Wilczyce/Tom II/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Błękitny i biały.

Była blizko druga nad ranem, gdy margrabia Souday zaproponował swoim gościom powrót, do salonu.
Biesiadnicy powstali od stołu w tym stanie zadowolenia, jaki następuje zawsze po dobrze urządzonej uczcie, gdy gospodarz domu jest uprzejmy, gdy zaproszeni mają dobry apetyt, gdy wreszcie zajmująca rozmowa wypełnia przerwy w zajęciu głównem.
Proponując przejście do salonu, margrabia miał prawdopodobnie na uwadze tylko zmianę atmosfery; albowiem, wstając, rozkazał Rozynie i kucharce, by przyniosły butelki likieru i ustawiły je, wraz z kieliszkami w dostatecznej liczbie, na stole w salonie. Poczem, nucąc wielką aryę z Ryszarda Lwie Serce i nie zwracając uwagi, że generał odpowiadał mu zwrotką Marsylianki, która, według wszelkiego prawdopodobieństwa, rozlegała się po raz pierwszy pod szlachetnymi stropami zamku Souday, stary szlachcic, napełniwszy kieliszki, zamierzał podjąć zajmujący spór w sprawie traktatu, zawartego w Jaunaye — generał utrzymywał bowiem, iż nie miał on szesnastu artykułów — gdy Dermoncourt wskazał palcem zegar.
Generał, śmiejąc się, rzekł, iż podejrzewa czcigodnego szlachcica, że ten pragnie oszołomić wrogów swoich rozkoszami nowej Kapui, a margrabia, przyjmując żart z wielkim taktem i smakiem, skwapliwie zaspokoił życzenia swoich gości i zaprowadził ich do przeznaczonych dla nich pokojów; poczem udał się do swojej sypialni.
Margrabia, podniecony wojowniczym nastrojem swojego ducha, i rozmową, jaką prowadził przez wieczór, śnił o samych walkach. Uczestniczył w bitwie, wobec której bitwy pod Torfou, Laval i Saumur były dziecinną igraszką; poprzez grad kul i pocisków prowadził dywizyę do ataku na redutę i zatykał biały sztandar na szańcach nieprzyjacielskich, gdy nagle pukanie do drzwi sypialni przerwało te czyny bohaterskie.
Podczas półsnu, który był stanem przejściowym do zupełnego rozbudzenia, majaki senne trwały w dalszym ciągu, a hałas u drzwi wydawał się margrabiemu odgłosem armaty; stopniowo wszakże wszystko rozproszyło się we mgle, czcigodny szlachcic otworzył oczy i, zamiast pola bitwy, zasłanego roztrzaskanymi pociskami, zdychającymi końmi, trupami, po których niby stąpał, ujrzał siebie na wązkiem łóżku z drzewa malowanego, osłoniętego skromnemi firankami z białego perkalu z czerwonym lampasem.
W tej chwili zapukano ponownie.
— Proszę wejść! — krzyknął margrabia, przecierając oczy. — Na honor, generale — ciągnął dalej — przybywasz w samą porę: dwie minuty później jużbyś nie żył!
— Jakto?
— Tak, byłbym cię przebił jednem pchnięciem szpady... Ale cóż cię sprowadza, kochany generale, o tak wczesnej porze? bo, zdaje mi się, że zaledwie minęła, godzina od świtu.
— Przychodzę pożegnać się z tobą, kochany gospodarzu — odparł generał.
— Już! takie to jest życie! Wyznaję panu dzisiaj szczerze, iż miałem wczoraj, gdy pan przybył, różne złośliwie uprzedzenia przeciw panu.
— Doprawdy! i przyjął mnie pian tak uprzejmie?
— Ba! — odparł margrabia ze śmiechem — wszak pan był w Egipcie; czy nigdy nie padały na pana strzały z oazy orzeźwiającej i malowniczej?
— Do licha, i owszem! Arabowie uważają oazy za najlepsze stanowiska do zasadzki.
