Wilczyce/Tom I/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Człowiek z Logerie.

Courtin — jego to bowiem. Aubin określił nazwą człowieka z Logerie — Courtin istotnie wszedł do pierwszej izby gospody.
Z wyjątkiem lekkiego okrzyku — tak dobrze naśladowanego, że można go było rzeczywiście wziąć za krzyk oswojonej kuropatwy — który służył za ostrzeżenie w chwili, gdy przybył, zjawienie się Courtin’a na pozór nie wywarło żadnego wrażenia w izbie wspólnej; pijący rozmawiali w dalszym ciągu, tylko rozmowa ich poważna, stała się od wejścia Courtin’a bardzo wesoła i bardzo hałaśliwa.
Dzierżawca rozejrzał się dokoła, a nie znalazłszy widocznie w izbie twarzy, której szukał, otworzył oszklenie i ukazał swoję lisie oblicze w progu drugiej izby. I tutaj również nikt na pozór nie zwracał na niego uwagi. Tylko Maryeta, siostrzenica Aubin’a, przerwała pilne czuwanie nad filiżankami z jabłecznikiem, wyprostowała się i spytała Courtin’a, jak zapytałaby każdego stałego gościa swego wuja:
— A co to panu podać, panie Courtin?
— Kawy — odparł Courtin, przypatrując się bacznie kolejno postaciom na ławkach i we wszystkich kątach izby.
— Dobrze... Idźcie usiąść na wasze miejsce — odparła Maryeta — przyniosę wam zaraz.
— O! nie warto — odrzekł Courtin dobrodusznie — napełnij mi filiżankę zaraz; wypiję przy kominie z przyjaciółmi.
Nikt nie obraził się za to określenie, ale też nikt nie wstał, żeby ofiarować miejsce Oourtin'owi. Musiał tedy postąpić krok naprzód.
— Jakże się miewacie, Aubin? — zapytał.
— Jak widzicie — odparł tamten, nie zwracając nawet głowy w stronę mówiącego.
Łatwo było Oourtin’owi spostrzedz, że towarzystwo nie przyjęło go z nadmierną życzliwością; wszelako taka drobnostka nie zbijała go z tropu.
— Maryetko — rzekł — daj-no mi tu jaki stołek, żebym mógł zasiąść obok twego wuja.
— Niema stołka — odparła dziewczyna — macie przecież, Bogu dzięki, dosyć dobre oczy, więc widzicie sami, że niema.
— No to twój wuj da mi swój stołek — odrzekł Courtin ze śmiałą poufałością, jakkolwiek w głębi duszy przyznawał, że postawa gospodarza i jego gości nie jest dlań zachęcająca.
— Jeśli koniecznie trzeba — mruknął Aubin — to ci go dadzą; jest się przecież panem domu a nie chcę, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć, że pod „Gałęzią ostrokrzewu“ odmówiono stołka, temu, kto chciał usiąść.
— A więc dajżie mi ten twój stołek, wymowny gaduło, widzę bowiem tego, którego szukam.
— Kogóż to szukasz? — spytał Aubin, który wstał, i któremu wnet ofiarowano dwadzieścia stołków.
— Szukam Jana Oullier’a — odparł Courtin — i widzi mi się, że oto i on.
Na dźwięk swego nazwiska, Jan Oullier stał z kolei i zapytał Courtin’a groźnym niemal tonem:
— Czegóż to chcecie ode mnie?
— No, no, nie pożerajcie mnie zaraz! — odparł wójt z Logerie. — To, co mam wam powiedzieć, interesuje bardziej was, niż mnie.
— Courtin — rzekł Jan Oullier tonem poważnym — pomimo tego, co powiedzieliście przed chwilą, nie jesteśmy przyjaciółmi, a nawet wprost przeciwnie! wiecie o tem aż nadto dobrze, nie przyszliście zatem do nas z dobrymi zamiarami.
— Otóż, mylicie się najzupełniej.
— Od czasu, jak się znamy — ciągnął dalej Oullier, nie zwracając uwagi na znaki, jakie mu dawał Aubin, chcąc go nakłonić do ostrożności — należycie do błękitnych. Połączyliście się z próżniakami z miast; prześladowaliście ludzi z miasteczek i ze wsi, tych, którzy dochowali wiary Bogu i królowi. Cóż może dzisiaj istnieć wspólnego między wami a mną, który postępowałem wprost przeciwnie?
— Nie — odparł Courtin — nie, Oullier, nie szedłem waszą drogą, to prawda; ale, jakkolwiek z innego jestem stronnictwa, mówię zawsze, że między sąsiadami powinna panować zgoda; dlaczego jeden ma zaraz chcieć śmierci drugiego. Szukałem was i przyszedłem, żeby wam oddać przysługę, przysięgam.
