Wilczyce/Tom I/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Gospoda Aubin’a. Krótka-Radość.

Jasne było — nawet dla władz, które zazwyczaj ostatnie dowiadują się o stanie umysłów w krajach, gdzie sprawiają rządy — jasne było, mówimy, że przygotowywało się powstanie w Bretanii i w Wandei.
Zgodnie z tem, co opowiadał Courtin baronowej de la Logerie, zgromadzenia przywódców legitymistów nie były tajemnicą dla nikogo: nazwiska Bonchamp’ów i d’Elbée’ów nowoczesnych, którzy mieli stanąć na czele korpusów wandejskich, znane były i zapisane; dawne organizacye, podzielone na parafie, kapitaństwa i dywizye, tworzyły się na nowo; proboszczowie odmawiali śpiewania Domine salvum facregem Philippum i zalecali w kazaniach Henryka V, króla francuskiego, oraz Maryę Karolinę, regentkę; wreszcie, w departamentach Loary, zwłaszcza zaś Loary Dolnej, oraz Maine-et-Loire, powietrze przesiąknięte było tą wonią prochu; która poprzedza, wielkie wstrząśnienia polityczne.
Pomimo wzburzenia ogólnego, a może właśnie z powodu tego wzburzenia, jarmark w Montaigu zapowiadał się świetnie.
Jakkolwiek jarmark to był drugorzędny, niemniej napływ chłopów był wielki; wieśniacy z Mauges i z Retz chodzili obok mieszkańców z Bocage i równiny, a najwyraźniejszą wskazówką wojowniczego nastroju tej ludności był fakt, że śród niezliczonych kapeluszy o szerokich skrzydłach i głów długowłosych niewiele można było dostrzedz czepków.
Istotnie, kobiety, zazwyczaj stanowiące większość tych zgromadzeń handlowych, nie przybyły tego dnia na jarmark do Montaigu. Wreszcie — i to byłoby wystarczyło, by wykazać najmniej domyślnym charakter tego zgromadzenia buntowników — jeśli nabywcy przybyli licznie na jarmark do Montaigu, wzamian brakło najzupełniej koni, krów, owiec, masła i zboża, któremi zazwyczaj tam handlowano.
Bez względu na, to, czy przybyli z Beaupréau, z Mortagne, z Bressuire, z Saint-Fulgent, czy z Machecoul, chłopi, zamiast zwykłych artykułów żywności, jakie przywozili na jarmark, przynieśli tylko swoje sękate kije, ozdobione skórą; a sądząc ze sposobu, w jaki ściskali je w dłoniach, mało prawdopodobne było, żeby nimi właśnie mieli handlować. Na placu i dużej a jedynej ulicy w Montaigu, na których odbywał się jarmark, panował nastrój poważny, groźny niemal, ale uroczysty, bynajmniej nie przypominający zwykłego nastroju tego rodzaju zgromadzeń.
Kilku kuglarzy, kilku straganiarzy, sprzedających szkodliwe specyfiki, kilku wyrywaczy zębów napróżno bili w bębny, dmuchali w instrumenty dęte, uderzali w cymbały, popisywali się najdowcipniejszymi żartami — nic nie zdołało rozchmurzyć stroskanych twarzy tych, którzy przechodzili mimo nich, nie racząc się zatrzymać, by posłuchać ich muzyki lub ich paplaniny.
Podobnie, jak Bretańczycy, sąsiedzi ich z Północy, Wandejczycy, mówili zawsze mało; ale tego dnia byli jeszcze małomówniejsi.
Stali przeważnie oparci plecami o domy, o mury ogrodów, lub o baryery drewniane, okalające plac, nogi mieli skrzyżowane, głowy pochylone pod wielkmi kapeluszami, dłonie złożone na kijach — stali tak nieruchomi, niby posągi.
Inni znów zbierali się gromadkami, a te gromadki, niby wyczekujące, były — rzecz, dziwna — niemniej milczące od jednostek odosobnionych.
W gospodach napływ był wielki; jabłecznik, wódka i kawa spożywane były w olbrzymich ilościach; ale temperament chłopa wandejskiego jest taki silny, że wielkie ilości wchłanianych płynów nie wywierały ani na twarzach, ani na usposobieniu wpływu zbyt widocznego: cera pijących była tylko bardziej ożywiona, oczy nieco bardziej błyszczące, ale mężczyźni panowali nad sobą tem więcej, że nie ufali ani właścicielom gospod, ani mieszczanom, których mogliby w gospodach spotkać.