— Otóż oskarżam siebie, że byłem wczoraj wieczorem potrosze Arabem; przyznaję się do winy i żałuję tego tembardziej, że dzisiaj rano ogarnia mnie szczery smutek, na myśl, że pan opuści mnie tak prędko.
— Dlatego, że nie poznałem najbardziej tajemniczego zakątka pańskiej oazy, co?
— Nie, dlatego, że szczerość pańska, pańska lojalność i ta wspólność niebezpieczeństw, na jakie byliśmy narażeni w obozach przeciwnych, wzbudziły we mnie dla pana odrazu przyjaźń głęboką i szczerą.
— Słowo szlachcica?
— Słowo szlachcica i żołnierza.
— A więc i ja ofiaruję panu te same uczucia, kochany wrogu — odparł generał. — Spodziewałem się zastać starego emigranta upudrowanego, suchego, ponurego i naszpikowanego przesądami przedpotopowymi.
— I przekonał się pan, że można być upudrowanym i nie mieć przesądów.
— Przekonałem się, że pan ma serce szczere, lojalne, usposobienie miłe... powiedzmy, nawet jowialne, i obejście wytworne, które zazwyczaj wyłącza to wszystko; stąd wynika, że oczarował pan mruka, i że polubił pana całą duszą.
— Raduję się szczerze tem, co mi pan mówi. A teraz, bez żadnych podejrzeń, zostań pan u mnie dzisiaj.
— Niepodobna.
— Wobec tego wyrazu muszę ustąpić; ale przynajmniej, niech mi pan da słowo, że pan przyjedzie do mnie po zawarciu pokoju, jeśli obaj będziemy jeszcze na tym świecie.
— Jakto! po zawarciu pokoju? A więc prowadzimy wojnę? — zapytał generał ze śmiechem.
— Jesteśmy między pokojem a wojną.
— Tak, w samym środku.
— A więc, powiedzmy, po „samym środku“.
— Daję panu słowo.
— A ja to słowo biorę i zatrzymuję.
— A teraz porozmawiajmy rozsądnie — rzekł generał, biorąc krzesło i siadając w nogach łóżka starego emigranta.
— Z największą ochotą — odparł ten.
— Pan lubi polowanie, nieprawda?
— Namiętnie.
— Jakie?
— Każde.
— Ale ma pan przecież jedno ulubione?
— Polowanie na dziki... Przypomina mi bowiem polowanie na błękitnych.
— Dziękuję.
— Dziki i błękitni uderzają jednakowo.
— A co pan powie o polowaniu na lisy?
— Phiii! — odparł margrabia, wysuwając dolną wargę, jak książę z rodu Habsburgów.
— To jednak śliczne polowanie — rzekł generał.
— Zostawiam to Janowi Oullier’owi, który ma przedziwną taktykę i niesłychaną cierpliwość w oczekiwaniu lisa w zasadzce.
— Powiedz-no, margrabio, ten twój Jan Oullier nietylko na lisa zastawia sidła?
— Hm! istotnie, z przyjemnością ściga każdą zwierzynę.
— Margrabio, radbym, żebyś powziął upodobanie do polowania na lisy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że uprawiane jest przeważnie w Anglii i że mam wszelkie dane przypuszczać, iż w chwili obecnej powietrze Anglii byłoby znakomite dla pana i dla córek pańskich.
— Ba! — odparł margrabia, podnosząc się i siadając na łóżku. — To znaczy, że pan mi radzi drugą emigracyę? Dziękuję!
— Jeśli pan chce nazywać emigracyą małą podróż dla przyjemności... tak jest.
— Kochany generale, znam ja te małe podróże. Gorsze są, niż podróż naokoło świata: wiadomo, kiedy się zaczynają, niewiadomo, kiedy się kończą; a nadto jest jeszcze jedna okoliczność, której pan może nie uwierzy...
— Jakaż to?
— Widział pan wczoraj, że, pomimo wieku, cieszę się niezłym apetytem i mogę pana zapewnić, że ciągle jeszcze czekam na pierwszą niestrawność; jem wszystko i nic mi nie szkodzi.