— Nie chcę waszych przysług — odparł Jan Oullier.
— A to dlaczego? — spytał dzierżawca.
— Bo jestem pewien, że pod każdą waszą przysługą ukrywiałaby się zdrada.
— A więc nie chcecie mnie wysłuchać?
— Nie chcę — odparł szorstko gajowy.
— I źle robisz — wtrącił półgłosem oberżysta, któremu szczera i lojalna szorstkość towarzysza wydała, się złym manewrem.
— A więc w takim razie — odezwał się Courtin, mówiąc wolno i dobitnie — jeśli mieszkańcom zamku Souday zdarzy się nieszczęście, oskarżajcie o nie tylko siebie, Janie Oullier.
W sposobie, jakim Courtin wymówił wyraz mieszkańcom, była widoczna intencya; do liczby mieszkańców zaliczał niewątpliwie gości. Jan Oullier nie mógł się co do tej inteńcyi pomylić i, pomimo swej zwykłej siły ducha, pobladł bardzo silnie. Żałował, że się posunął tak daleko, ale teraz niebezpiecznie było się cofać. Jeśli Courtin miał jakie podejrzenia, to cofanie się potwierdziłoby je tylko.
Oullier usiłował tedy opanować wzruszenie i usiadł tyłem do Courtin’a, z najobojętniejszą miną w świecie. Uczynił to z taką swobodą, że Courtin, jakkolwiek przebiegły, złapał się na tę pozorną obojętność. Nie wyszedł zatem pośpiesznie, co powinno było, z natury rzeczy, nastąpić po jego odpowiedzi; szukał długo w woreczku skórzanym drobnej monety, którą miał zapłacić za kawę.
Aubin zrozumiał to opóźnienie i skorzystał z tej chwili, by zabrać głos.
— Mój Janie — rzekł, zwracając się z całą dobrodusznością do Oullier’a, — od dawna już jesteśmy przyjaciółmi i idziemy tą samą drogą, mam nadzieję. Otóż nie boję się powiedzieć ci wobec pana Courtin’a, że nie masz słuszności, słyszysz? Dopóki dłoń jest zamknięta, tylko waryat może powiedzieć: „Wiem, co zawiera“. Zapewnie pan Courtin — ciągnął dalej Aubin, kładąc nacisk na tytuł, jaki dawał wójtowi Logerie — nie należał do nas, ale nie był też przeciw nam; był dla siebie, to wszystko, co można mu zarzucać. Ale dzisiaj, kiedy spory umilkły; dzisiaj, kiedy niema już błękitnych ani szuanów, dzisiaj, kiedy powrócił pokój, Bogu dzięki, co ciebie obchodzi barwa jego sztandaru? I dalibóg1, jeśli pan Courtin ma, jak mówił, oznajmić ci rzeczy dobre, dlaczego tych dobrych rzeczy nie posłuchać?
Jan Oullier wzruszył ramionami ruchem niecierpliwym.
„Stary lis“ — pomyślał Courtin, nazbyt dobrze powiadomiony o tem, co się działo, żeby się pozwolić łudzić kwiatami retoryki pokojowej, w jakie Aubin uznał za stosowne przybrać swoją przemowę.
Głośno wszelako rzekł:
— Tembardziej, że polityka niema nic wspólnego z tem, o czem chciałem z nim mówić.
— A widzisz! — zawołał Aubin — nic nie stoi na drodze do twojej pogawędki z panem wójtem. No, no, zrób mu miejsce obok siebie i rozgadajcie się należycie.
To wszystko nie wpłynęło jednak na Jana Oullier’a, żeby był uprzejmiejszy dla Courtin’a — nie zwrócił się nawet w jego stronę. Tylko nie wstał, czego należało się obawiać, gdy uczuł, że dzierżawca zajął miejsce obok niego.
Courtin kazał podać wina, a Jan Oullier nie śmiał odmówić, gdy mu podał pełen kieliszek a potem, napełniwszy swój, podniósł go, by się z nim trącić.
— Janie Oullier — odezwał się Courtin, pochylając się nad kominem, tak, by słyszał go tylko ten, do którego się zwracał — macie do mnie urazę zupełnie niesłusznie, słowo honoru, ja wam to mówię.
— Udowodnijcie to, a uwierzę wam. Takie oto mam do was zaufanie.
