała pod procesem nieskończonym z Kwasotą, Chorążynéj pozostał jeden tylko nędzny dworek przy Wilskiéj ulicy i — pomoc matki. Dochodu ani grosza mieć nie mogła, zapasu nie miała, a obrona w sprawie kryminalnéj i inne procesa z wierzycielami ciągłych wydatków wymagały.
Pętlakowski przychodził po pieniądze, choć wiedział dobrze, że ich nie było, i tłumaczył się potém iż sparaliżowanym został nie mając ich w porę.
— Wszyscy potem powiedzą — winien Pętlakowski, a cóż on zrobi grosza nie mając przy duszy. Stracę reputacją Bóg świadkiem — tyle wszystkiego!
Baranowski, najlepszych chęci człowiek, jak największa część szlachty polskiéj, pieniędzy nie miał nigdy, kredytu mało. Cała nadzieja na pani Wojskiéj spoczywała.
Z tą znowu, nawet córce sprawa łatwą nie była. Z tego co miała wyzuwać się nie mogła, nie chcąc na łasce dzieci pozostać.
Codzień prawie ktoś do dworku ze złą nowiną i smutną przychodził twarzą. Sprawa jawnie obrót brała niedobry, Pętlakowski coraz dziwniéj bałamucił, gadał wiele, a potajemnie ujęty przez wierzycieli Chorążego nie robił już nic, narzekał tylko. Lamentował, sykał, na ludzi składał winę. Pana Boga nieustannie wzywał na świadectwo i w pomoc — rozpaczał, płakał nawet niekiedy przed panią Wilczkową, i pewien że się oczyścił, siedział w kątku.
Przed ludźmi jak Baranowski, składał winę wszelką na brak owego nervus rerum faciendarum, bez którego, jak mówił, i anioł z trybunału nie wyszedłby cało.
Oczekiwano więc pani Wojskiéj jak wybawicielki, a listu od niéj i jéj nie było tak długo, iż nieszczęśliwa Chorążyna drobne klejnociki, jakie z sobą miała, dla utrzymania siebie, męża i dzieci sprzedawać już musiała.
Czyniła to potajemnie, nie żaląc się, nie skarżąc, nie prosząc nikogo, a że Wilczek w więzieniu o niedostatku wiedzieć nie mógł i kwitki jego ciągle przynoszono — wszystko szło niemal dla niego. Odmówić mu było — narzekałby na opuszczenie. W téj nawale klęsk mnogich pani Jagnieszka zdawała się urastać do bohaterstwa cichego, kryjąc się z tém co cierpiała, okazując oblicze niemal obojętne, skąpiąc słów, krzątając się około dzieci i codzień na każdy turkot zwracając się z nadzieją do matki.
Wojska nie przybywała; posłaniec nie wracał, list nie przychodził, nie wątpiła więc że ją matka nie opuści.
Lecz dnie, godziny stawały się nieprzebytemi wiekami ciągle zawiedzionych nadziei.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.