— A więc?
— A więc, nie mogłem nigdy strawić tej dyabelskiej mgły angielskiej!... Ciekawe, co?
— W takim razie jedź pan do Szwajcaryi, do Hiszpanii, do Włoch, jedź pan, gdzie pan chce, ale opuść pan Souday, opuść Machecoul, opuść Wandeę.
— Oho!
— Tak.
— A więc jesteśmy skompromitowani? — spytał półgłosem margrabia, zacierając wesoło ręce.
— Jeśli pan jeszcze nie jest skompromitowany, to niebawem pan nim będzie.
— Nareszcie! — zawołał stary szlachcic uradowany, mniemał bowiem, że inicyatywa rządu wpłynie niewątpliwie na jego spółwyznawców, tak, że zdecydują się chwycić za broń.
— Nie żartujmy — rzekł generał, poważniejąc istotnie. — Gdybym słuchał tylko głosu obowiązku, kochany margrabio, nie ukrywam bynajmniej, że miałbyś już dwóch żołnierzy przed swemi drzwiami, a podoficera na krześle, na którem ja teraz siedz.
— Hm! odezwał się margrabia, spoważniawszy nieco.
— Tak, tak jest! Ale rozumiem dobrze, co człowiek w pańskim wieku, przyzwyczajony, jak pan, do życia czynnego, do powietrza lasów, cierpiałby w ciasnem więzieniu, gdzie panowie sędziowie zamknęliby pana prawdopodobnie; daję panu tedy dowód sympatyi i przyjaźni, o której mówiłem przed chwilą, wykraczając w ten sposób przeciw moim obowiązkom.
— Ale, jeśli poczytają panu to wykroczenie za zbrodnię?...
— Ba! czy pan sądzi, że zabraknie mi wymówek?... Starzec cherlawy, sterany, napół paralityk, zdołałby powstrzymać kolumnę w pochodzie?
— O kim to pan mówi i kogo nazywa pan starcem? — spytał margrabia.
— Jak to kogo? pana!
— Ja jestem starcem cherlawym, steranym, napół paralitykiem? — krzyknął margrabia Souday, wysuwając do połowy kościstą nogę z pod kołdry. — Możebym ci zaproponował, kochany generale, żebyśmy zdjęli szpady z tej ściany i zabawili się do pierwszej krwi przed śniadaniem, jak przed czterdziestu pięciu laty, gdy byłem w korpusie paziów.
— Stary dzieciaku — odparł Dermoncourt — dopóty mnie pan będzie przekonywał, że się mylę, iż będę zmuszony zawołać dwóch żołnierzy.
I generał zabierał się do odejścia.
— Nie, nie — rzekł margrabia — do licha! jestem cherlawy, sterany, napół, a nawet zupełny, paralityk!... słowem, jestem wszystkiem, czem pan zechce.
— Doskonale.
— Ale, czy nie zechciałby mi pian powiedzieć, w jaki sposób i przez kogo mogę być skompromitowany?
— Przedewszystkiem, ten służący pana, Jan Oullier...
— Tak.
— Otóż służący pana, Jan Oullier... nie powiedziałem panu tego wczoraj, przypuszczając, że pan wie o tem równie dobrze, jak ja... służący pana, Jan Oullier, na czele gromady buntowników usiłował powstrzymać w pochodzie kolumnę, która miała zająć zamek; skutkiem tych jego usiłowań nastąpiło kilka potyczek i straciliśmy trzech żołnierzy, nie licząc tego, któremu sam wymierzyłem sprawiedliwość, a który, jak mi się wydaje, musiał być z pańskiej okolicy.
— Jak się nazywał? — Franciszek Tinguy.
— Pst! generale, nie mów tak głośno, przez litość! jego siostra jest tutaj: to ta młoda dziewczyna, która nam usługiwała, do stołu; tylko co pochowała ojca.
— Ach! te wojny domowe! niech je dyabli porwą! — rzekł generał.