— Nie życzę wam źle, a sobie życzę dobrze, jak powiedział przed chwilą Aubin, który mądrze mówi, zdaje mi się, że to nie zbrodnia. Zajmuję się swoimi małymi interesami, nie mieszając się bardzo do cudzych, bo mówię sobie: „Słuchaj-no, jeśli na Wielkanoc, albo na Boże Narodzenie nie będziesz miał pieniędzy przygotowanych w sakiewce na zapłacenie dzierżawy, król, czy się będzie nazywał Henryk V, czy też Ludwik-Filip, nie zatroszczy się o to, jak nie zatroszczy się jego skarb, i dostaniesz papier z jego wizerunkiem; będzie to wpradzie wielki zaszczyt dla ciebie, ale drogo za niego zapłacisz. Niechże więc Henryk V i Ludwik-Filip załatwią się ze sobą, jak zechcą, a ty myśl o sobie“. Wy rozumujecie inaczej, wiem o tem, ale to wasza rzecz; nie ganię tego i mogę was co najwyżej żałować.
— Zachowajcie waszą litość dla innych, panie Courtin — odparł Jan Oullier wyniośle — nie dbam o nią, przysięgam wiam, jak nie dbałem o wasze zwierzenia.
— Gdy mówię żałuję was, chcę mówić zarówno o waszym panu jak i o was. Pan margrabia jest człowiekiem, którego szanuję; pozwolił się zniszczyć w wielkiej wojnie... No, i co na tem zyskał?
— Courtin, powiedzieliście, że nie będziecie mówili o polityce; no, i jakoś już nie dotrzymujecie słowa.
— Tak, powiedziałem, to prawda; ale nie moja to wina, jeśli w tym szatańskim kraju polityka jest tak piekielnie splątana z naszemi sprawami, że jedna bez drugich ani rusz, nie idzie! Mówiłem wam tedy, mój poczciwy Oullier, że pan margrabia jest człowiekiem, którego szanuję, i że mi sprawia przykrość, wielką przykrość, iż zgniotła go gromada dorobkiewiczów, jego, który był pierwszy na całą prowincyę.
— A jeśli on jest zadowolony ze swego losu — odparł Jan Oullier. — Nie słyszeliście, żeby się użalał i nie żądał od was pożyczki?
— Co byście też powiedzieli o człowieku, który zaproponowałby wam przywrócenie zamkowi Souday całego majątku, całego bogactwa, jakie utracił? Czy uważalibyście tego człowieka za waszego wroga i czy wam się nie zdaje, że pan margrabia byłby mu winien niemałą wdzięczność? — ciągnął dalej Courtin, nie bacząc na szorstkość Oullier’a. — No, odpowiadajcie szczerze, tak, jak się do was mówi.
— Oczywiście, gdyby chciał to wszystko zrobić sposobami uczciwymi, ten człowiek, o którym mówicie... ale wątpię.
— Sposobami uczciwymi! Czyżby ktokolwiek śmiał proponować wam inne, Janie Oullier? Otóż, widzicie, szczery jestem, jak złoto, i nie chodzę krętemi drogami: ja mogę tak zrobić, ja, który do was mówię, żeby tysiące i setki stały się w zamku Souday powszedniejsze, niż są dzisiaj dukaty pięcioliwrowe; tylko...
— Tylko, co? Dalej! Aha, w tem sęk, nieprawda?
— Tylko, ja-bym także musiał mieć z tego jakąś korzyść.
— Jeśli interes jest dobry, będzie to tylko sprawiedliwe i nie wyszlibyście z pustemi rękoma.
— Nieprawda? a co! zwłaszcza, że to, czego żądam za puszczenie w ruch interesu, to tak niewiele.
— Ależ nareszcie czego żądacie? — odparł Jan Oullier, ciekaw już bardzo myśli Courtin’a.
— Mój Boże! prostat rzecz, jak obręcz! Chciałbym przedewszystkiem ułożyć się w ten sposób, żebym już nie potrzebował odnawiać kontraktu i odnawiać dzierżawy folwarku na którym mam prawo siedzieć jeszcze przez lat dwanaście.
— To znaczy, że podarowaliby wam ten folwark?
— Gdyby pan margrabia zechciał, nie odrzuciłbym takiego podarunku, rozumiecie; nie, takim wrogiem samego siebie nie jestem.
— Ale jakżeby to było? Przecież wasz folwark należy do syna Michel, czy też do jego matki; nie słyszałem, żeby chcieli go sprzedać. Jakże więc możnaby wam dać coś, oo do nas nie należy?
— Zapewne! — odparł Courtin — ale, gdybym przeprowadził interes, który zamierzam wam zaproponować, w takim razie może ten folwark stałby się waszą własnością, albo tak, jakby, a wtedy sprawa byłaby łatwa. Cóż na to powiecie?