Istotnie, w miastach wzdłuż gościńców Wandei i Bretanii, umysły, na ogół, sprzyjają ideom postępu i wolności; ale to uczucie, które słabnie w miarę, jak posuwamy się w głąb kraju, ostatecznie ginie zupełnie.
To też wszyscy mieszkańcy wielkich środowisk ludzkich są dla chłopów, o ile nie dali sprawie rojalistycznej uderzających dowodów poświęcenia — patryotami, a patryoci są dla nich wrogami, którym przypisują wszystkie nieszczęścia, jakie nastąpiły po wielkiem powstaniu, to też żywią dla nich tę nienawiść głęboką i gorącą, jaka cechuje wojny domowe i rozterki religijne.
Przybywając na jarmark do Montaigu, środowiska ludności zajętego w danej chwili przez ruchomą kolumnę, obejmującą stu ludzi, mieszkańcy wsi weszli tedy między swoich przeciwników. Rozumieli to doskonale: dlatego też, pod postawą pokojową zachowywali powściągliwość i czujność, jaką zachowuje żołnierz pod bronią.
Jedna tylko gospoda w Montaigu należała do człowieka, na którego Wandejczycy mogli liczyć i wobec którego też nie zadawali sobie żadnego przymusu. Gospoda ta była położona w środku miasta, na samym placu jarmarku, na rogu uliczki, która wychodziła nie na inną ulicę, nie na pola, ale na rzekę Maine, opływającą miasto od południowego zachodu.
Gospoda ta nie miała szyldu.
Sucha wiecha ostrokrzewu, zatknięta pionowo w szczelinę muru, kilka jabłek widniejących za szybą, pokrytą taką warstwą kurzu, że firanki były zupełnie zbyteczne, wskazywały przechodniowi rodzaj zakładu. Goście stali zaś nie potrzebowali wskazówek.
Właściciel tej gospody nazywał się Aubin Krótka Radość.
Aubin było to jego nazwisko rodzinne; Krótka-Radość zaś było to szydercze przezwisko, które nadali mu przyjaciele.
Aubin bowiem wszelką pomyślnością w życiu radował się krótko. Wątły i słabowity z urodzenia, w ucieczce przed poborem do wojska w r. 1814 został postrzelony przez żandarmów i raniony tak ciężko, że musiano mu amputować obie nogi. Mieszczanka z Ancenis, która, go pielęgnowała, zabrawszy rannego z gościńca, gdzie leżał postrzelony, do własnego domu, ofiarowała mu swoją rękę wraz z mająteczkiem, zapewniającym skromny dobrobyt. Oczywiście Aubin propozycyę przyjął; ale, niestety, szczęście jego nie trwało długo: żona umarła w rok po ślubie, zapisawszy mu testamentem cały majątek. Wszelako prawni jej spadkobiercy wystąpili przeciw temu testamentowi i zdołali go obalić, na mocy błędu formalnego, popełnionego przez panią Aubin.
Aubin pozostał tedy równie ubogi, jak był przed ożenkiem, a raczej uboższy jeszcze o dwie nogi. Stąd to, z racyi, krótkotrwałości dobrobytu Aubin’a, mieszkańcy Montaigu nadali mu owo przezwisko.
Spadkobiercy, którzy doprowadzili do unieważnienia testamentu, należeli do partyi liberalnej — Aubin tedy, złość, jaka wzbudziła w nim przegrana procesu, przelał na całą partyę. Kalectwo nie pozwalało mu powrócić do dawnych robót w polu, nie mógł zostać dzierżawcą, jak był jego dziad i ojciec. Zmuszony tedy był, pomimo głębokiego wstrętu do życia miejskiego, schronić się do miasta i, zebrawszy resztki przejściowego dobrobytu, osiadł śród tych, których nienawidził, w Montaigu i tu założył gospodę.
Stronnictwo rojalistyczne w r. 1832-im nie miało gorętszego rzecznika od Aubin’a. Czyż służenie interesom tego stronnictwa nie było ostatecznie zemstą osobistą? Pomimo nóg drewnianych Aubin Krótka-Radosć był przeto najczynniejszym i najinteligentniejszym agentem ruchu, jaki się organizował. Niby straż, która wtargnęła do obozu nieprzyjacielskiego, zawiadamiał wodzów wandejskich o wszystkiem, co rząd przygotowywał dla swojej obrony, nietylko w kantonie Montaigu, ale i we wszystkich sąsiednich.