— Są to jednakże jedyne wojny logiczne.
— To możliwe... ale mniejsza o to. Schwytałem tego pańskiego Jana Oullier’a i uciekł.
— Dobrze zrobił! niech pan sam przyzna.
— Tak; ale nie radzę mu, żeby dostał się ponownie w moje szpony.
— O! niema obawy; teraz, kiedy jest uprzedzony, ręczę panu za niego.
— Tem lepiej! bo w stosunku do niego nie jestem usposobiony aż pobłażliwie; z nim nie rozmawiałem o wielkiej wojnie, jak z panem.
— A jednak i on w niej uczestniczył, i zapewniam piana, że był bardzo waleczny.
— Tem gorzej; jest zatem recydywistą.
— Ale, generale — rzekł margrabia — nie widzę dotychczas, w czem postępowanie mego gajowego może mnie być poczytywane za zbrodnię.
— Cierpliwości, margrabio! mówił mi pan wczoraj wieczorem o chochlikach, które panu opowiedziały wszystko, co robiłem od godziny siódmej do dziesiątej wieczorem.
— Tak.
— Otóż i ja mam chochlików i to takich, którzy w niczem nie ustępują pańskim.
— Wątpię..
— Opowiedziały mi, co się działo w zamku pańskim przez cały dzień wczorajszy.
— Doprawdy... — rzekł margrabia, tonem niedowierzającym, — słucham.
— Od onegdaj mieszkały w zamku Souday dwie obce osoby.
— Ależ pan daje więcej, niż pan przyrzekał; miał pan powiedzieć mi, co zaszło od wczoraj, a pan zaczyna już od onegdaj.
— Te dwie osoby, to był mężczyzna i kobieta.
Margrabia potrząsnął głową przecząco.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że to byli dwaj mężczyźni, jakkolwiek jeden z nich miał z płci naszej tylko ubranie.
Margrabia milczał, a generał ciągnął dalej:
— Z tych dwóch osób, ta ostatnia, mniejsza, spędziła cały dzień w zamku; drugi mężczyzna zaś biegał po okolicy, by wezwać do zamku na wieczór różnych szlachciców, których nazwiska, gdybym był niedyskretny, mógłbym panu przytoczyć, jak przytaczam naprzykład nazwisko hrabiego Bonneville’a.
Margrabia milczał w dalszym ciągu; trzeba było przyznać się, albo skłamać.
— Ci szlachcice przybywali jeden po drugim; poruszali różne sprawy, a najniewinniejsza z nich nie miała na celu największej chwały, największej pomyślności i najdłuższej trwałości rządu lipcowego.
— I cóż stąd? gdybym nawet przyjął u siebie kilku sąsiadów, gdybym dał schronienie dwom osobom obcym, gdzież tu przestępstwo, generale?
— Nie to jest przestępstwem, że sąsiedzi przybyli do pana; ale przestępstwem jest to, że ci sąsiedzi odbyli naradę, na której rozważano sprawę powstania.
— Kto tego dowiedzie?
— Obecność dwóch obcych.
— Ba!
— Stanowczo; bo z tych dwóch obcych mniejszy, który, będąc blondynem, a raczej blondynką, musi nosić czarną perukę, skoro się przebiera, jest, ni mniej ni więcej, tylko księżną Mary Karoliną, którą nazywacie regentką królestwa, albo jej królewską wysokością księżną Berry, o ile jej nie nazywacie Petit-Pierre’m.
Margrabia podskoczył na łóżku. Generał był lepiej poinformowany, niż on sam, a to, co mu powiedział, było promieniem światła; margrabia nie posiadał się z radości, że miał zaszczyt przyjmowania w zamku księżny de Berry; ale, na nieszczęście, ponieważ żadna radość nie jest na tym świecie zupełna, przeto był zmuszony hamować swoje zadowolenie.
— No, i co potem? — spytał.