— Powiem, że was nie rozumiem.
— Figlarz!... Bo to widzicie, nasz młody pan, to partya nielada! Czy wiecie, że oprócz Logerie posiada jeszcze Coudraie, młyny Ferronnerie, lasy w Gervaise, a to wszystko daje rocznie, bez względu na to, czy rok zły czy dobry, z osiem tysięcy pistolów[1]. Czy wiecie, że stara baronowa ma dla syna tyle samo, po swojej śmierci, oczywiście?
— Co Michel syn ma wspólnego z margrabią Souday — rzekł Oullier — i w jaki sposób majątek waszego pana może interesować mojego?
— No, no, słuchajcie, Janie Oullier, grajmy w otwarte karty. Do licha! przecież chyba spostrzegliście się, że nasz pan jest rozkochany w jednej z waszych panien, i to jak jeszcze! W której, nie wiem; ale niech pan margrabia powie jedno słowo, niech mi da słówko na piśmie w sprawie folwarku... a gdy raz będzie za mężem młoda panna... O, bo obie mają rozumek nielada!... Urobi sobie męża według swego upodobania i otrzyma od niego wszystko, co zechce; nie odmówi jej napewno kilku marnych piędzi ziemi, zwłaszcza, gdy chodzić będzie o darowanie ich człowiekowi, któremu tak dużo będzie zawdzięczała. W ten sposób więc służę i swojemu interesowi i waszemu. Jedną tylko mamy przeszkodę, widzicie, matkę; otóż ja się podejmuję tę przeszkodę usunąć — dodał Courtin, pochylając się nad Oullier’em.
Ten nie odpowiedział, tylko utkwił baczny wzrok w twarzy swego interlokutora.
— Tak — ciągnął dalej wójt Logerie — jeśli będziemy tego pragnęli wszyscy, pani baronowa nam nie odmówi. Widzicie, Janie Oullier — dodał Courtin, uderzając przyjaźnie w kolano swego słuchacza — znam ja dobrze sprawy pana Michel’a.
— W takim razie, do czego my jesteśmy wam potrzebni? co wam przeszkadza żądać od baronowej, i to zaraz, tego, czego tak pożądacie?
— Przeszkadza mi to, że potrzebowałbym do opowiadań dziecka, co, pilnując swoich owiec, słyszało, jak dobijano targu, módz dołączyć poświadczenie tego, który w lesie Chabotiére widział zapłatę krwi. A ty wiesz dobrze, Oullier, kto może poświadczyć, co? Z chwilą, gdy zabierzemy się wspólnie do roboty, baronowa stanie się w rękach naszych miękka, jak wosk. Jest skąpa, ale bardziej jeszcze dumna: obawa hańby publicznej, plotek w okolicy sprawi, że baronowa przystanie na wszystko. Uzna, że ostatecznie panna de Souday, jakkolwiek uboga i córka nieślubna, godna jest syna barona Michel, którego dziad był chłopem, jak my, a ojciec... dosyć!... Wasza panna będzie bogata; nasz młodzieniec będzie szczęśliwy; a ja będę bardzo zadowolony; Cóż temu wszystkiemu można zarzucić? Nie licząc, że będziemy przyjaciółmi, a pominąwszy już próżność, pragnąc waszej przyjaźni, mniemam, że i moja ma swoją wartość.
— Wasza przyjaźń?... — rzekł Jan Oullier, który z trudnością hamował oburzenie, jakie w nim wzbudziła szczególna propozycya Courtin’a.
— Tak, moja przyjaźń — odparł ów. — Kiwaj sobie głową, ale tak jest jednakże. Powiedziałem ci, że nikt nie wie tego o życiu nieboszczyka, pana Michel, co ja; byłbym mógł dodać, że wiem więcej niż ktokolwiek o jego śmierci. Byłem jednym z naganiaczy na linii, na której został zabity, i miałem miejsce akurat naprzeciwko jego stanowiska... Byłem bardzo młody i już miałem zwyczaj... niech mi go Bóg zachowa!... gadać tylko wtedy, gdy mój interes tego wymagał. Teraz, czy za nic uważasz przysługi, jakich twoja partya mogłaby spodziewać się ode mnie, gdyby mój interes skierował mnie w waszą stronę?
— Słuchaj, Courtin — odparł Jan Oullier, marszcząc brwi — nie mam żadnego wpływu na postanowienia pana margrabiego Souday; ale, gdybym miał, choćby najmniejszy, ten folwark nie stałby się nigdy własnością rodziny, a gdyby się stał, nie stanowiłby nigdy zapłaty za zdradę!