Żebracy wędrowni, ci goście jednodniowi, którym nikt nie przypisuje żadnego znaczenia, których nigdy nikt nie podejrzewa, byli w rękach Aubin’a znakomitymi pomocnikami; służyli mu jednocześnie za szpiegów i za pośredników w stosunkach z mieszkańcami wsi. Gospoda jego była umówionem miejscem spotkania tych, których nazywano szuanami; tam jedynie, jak wspominaliśmy, nie byli zmuszeni hamować porywów swojego rojalizmu.
W dniu jarmarku w Montaigu gospoda Aubin’a zrazu nie była taka przepełniona konsumentami, jak można było się spodziewać z racyi znacznego napływu wieśniaków. W pierwszej z dwóch izb, ciemnej i czarnej, której całe umeblowanie stanowił stół zaledwie politurowany, kilka ławek i kilka stołków, siedziało co najwyżej dziesięciu chłopów. Z czystości, powiemy nawet z wytworności ich stroju nietrudno było odgadnąć, że chłopi ci należeli do zamożnej klasy dzierżawców.
Ta pierwsza izba oddzielona była od drugiej szerokiem oszkleniem, zawieszonem firankami bawełnianemi, w wielkie kraty, czerwone i białe; izba diuga zaś służyła jednocześnie za kuchnię, jadalnię, sypialnię, gabinet Aubin’owi, nadto zaś, w wypadkach wyjątkowych, stanowiła dodatek do izby wspólnej; przyjmowano tam przyjaciół.
W umeblowaniu tej izby ujawniało się jej pięciorakie przeznaczenie. W głębi stało łóżko bardzo nizkie z baldachimem i firankami z zielonej wełny; było to, oczywiście łóżko właściciela. Po obu bokach łóżka stały dwie olbrzymie beczki, z których czerpano dla zaspokojenia potrzeb konsumentów jabłecznik i wódkę. Na prawo od wejścia znajdował się komin, szeroki i wysoki, jak kominy w chatach; na środku pokoju stał stół dębowy, otoczony podwójną ławką drewnianą; wprost komina zaś niewielka szafa kredensowa z talerzami i naczyniami cynowemi. Krzyż z zatkniętą poświęconą gałązką ostrokrzewu, kilka figurek świętych z wosku, święte obrazki, ordynarnie malowane, stanowiły całe przybranie izby.
W dniu jarmarku Aubin otworzył licznym przyjaciołom to swoję sanktuaryum. Jeśli w sali wspólnej nie siedziało więcej niż dziesięciu do dwunastu gości, w izbie drugiej można było naliczyć przeszło dwadzieścia osób. Większość tych mężczyzn siedziała dokoła stołu i piła, rozmawiając z ożywieniem, kilku z nich opróżniało wielkie worki, nagromadzone w rogu izby; wydobywali z nich okrągłe placki, liczyli je, układali w koszyki i te wręczali bądź żebrakom, bądź kobietom, które przybywały pode drzwi w rogu pokoju, obok beczek. Drzwi te wychodziły na mały dziedziniec, ten zaś prowadził na uliczkę, o której mówiliśmy.
Aubin siedział na fotelu z drzewa, pod okapem komina; obok niego zajął miejsce człowiek, odziany w kurtkę z koziej skóry, w czapce czarnej włóczkowej; w człowieku tym odnajdujemy dawnego znajomego, Jana Oullier’a; nieodłączny pies leżał u nóg jego.
Za nimi siostrzenica Aubin’a, młoda, ładna wieśniaczka, którą wziął do siebie, by mu pomagała w prowadzeniu interesu, podsycała ogień i czuwała nad kilkunastoma bronzowemi filiżankami, w których grzał się powoli na kominie jabłecznik.
Aubin rozmawiał z wielkiem ożywieniem, jakkolwiek głosem przyciszonym, z Janem Oullier’em, gdy nagle z pierwszej izby wybiegł lekki świst, naśladujący krzyk kuropatwy.
Któż to nas tu nachodzi? — zawołał Aubin, pochylając się i zaglądając przez otwór, pozostawiony w firankach. — Człowiek z Logerie... Baczność!
I wnet małe drzwi zamknęły się z cicha; kobiety i żebracy znikli. Mężczyźni, którzy liczyli placki, zamknęli i przewrócili worki, a usiadłszy na nich, w niedbałej postawie, palili fajkę. Ci zaś, którzy pili, umilkli wszyscy, a kilku zasnęło na stole, jakby pod zaklęciem.
Jan Oullier zwrócił się w stronę komina, tak, by na razie ukryć rysy swoje przed tymi, którzyby weszli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.