— Potem, śród najbardziej zajmującej rozmowy waszej młodzieniec, którego nikt nie spodziewałby się spotkać w waszym obozie, przybył was uprzedzić, że wojsko idzie na zamek; wówczas pan, panie margrabio, zaproponował opór... niech pan nie przeczy, jestem tego pewien; ale niebawem przeważyło zdanie przeciwne. Córka pańska, ta brunetka...
— Berta.
— Panna Berta wzięła pochodnię, wyszła i wszyscy... z wyjątkiem pana, panie margrabio, który prawdopodobnie uznał za stosowne zająć się z góry nowymi gośćmi, jakich niebo panu zsyłało... wszyscy wyszli razem z nią. Minęła dziedziniec i skierowała się w stronę kaplicy; otworzyła drzwi, weszła pierwsza i udała się prosto do ołtarza. Nacisnęła sprężynę, ukrytą w lewej łapie baranka wyrzeźbionego na przedzie ołtarza, ale sprężyna, która prawdopodobnie od dawna już nie była poruszana, odmówiła posłuszeństwa; wówczas panna Berta wzięła dzwonek, służący do mszy, dzwonek z rączką drewnianą i przycisnęła go do stalowego guzika; ściana zachwiała się, drzwi ukryte odskoczyły i odsłoniły schody, prowadzące do podziemi. Panna Berta z rączką drewnianą i przycisnęła go do stalowego guzika dwom panom z tych, których prowadziła; następnie goście pańscy weszli do podziemi a panna Berta zamknęła za nimi drzwi ukryte i powróciła wraz z inną jeszcze osobą, która nie weszła niezwłocznie do zamku, lecz, przeciwnie, błądziła po parku. Co do zbiegów, ci, przybywszy na kraniec podziemi, prowadzących do ruin starego zamku, który stąd widać, z niejaką trudnością torowali sobie drogę śród głazów; jeden z nich upadł nawet: wreszcie zeszli do rowu. który otacza mury parkowe, i rozstali się; trzej skierowali się na drogę, wiodącą z Nantes do Machecoul, dwaj udali się przecznicą, prowadzącą do Légé, a szósty i siódmy rozdwoili się, a raczej się podwoili...
— Ależ, generale, opowiadasz mi jakąś czarodziejską bajkę.
— Niechże pan poczeka! przerywa mi pan w miejscu najciekawszem... Mówiłem panu, że zbiegowie szósty i siódmy podwoili się: to jest, że większy wziął mniejszego na ramiona i szedł tak aż do małej strugi, która wpadała do wielkiego strumienia płynącego u stóp Koziej Dróżki; na tego to, a raczej na tych, zagiąłem parol; na nich zatem puszczę psów swoich.
— Ależ raz jeszcze, generale — zawołał margrabia — powtarzam panu, że to wszystko istniało tylko w pańskiej wyobraźni.
— Daj pokój, stary nieprzyjacielu! kierujesz obławą na wilki, nieprawda?
— Tak.
— A więc, gdy pan ujrzy w rozmiękłej ziemi łapę odciśniętą bardzo wyraźnie, ślad krwawy, jak to nazywacie, czy pan pozwoli się przekonać, że ten dzik to tylko widmo? Otóż, margrabio, ja to wszystko widziałem, a raczej odczytałem.
— Do licha! — zawołał margrabia, obracając się w łóżku z ciekawym podziwem amatora — powinienbyś mi powiedzieć, w jaki sposób.
— Bardzo chętnie — odparł generał — mamy jeszcze pół godziny czasu; każ mi tu przynieść trochę pasztetu i butelkę wina, a opowiem ci to wszystko, pokrzepiając się.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że będę panu dotrzymywał towarzystwa. — O tak wczesnej porze? — Czy dobry apetyt liczy się z zegarem! Margrabia wyskoczył z łóżka, naciągnął flanelowe spodnie, wsunął nogi w pantofle, zadzwonił, kazał nakryć stolik i, z pytającym wyrazem twarzy, usiadł przed generałem. Generał zaś, zaczął w te słowa jak rzekł — między, dwoma kęsami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.