— To wszystko są szumne frazesy — rzekł Courtin.
— Nie; jakkolwiek ubogie są panny de Souday, nie chciałbym nigdy, dla żadnej z nich młodzieńca, o którym mówicie; jakkolwiek bogaty jest ten młodzieniec i choćby nawet nosił inne nazwisko, panna de Souday nie powinnaby nigdy okupywać małżeństwa postępkiem niegodnym.
— Ty nazywasz to postępkiem niegodnym? Ja zaś widzę w tem jedynie dobry interes.
— Dla was może; ale dla tych, których jestem sługą, okupienie małżeństwa z panem Michel’em umową z wami byłoby więcej niż postępkiem niegodnym, byłoby nikczemnością.
— Janie Oullier, strzeż się! Przyszedłem do ciebie w dobrych zamiarach; postaraj się, żeby mi nie przyszły na myśl złe, gdy stąd wyjdę.
— Nie dbam o wasze groźby, jak nie dbam o wasze przysługi; zapamiętajcie to sobie, a jeśli trzeba koniecznie wam to powtórzyć, to się wam powtórzy!
— Jeszcze raz, Janie Oullier, posłuchaj mnie. Przyznałem ci się do tego, że chcę być bogaty; wbiłem sobie to w głowę, jak ty wbiłeś sobie w głowę, że musisz być wierny, jak pies, ludziom, którzy nie dbają o ciebie nawet tyle, co ty dbasz o swego psa; myślałem, ie mógłbym być użyteczny twojemu panu i miałem nadzieję, że nie pozostawi przysługi podobnej bez nagrody. To niemożliwe, mówisz? A więc nie mówmy o tem więcej. Ale, gdyby szlachta, której służysz, chciała się okazać wdzięczna, według mojej myśli, chętniej oddałbym przysługę im, niż innym.
— Dlatego, że spodziewacie się, iż szlachta zapłaci wam drożej, niż inni, nieprawda?
— Niewątpliwie, ja się z tobą w dumnego nie bawię; powiedziałeś słusznie; i, jak sam rzekłeś przed chwilą, jeśli trzeba ci to powtórzyć, to ci się powtórzy.
— Nie służę za pośrednika w takich targach. Zresztą nagroda, jaką mógłbym wam zaproponować, gdyby miała być odpowiednia do tego, czego oni mogą spodziewać się od was, byłaby taka niewielka, że nie warto o tem mówić.
— No! no! kto wie? Nie przypuszczałeś wcale, że znani sprawę w Chabotiére! Może zadziwiłbym cię niepomału, gdybym ci powiedział wszystko, co wiem.
Jan Oullier bał się okazać przestrach.
— Słuchajcie — rzekł do Courtin’a — dosyć tego. Jeśli chcecie się sprzedać, zwróćcie się z tem do innych. Takie targi przejmowałyby mnie wstrętem nawet wtedy, gdybym miał możność je przeprowadzać. Nie obchodzą mnie, Bogu dzięki!
— Czy to wasze ostatnie słowo, Janie Oullier?
— Pierwsze i ostatnie. Idźcie waszą drogą, gospodarzu Pourtin, i pozostawcie mnie na mojej.
— A no, tem gorzej — rzekł Courtin, wstając bo, na honor, byłbym rad iść razem z wami.
To rzekłszy, Courtin skinął głową Janowi Oullier i wyszedł.
Zaledwie przeszedł przez próg, Aubin przydreptał na swoich drewnianych nogach do Jana Oullier’a.
— Zrobiłeś głupstwo — rzekł po cichu.
— A cóż trzeba było zrobić?
— Zaprowadzić go do Ludwika Renaud’a, albo do Gaspiard’a; byliby go kupili.
— Kogo? tego nędznego zdrajcę?
— Mój Janie, w r. 1815, gdy byłem wójtem, pojechałem do Nantes, tam widziałem człowieka, który się nazywiał *** i był wówczas albo niegdyś ministrem i słyszałem jak powiedział dwie rzeczy, a ja je sobie zapamiętałem pierwsza to, że zdrajcy tworzą i niszczą cesarstwa, druga, że zdrada jest jedyną rzeczą na tym świecie, której się nie mierzy miarą tego, kto ją popełnia.
— Cóż mi radzisz teraz?
— Iść za nim i nad nim czuwać.
Jan Oullier zastanowił się.
Poczem po chwili wstał i rzekł:
— Zdaje mi się, dalibóg, że może masz słuszność.
I wyszedł zafrasowany.







  1. Pistol, moneta wartości 10 fr. (przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.